Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cudem uratowany z kry Baltic wyrusza w swój pierwszy rejs

Redakcja
Baltic i kapitan Jerzy Wosachło
Baltic i kapitan Jerzy Wosachło Fot. Tomasz Bołt
Baltic, pies, którego dramatyczną historię poznał cały świat, został marynarzem. W przyszłą środę wraz ze swym nowym panem rusza w rejs badawczy. O przygotowaniach pisze Irena Łaszyn

Mapa wisi na mostku. Ich własna, uzupełniona. Na niebieskiej części, obejmującej Zatokę Gdańską, parę centymetrów od brzegu, ktoś zapisał: Pozycja Psa. Żadne tam "szerokość geograficzna 54 st. 34,6 min. N, długość 019 st. 12 min. E". Oni będą ten punkt na wodzie określać po swojemu. Może ktoś podchwyci? Przecież ta historia z psim rozbitkiem, uratowanym od niechybnej śmierci, to jak odnalezienie nowej gwiazdy!

Oficer wachtowy Mirosław Lejtan najpierw pomyślał, że to foka. Już szósta. Bo na jednym polu lodowym były trzy, na drugim - dwie, a na trzecim - kolejna. Tylko dlaczego taka ruda? Może to promienie zawieszonego tuż nad wodą słońca, tańczące po kawałkach kry i zwierzęcym grzbiecie, powodują takie złudzenia? Ale "foka" zaczęła się ruszać.

- Spojrzałem przez lornetkę, zobaczyłem nogi i ogon - relacjonuje. - O, rany! To przecież pies! Natychmiast powiadomiłem kapitana.

Był poniedziałek, 25 stycznia, zbliżała się godz. 15.30. Lejtan dobrze to pamięta, bo o tej godzinie miał kończyć wachtę. A statek badawczy r/v Baltica, współwłasność Morskiego Instytutu Rybackiego oraz Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Gdyni, pruł przez fale, by przed zachodem słońca zdążyć na jeszcze jeden punkt pomiarowy IMiGW. Byli 15 mil od lądu, cztery mile od głównego toru wodnego do Gdańska. Skąd na Zatoce Gdańskiej, 27 kilometrów od brzegu, pies???
Kapitan Jerzy Wosachło nie zastanawiał się ani minuty. To był głos serca, a nie marynarski obowiązek, przepisy nakazują bowiem ratować ludzi, a nie zwierzęta. Ogłosił alarm: Człowiek za burtą. Wszyscy przybiegli na pokład, zajęli stanowiska. A Mirosław Ryduchowski, kucharz, pognał po kaszorek, taki podbierak do ryb.

- Kaszorek jest na tyle duży, że pies by się do niego zmieścił - tłumaczy. - Ale on się bał, nie chciał do niego wejść.

Kapitan podjął decyzję: Spuszczamy ponton. A razem z nim Adama Buczyńskiego, oficera mechanika. Dlaczego jego? Po pierwsze - sam się zgłosił, po drugie - jest ratownikiem WOPR, ratownikiem morskim i morsem.
Z pontonem tak od razu nie wyszło, bo zamiast na wodzie, osiadał na polu lodowym. Najpierw więc należało tak wymanewrować statkiem, żeby dało się przekopać przejście w pobliże kry, na której stał pies.

- Kapitan był przy manetkach, a ja na obserwacji, z lewego skrzydła, żebyśmy go w śruby nie dostali - włącza się Joachim Jahn, starszy oficer, który miał wtedy przejąć wachtę po Lejtanie. - Strasznie ten biedak wyglądał: Jęzor na lodzie, ogon w wodzie...

- Zjechałem pontonem na wodę, ale nie mogłem włączyć silnika, bo kra mogłaby uszkodzić śrubę - opowiada pan Adam. - Używałem więc bosaka do rozgarniania lodu. Gdy zbliżyłem się do psa, on podszedł w moją stronę, ale kra się przechyliła i wpadł do wody. Chciałem go wyciągnąć, lecz sierść miał tak zmarzniętą, że mi się wyśliznął. Ze trzy razy wpadał do tej wody. W końcu dałem radę, ale był tak słaby, że zawiesił mi się na lince asekuracyjnej, nie miał sił wdrapać się dalej. Widziałem przed sobą przerażone psie oczy, błagające o pomoc. Wciągnąłem go do pontonu.

Kucharz mówi, że tego nie da się opisać. Tego przerażenia i tej radości. On, na samo wspomnienie tej akcji, nie może powstrzymać łez.

Wszyscy mówią o cudzie. I o przeznaczeniu. Przecież gdyby o 15.30 nie byli na pozycji, którą teraz nazywają Pozycją Psa, nikt inny by tego rozbitka pośród morskich fal nie wypatrzył. Dryfował na pełne morze, na północny wschód.

Czekali na siebie
Rozbitek wyszedł mi naprzeciw. Pierwszy powitał na pokładzie. Wyważony, stonowany, z życiową mądrością w oczach. Pochylił głowę w oczekiwaniu głasków. Poprowadził dalej, do pana. - Kolejna! - zameldował.

Pan okazał się równie wyważony jak pies. Z życiową mądrością w oczach. Dusza człowiek, jak mówią o Adamie Buczyńskim koledzy. Dla psa gotów skoczyć w ogień. Albo pod lód. Nikt nie ma wątpliwości, że obaj na siebie czekali.

Przez czternaście lat pan Adam miał innego psa, Sarę. Stanowili jedność. Razem przyjeżdżali na wachty, razem biegali po lesie. Ale Sara odeszła. Rozwalił więc szafę, by z desek zbudować trumnę, wykopał jej grób na leśnej polanie. A potem zamówił u kamieniarza pomnik z czarnego marmuru, kazał wyryć datę urodzin i datę śmierci, a na dole napis "Spoczywaj w spokoju". Na każdą ważną rocznicę nosi Sarze kwiaty, na Boże Narodzenie - przystrojoną choinkę, a na Wielkanoc - koszyk ze smakołykami.

- Jajeczko przeważnie zjadają sarny - uśmiecha się. - A raz na zawartość koszyka połakomili się jacyś pijaczkowie. Znalazłem tylko skorupki i pustą butelkę.
Pan Adam ma mieszkanie koło Lęborka, 90 km od Gdyni. Raczej rzadko w nim bywa.
- Zamiast kobietami zajmował się psami - żartuje sobie z niego kapitan. - One nie wytrzymywały takiej konkurencji, odchodziły. A psy same do niego przychodzą.
Albo przypływają.

Nie bardzo wiadomo, skąd Baltic - bo tak rozbitka marynarze nazwali - wziął się na tej krze. Podobno wskoczył na nią gdzieś pod Toruniem, jeszcze w piątek, 22 stycznia. Koło Grudziądza dostrzegli go jacyś ludzie, powiadomili strażaków. Ci usiłowali pomóc, ale nie zdołali przedostać się przez pole lodowe. Bo Wisła wszędzie skuta lodem. Teraz więc sprawa psa stanęła na sesji Rady Miasta Grudziądza. Trzeba kupić odpowiedni sprzęt, grzmiał jeden z radnych, zamiast psa może się przecież znaleźć na kawałku lodu człowiek.

W Kwidzynie też psa widzieli. I też nie dali rady. Sunął dalej, do Wisłoujścia. Wpłynął na wody Zatoki Gdańskiej. Kra, na której stał, miała metr na metr. Żeby z czegoś takiego nie zlecieć, trzeba być nie lada akrobatą. Albo żeglarzem.

Gdy go wciągnęli na pokład, był sztywny z zimna i przerażenia. Masowali go, wycierali, owijali ręcznikami i kocami. Dali wody z cukrem, jak zalecają lekarze, ale nie chciał pić. Trzy godziny nie reagował na żadne bodźce. A potem otworzył oczy, rozejrzał się. Dostał kolację: trochę kiełbaski, trochę boczku. Nie za dużo, bo on przecież cztery dni nie jadł.
- Rzucił się na wędliny łapczywie - zachwyca się kucharz. - Myślałem, że wrąbie plastikową miskę.

W absolutnej symbiozie
Najpierw leżał na kocyku w laboratorium chemicznym. Ale przed północą, gdy pan Adam zaczynał wachtę, wstał i poszedł za nim do mesy. Położył się u jego stóp. Trącał nosem rękę, wąchał. Już od niego nie odszedł. Tej nocy chyba obaj zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Żyją w absolutnej symbiozie.

- To z kim pan sypia, panie Adamie?
- Wiadomo, z kim. Z Nim. Sypia u mnie w kabinie, przy koi. I wszędzie chodzi za mną jak… pies. Do wszystkich jest przyjaźnie nastawiony, całą załogę lubi, ale wie, czyj jest. Uznał mnie za przywódcę stada.

W mesie, nad ławeczką, tej z pierwszej ich wspólnej nocy, wisi list. List od prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, pełen podziękowań i miłych słów pod adresem załogi. "Dzięki Państwa udanej, brawurowo przeprowadzonej akcji pies ocalał. Ta czująca i przyjazna istota zawdzięcza życie ludziom, którzy nie pozostali obojętni, którzy zademonstrowali to, co w ludzkiej naturze najpiękniejsze - zdolność do współczucia, do bezinteresownej pomocy. (...) Szczególne podziękowania i wyrazy uznania kieruję do pana Adama Buczyńskiego, maszynisty statku, a zarazem ratownika WOPR i inspektora Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, który bez wahania podjął bezpośrednie działania ratownicze, a następnie otoczył ocalonego psa troskliwą opieką" - czytamy.
Kapitan Wosachło mówi, że gratulacje płyną z całego świata. O, właśnie dzwoni Ambasada Polska w Tallinie. "Ukłony dla psa!" - słychać w słuchawce. Urywają się telefony w MIR i IMiGW, zapycha się skrzynka e-mailowa na Baltice. Uściski dla psa, uściski dla załogi.

Odznaczenia od Zarządu Głównego Straży dla Zwierząt. Premie od przełożonych. Prezenty i dyplom dla psa.

- A przecież my nie dla nagród to zrobiliśmy - podkreśla kapitan Wosachło. - Wcale nie uważamy się za bohaterów.

Kapitan od ponad 40 lat na morzu, niejedno widział, niejedno przeżył. Na Zatoce Perskiej, podczas wojny iracko-irańskiej, jego tankowiec trafiła rakieta, statek stanął w ogniu. Tam się mało nie spalił, w Irlandii mało się nie utopił. Wydawało się, że jest twardy, a widok tego psa tak go poruszył, że... E, lepiej o tym nie gadać!

On jest nasz
Poszczekuje Nuka, własność pani Kasi, ratowniczki medycznej z WOPR. Nuka została wypożyczona w celach edukacyjnych. Żeby pokazać Balticowi, jak się biega po trapie i wspina po schodniach. Spacerują w duecie od maszyny po mostek.

- Chodź, Baltik! - woła pan Adam. - Idziemy na dolny pokład. Oczywiście, że tymi drugimi schodami, od strony rufy.

Te główne mają metalowe okucia, twarde jak lód. Pies ich nie znosi. Podobnie jak kraciastego kocyka w laboratorium chemicznym, gdzie spędził pierwsze trzy godziny. I tych wycelowanych w niego aparatów fotograficznych, które towarzyszą mu od pierwszego dnia. Bo tu wciąż dziennikarze, fotoreporterzy, telewizje z całego świata. Wszyscy chcą pokazywać psa, który dryfował cztery dni na kawałku kry, pokonując 200 kilometrów. Na ich relacje czekają w Indiach, Grecji, RPA i Ameryce. Nie odpuszcza żaden portal i żadna gazeta. Co chwila ktoś dzwoni, chce przyjechać. Redaktor, potencjalny właściciel albo kolejny fan. Rejwach, błyski fleszy, ruch. Nawet najspokojniejszy pies nie jest w stanie tego znieść.

- Dwa razy nam uciekł - wyjawia Adam Bukowski. - To było wtedy, gdy przyjechała ta kobieta ze Świecia, oświadczając przed kamerami, że to "na sto procent" jej pies.

Kobieta przywiozła obrożę o kilka numerów za dużą, wołała na Baltica Reksio i bardzo chciała go przytulać. Ale on od pieszczot się uchylał, na Reksia nie reagował, a pani unikał. Pani w końcu zmieniła zdanie, wyjechała, ale pies i tak napięcia nie wytrzymał.
Prysnął. Zbiegł po trapie na keję i - dawaj w długą. Ktoś z Polsatu ruszył w pościg, przyprowadził do pana.

- Przypiąłem go, ale on sam sobie zdjął obrożę i znowu uciekł - opowiada pan Adam. - Tym razem pierwsza pobiegła za nim reporterka z TVN24, młoda, wysportowana dziewucha. Rzuciła się na niego, przykryła własnym ciałem.

Zapowiadają więc, że już nie będzie takich wizyt. Nie będą narażać Baltica na kolejne stresy. Zwłaszcza że inna "właścicielka", spod Grudziądza, która już była w drodze do Gdyni, nagle zawróciła. Podobno dlatego, że jej pies się znalazł. A może wystraszyła się tych kamer i odpowiedzialności? Gdy ktoś poczyta wpisy internautów, posłucha miłośników zwierząt i dowie się, co grozi właścicielom traktującym swe czworonogi zbyt niefrasobliwie, raczej nie zgłosi się po nieswoją własność.

Morski Instytut Rybacki, żeby uciąć wszelkie spekulacje, 28 stycznia podjął dziejową decyzję: Pies Baltic został zamustrowany i wcielony w poczet załogi r/v Baltica.

- Dostał jakiś stopień?
- Oczywiście! - potwierdza kapitan Wosachło. - Jest młodszym marynarzem. Gdy się zasłuży, ma szansę na awans. Jak wszyscy.

Pierwsza próba już 10 lutego. Ruszają w trzydniowy rejs, będą zbierać żywe organizmy dla MIR. Wszystko wskazuje na to, że w sztormowych warunkach. Jeśli pies to kołysanie przetrwa, zostanie wilkiem morskim na zawsze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Cudem uratowany z kry Baltic wyrusza w swój pierwszy rejs - Dziennik Bałtycki

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski