Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dobra galeria powinna być jak bombonierka, czyli 100. wystawa w Wirydarzu

Sylwia Hejno
Piotr Zieliński z żoną Małgorzatą. Od piętnastu lat wspólnie prowadzą galerię Wirydarz przy ul. Grodzkiej 19 w Lublinie
Piotr Zieliński z żoną Małgorzatą. Od piętnastu lat wspólnie prowadzą galerię Wirydarz przy ul. Grodzkiej 19 w Lublinie Małgorzata Genca
Po stu wystawach w Wirydarzu jej kustosz Piotr Zieliński nie ma wątpliwości: polska i lubelska publiczność dojrzewa.

Piętnaście lat temu porzucił Pan teatr i postanowił otworzyć komercyjną galerię. Jak to było?
Przechodziłem wtedy z jednej branży do drugiej. Byłem bardzo, ale to bardzo mocno związany z teatrem. Zawsze, gdy się czymś zajmuję, staram się to robić całym sobą, daję z siebie sto procent. Współpracowałem ze Sceną Plastyczną KUL, wcześniej z Teatrem STU. Wychowałem się w teatrze i na teatrze, już jako berbeć przesiadywałem w Teatrze Starym w Krakowie, gdzie zabierali mnie rodzice i gdzie miałem zaszczyt poznać Andrzeja Wajdę. Teatr był moim żywiołem, choć kiedyś w rozmowie z Jerzym Stuhrem śmiałem się, że bardzo dobrze się złożyło, że nie przebrnąłem egzaminów praktycznych do szkoły teatralnej, bo jak to żartowała moja mama, pewnie skończyłoby się na tym, że byłbym drugim głosem zza ściany. Od początku ustawiałem się w roli menedżera i animatora, to najbardziej lubię i w tym czuję się jak ryba w wodzie.

Występował Pan?
Tak, szczególnie utkwił mi w pamięci spektakl na podstawie "Bram raju" Jerzego Andrzejewskiego z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza. Swoją drogą dwukrotnie wystawiał u nas swoje prace, które wykonuje w swojej autorskiej technice żel artu, bo poza tym, że jest genialnym kompozytorem, jest też świetnym artystą. W Teatrze STU zrealizowaliśmy także "Władcę pierścieni", w którym przypadła mi skromna rola jednego z hobbitów. Główne role grali zawodowi aktorzy, do tego było nas czternastu w małej akademii teatralnej. Wielu moich kolegów odniosło sukcesy, na przykład Marek Sołek, który został koordynatorem kaskaderów. Jako małolat występowałem w kabarecie "Opornik" w mojej rodzinnej Bochni. Po pierwszym występie w domu kultury mnie i moich kolegów zgarnęła milicja i cudem udało się nam przekonać ludową władzę, że aż tak bardzo jej nie zagrażamy.

Jak Pan wspomina Bochnię?
Chodziłem do świetnego liceum im. Kazimierza Wielkiego. Pamiętam, że na przerwach potrafiliśmy z kolegami pobić się o interpretację trzeciej części "Dziadów". To były inne czasy, naprawdę wspaniałe... Mieszkałem w domu, który zbudował mój dziadek, był przestronny, o wielkich oknach, z ogromnym ogrodem. Był wypełniony książkami i starymi meblami, na ścianach wisiały obrazy, w centrum stał fortepian... Skończyłem zresztą szkołę muzyczną w klasie fortepianu, ale to było tak dawno, że sam nie wiem, ile jeszcze z tego pamiętam. Na pewno bardzo mi się to przydało do ogólnego umuzykalnienia. Bochnia jest dla mnie bardzo ważnym miejscem, to moje miasto z dziada pradziada. Odwdzięczyła mi się za to przyznając mi tytuł honorowego ambasadora. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie burmistrz i powiedział, że mam prawo sobie wybrać zespół, który zagra podczas uroczystości. Wybrałem Raz, Dwa, Trzy, bo jest to zespół i muzyka, które bardzo mnie wzruszają.

W 1999 r. zakładając Wirydarz, zaczynał Pan od zera?
W zasadzie tak. Jako pierwszej zaproponowałem wystawę Zofii Kopel Szulc, a ona zgodziła się zaufać zupełnie nieznanej instytucji. Następnie udało nam się pokazać prace Barbary Gawdzik-Brzozowskiej (żony Tadeusza Brzozowskiego), Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz, a potem jakoś wszystko ruszyło. Co ciekawe, nazwa Wirydarza urodziła się dopiero po dwóch latach. Logo tworzy gotyckie okno wpisane w kolumnę, zaczerpniętą z sali kolumnowej dawnej przyklasztornej siedziby przy ul. Narutowicza 8. Chciałem, aby nazwa i znak graficzny kojarzyły się z harmonią, pięknem i klasyką. Za oknami galerii rozciągał się ogród klasztorny, miejsce, gdzie zakonnice odmawiają brewiarz i "Anioł Pański", gdzie rosną kwiaty, gdzie ptaki gnieżdżą się w krzewach i pachnie magnolia.

Tęskni Pan za dawnym lokum?
Oczywiście, tam galeria powstała, tam mieliśmy do dyspozycji ogromną powierzchnię. Wiązało się to z możliwością organizowania dużych wystaw, jak na przykład retrospektywa świętej pamięci profesora Zbyluta Grzywacza, założyciela słynnej Grupy Wprost. Zgromadziliśmy prace od 1955 do 2001 roku. Za przypomnienie działalności tej grupy otrzymałem zresztą wyróżnienie "Polityki". Pobiliśmy też rekord frekwencyjny. Wystawę "Jacek Malczewski i inni" podczas 24 dni trwania wystawy obejrzało dziewięć tysięcy osób, a podczas jednego dnia, konkretnie niedzieli, 24 marca 2003 roku - dziewięćset. Chcemy pokazywać artystów uznanych, ale nie boimy się także szukać młodych talentów, jak niedawno Rafał Eret, a wcześniej Łukasz Banach, obecnie Norman Leto, podobnie jak ja bochnianin. W tym momencie ma 34 lata i znajduje się w czołówce młodych artystów, u nas gościł dziesięć lat temu z wystawą "Obrazy czerwone".

Chciałby Pan wrócić na ul. Narutowicza 8?
Zawsze będę miał sentyment do tego miejsca, ale jest nam tu bardzo dobrze, w samym sercu Starego Miasta. Z Małgosią pracujemy po 25 godzin na dobę i nie narzekamy na brak zajęć. Duża galeria sprawdza się podczas wernisażu, ale jest trudna do prowadzenia i do robienia wystaw. Jeśli popatrzymy na SoHo, to tam jest pełno małych, a ciekawych galeryjek, które są jak bombonierki - nigdy nie wiadomo, na jaką czekoladkę się trafi. Lublin jest przepięknym miastem, a Stare Miasto mogłoby być takim lubelskim Montmartrem, z mnóstwem knajpek, galerii i uroczych zakątków.

Co się zmieniło przez ostatnich piętnaście lat na rynku sztuki? Czy chętniej kupujemy obraz niż drogi dywan?
Obraz czy dywan to bardzo aktualny dylemat, kiedy społeczeństwo już nasyciło się dobrobytem. W garażu stoją dwa samochody, wakacje za granicą są już w zasięgu, więc powstaje pytanie na co wydawać pieniądze. Zaspokoiliśmy już tego typu potrzeby i jesteśmy skłonni inwestować w dobra duchowe. Coraz częściej przychodzą do mnie do galerii osoby, które wprawdzie na sztuce się nie znają, ale przełamują się i chcą ją poznać. Albo szukają czegoś oryginalnego na ślubny prezent, albo na jubileusz dla szefa. Takie środowisko ciągle się kształtuje i myślę, że już wykształciło się w Lublinie. Są to ludzie, którzy chcą inwestować i kolekcjonować sztukę. Z drugiej strony mamy inteligencję, która jest znakomitym odbiorcą, ale na kupno obrazów jej nie stać. Zaobserwowałem natomiast zjawisko, które mnie bardzo cieszy; to fakt, że coraz więcej młodzieży chodzi na wystawy i myślę, że trzeba zrobić wszystko, aby taki trend się utrzymał.

Jarosław Modzelewski - malarstwo
Uzyskał dyplom z malarstwa w pracowni prof. Stefana Gierowskiego w 1980 r. Współtwórca i uczestnik wystaw oraz akcji Gruppy w latach 1982-1992, laureat "Paszportu Polityki" i Nagrody im. Jana Cybisa.

"To, co robię obecnie jest dość osobiste i ukryte, wynikające z moich emocji i przeżyć, chociaż nie zawsze tak było, w czasach współtworzenia i działalności Gruppy wiele inspiracji płynęło z działań wspólnotowych, wpływu polityki i historii na bieżącą rzeczywistość" - pisze o sobie Modzelewski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski