Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Francuski numer, czyli TRICOLORE w Świdniku (REPORTAŻ, ZDJĘCIA)

Maciej Wijatkowski
Francuski numer, czyli TRICOLORE w Świdniku
Francuski numer, czyli TRICOLORE w Świdniku Jacek Sim
Zadzwonił mój przyjaciel, Krzysztof Janusz, oficjalnie dyrektor Aeroklubu Świdnik, a poza protokołem świetny pilot, instruktor i kompan. Wiele mil razem przelecieliśmy, realizując filmy i organizując lotnicze przedsięwzięcia. Jeśli dzwonił, coś wisiało w powietrzu – pisze Maciej Wijatkowski.

Przylatują do mnie Francuzi. Potrenować – zagaił. – Francuzi – byłem przekonany, że jacyś „prywatni” chcą polatać szybowcami, albo podszlifować podstawowe umiejętności pilotażowe pod okiem fachowca. Aeroklub nie przędzie najgrubiej, każdy uczeń z paroma euro się przyda.

– A, jacy Francuzi? – dopytałem, dla porządku.

– Reprezentacja narodowa Francji na mistrzostwa Europy.

Lekko mnie przytkało. – Mistrzostwa? Gdzie? – miałem ostatnio wiele zajęć i moje lotnicze hobby stało w kącie, nie będąc na bieżąco.

– W Radomiu. Chcieli trochę poćwiczyć, blisko, w zbliżonych warunkach, to ich przygarnąłem. Inni odmawiali, marudzili. U nas, niestety, spokój, sam uczę młodzież latać szybowcami, bo na instruktorów mnie nie stać, to pomyślałem, że przynajmniej coś się będzie działo i zaprosiłem. Nie dorobię się na tym, bo nawet sprzedawać paliwa mi nie wolno, ale przynajmniej powarczą trochę akrobaci nad Świdnikiem! Ciebie Duch Święty i różne szkoły natchnęły językami, na lotnictwie się znasz, czas wolny zorganizować potrafisz, to dzwonię. Jeszcze jedno! Lata z nimi dziewczyna! I to podobno świetna! Znaczy, sportowo. Wchodzisz?

Mowa! Z butami! I wszedłem.

Czekamy na gości
Od południa wyglądamy gości. Słońce pali, a na aeroklubowych masztach powiewają flagi: po lewej – Polski, po prawej – zjednoczonej Europy, a pośrodku – Tricolore, francuska. Pomieszczenia i hangary lśnią, w rozstawionym, biało-błękitnym namiocie: wygodne leżaki, ekspres, kawa, herbata i lodówka z zapasami wody. Jest dobrze.

– Wszystko masz pouzgadniane? – tak sobie zapytałem, bo o czymś trzeba rozmawiać.

– Człowieku! Ja tu nawet palcem w bucie nie kiwnę bez uzgodnień! – Krzysztof nie był nawet wzburzony. Ot, normalka. Wszyscy święci wszystko wiedzą: kontrola przestrzeni, port lotniczy, Agusta-Westland, PZL. Jutro rano przyjeżdża kontroler na wieżę, bo latają „cywile” z portu. Wcześniej będzie u nas, uzgodnić procedury i częstotliwości łączności.

Jasne. No to, spoko. Czekamy.

Czekamy… I czekamy.

– Masz jakieś namiary na nich? – pytam. – Jakieś telefony?

– Nie. Wiem, że lecą, potwierdzili wszystko.

Czekamy.

– Warszawa „info”? Świdnik – aeroklub. Wiadomo coś o samolotach z Francji? – Krzysztof nie odkłada radia.

– Witaj Świdnik. Na razie nic nie wiemy.

Czekamy.

Robi się późno. Wyczynowymi samolotami akrobacyjnymi nie lata się po zmroku. Nie mają takiego wyposażenia. Dochodzi dwudziesta.

– Warszawa „info”? Czy macie już tych Francuzów?

Wreszcie.

– Świdnik aeroklub. Są na trawersie Wielunia.

– Dzięki, Warszawa. Do usłyszenia.

Wieluń. Trzysta kilometrów, mniej więcej. Przy przeciętnej przelotowej będą najdalej za godzinę. Dobrze. Ale, gdzie „rzut kołowy”? Przecież ekipa, według przesłanych danych, to dziesięć osób, w tym sześcioro zawodników. Samoloty mają być cztery, więc szóstka musi lądem. Jadą i lecą z Dijon, a to spory kawałek. Półtora tysiąca kilometrów, średnio licząc. Lądem nieco dalej, niebem nieco bliżej, ale ich samoloty to maszyny wyczynowe, a nie transportowe. Musieli mieć cztery przystanki. Co najmniej.

Za piętnaście dziewiąta. Przed hangar zajeżdża peugeot boxer i samochód osobowy. Wysiadają. Powitania, przedstawiamy się sobie nawzajem. Po francusku rozumiem i nawet czasem mówię, ale bez histerii. Całe szczęście to w większości zawodowi piloci, a angielski to standard korespondencji radiowej. Muszą znać, a jak się później okaże, także – chcą. Dziwne to u Francuzów.

Po dziesięciu minutach nad lotniskiem słychać zbliżającą się formację samolotów. Nie bawią się w kręgi, powitania, machania skrzydłami. Lecą już dziesiątą godzinę, na siedziskach przypominających dziecięce foteliki samochodowe. Można mieć dość, mimo przerw na tankowanie. Lądują kolejno i kołują pod hangar. Dziesięć minut po „lądowych”. Zaczyna poważnie pachnieć profesjonalizmem.

Wysiadają z kokpitów. Zmęczeni, ale szczęśliwi finałem. Witamy się raz jeszcze, tym razem już w komplecie. Przedstawiam się jako dama do towarzystwa (śmiech!), anioł stróż (niedowierzanie) i przewodnik (w razie, gdyby co). Nie będziemy dziś się już męczyć nawzajem. Samoloty do hangaru, a oni do hotelu. Ja – do domu.

O co w tym chodzi i kto jest kto?
Klasy w akrobacji lotniczej to: podstawowa (Basic), średnia (Intermediate), sportowa (Sportsman), wyższa (Advanced) i wyczynowa (Unlimited). Zawody rangi mistrzowskiej w skali kontynentów i świata rozgrywa się w dwóch ostatnich. Różnią się tym, że w Unlimited dochodzi obowiązkowy czas wykonania poszczególnych ewolucji.

Po pierwszym spotkaniu i poznaniu gości postanowiłem wreszcie „odrobić lekcje”. W końcu, muszę wiedzieć, kim się będę zajmował. Otworzyłem pokrywkę komputera i… zaczęło się.

Simon de la Breteche. Pięć lat w kategorii Advanced. Ubiegłoroczny wicemistrz świata.

Romain Fhal. Drugi rok w drużynie. Trzecie miejsce w mistrzostwach świata, tuż za Simonem.

Martin Leroux-Dennebouy. 7 –8 miejsce w świecie. Z Simonem i Romainem – drużynowy mistrz świata.

Louis Vanel. Pierwszy rok w reprezentacji. 23 lata.

No to co, że 23?! W takim towarzystwie? Na sprawdzanie reszty nie traciłem czasu. Już wiem, z kim mam przyjemność.

No tak, jeszcze trener reprezentacji – Olivier Masurel, obecny, miłościwie nam panujący wicemistrz świata w najwyższej klasie – Unlimited. Wystarczy? Mnie – owszem.

Poza tym, na świecie liczą się „w te klocki” tylko Francuzi, Rosjanie i Amerykanie. Tych ostatnich nie będzie, bo nie z Europy. Na razie, przynajmniej. Zapowiada się nieźle, nie ma co.

Figury akrobacji samolotowej kręci się w „strefie”. To sześcian w przestrzeni, o boku tysiąca metrów, na wysokości zależnej od przepisów zawodów i ich gospodarza, zwykle jednak – około trzystu metrów. W najwyższej klasie to właśnie wysokość, a raczej – „niskość” wykonania figury decyduje czasem o punktacji. Liczy się jednak przede wszystkim precyzja. Strefa jest na ziemi oznaczana białymi markerami.

Przed lataniem trzeba je rozwieźć i rozpiąć na płycie. Czterej członkowie ekipy ruszyli dopracy, a piloci – do przygotowania samolotów. Wszystko szło sprawnie do momentu rozpięcia ostatniego znaku. Wypadł jakieś trzy metry za daleko, na trawie należącej nominalnie do Agusty-PZL. Natychmiast pojawili się strażnicy. Po dwóch godzinach dysput dodzwoniono się za ocean do najwyższej instancji, i po uzyskaniu pozwolenia, marker pozostał na miejscu. Jest marker? Jest. Jest wstyd? Trochę jest…
Lionel Le Baron – operator i fotograf, ustawił statyw, wpiął kamerę. Płacą mu Francuskie Siły Powietrzne, bo towarzyszy ich oficerowi – kapitanowi Alexandre Orlowskiemu. Takie u nich przepisy. Rejestruje się loty, by w razie nieszczęścia… Tfu, na psa urok.

Tutaj dopłaca mu jeszcze FFA – Francuska Federacja Aeronautyki, rejestruje więc wszystkie loty, by było co analizować w przerwach. Roboty będzie miał sporo. Obok niego, w samochodzie, siada trener – Olivier. Będzie na bieżąco korygował przez radio potknięcia latających podopiecznych. Ale, moment… Znów biegną strażnicy Agusty.

Lionel stanął za blisko terenu zakładu. I samochód też za blisko. I, w ogóle, to filmować tu nie wolno! Przez dłuższą chwilę obserwowałem pantomimę, ale wiedząc już, że Lio z angielskim trochę walczy, ale raczej przegrywa, i domyślając się, że strażnicy raczej tylko przegrywają, pobiegłem z pomocą. Nie było awantury. Byłem pełen zrozumienia dla strażników: mają pracę i nie chcą jej stracić. Mało tego – robią swoje. Uzgodniliśmy nowe miejsce postoju, i że Lionel nie będzie kręcił w ich stronę. Można odpalać.

Tankowanie i kolejno lecą do strefy.

Mechanik Freddie przypisany jest Alexowi, ale przecież to drużyna. Zawsze coś jest do poprawienia, dokręcenia, dociągnięcia.

Zezwolenie na kołowanie i – start. Cudowny gang ponadtrzystukonnych silników trzech maszyn francuskiej firmy Mudry Cap i jednej Extry 330S, w trójkolorowym kamuflażu. To co wyprawiają kolejno na niebie, przyprawia o kasację zasobów wyobraźni. Trochę liznąłem aerodynamiki, ale żeby aż tak?

I tak dzień po dniu. Przerwa na obiad, i od rana do zmierzchu. Znowu chcą wszystko wygrać?

Ryk silników ożywił Świdnik. Miał Krzyś rację. Zjawia się Ryszard Kasperek. Kto jak kto, ale on na akrobacji się zna. Na językach też. Natychmiast nawiązuje kontakt z ekipą. Kilka uwag, a potem zasiada z nami na leżakach i patrzy w niebo.

– Ooo, niedociągnięte. A tu – przerzucił!
Uczta dla oczu i uszu.

Ożywił się też aeroklubowy telefon. To norma, kiedy tylko zaczyna się coś dziać.

– „Co to za ryki?! Mam nocną zmianę, a tu spać nie można!”.

– To lotnisko, proszę pana. Czasem coś warczy.

– „Żeby was tam…”.

Na szczęście, to wyjątki, ale zadziwiająco regularnie te same. Specjalnie się nie przejmujemy. Ania, niezastąpiona księgowa aeroklubu, której przypadło w udziale odbieranie telefonów, wspina się w dialogach na szczyty taktu.

A oni, kolejno, rysują figury i ćwiczą. Szlifują. Poprawiają.

Piękna i prawie polski kapitan
Melanie jest piękną kobietą. Tyle na ten temat, bo zaraz będzie, że seksizm, „gendery” i inne bzdury, o których jeszcze parę lat temu w ogóle nie słyszałem. Poza tym – żona mnie czyta.

– Zawsze chciałam być pilotem. I to myśliwców! – mówi, kiedy siedzimy w zacisznym w tej chwili pokoju odpraw. – W domu nie było „za bogato”, więc od dzieciństwa: mycie szyb na stacjach benzynowych, sprzedawanie hot dogów, ulotki i takie inne. Ale mam! Jestem wśród najlepszych! Przyjechałam się uczyć, żebyś nie pytał od razu o szanse!

No to nie pytałem. „LadyMel”, bo tak się na nią mówi, pracuje jako pilot – instruktor w ENAC – Narodowej Szkole Lotnictwa Cywilnego. Uczy pilotażu w szkołach lotniczych całego swojego kraju. Wszystkie zarobione pieniądze lokuje w loty treningowe.

– Chłopakom za treningi płacą ich macierzyste kluby i FFA, bo już mają osiągnięcia, a ja muszę sama. Oni kręcą po 80 godzin rocznie, mnie stać na 15, ale co tam… Może wreszcie znajdę sponsora!

Trzykrotnie zdobyła mistrzostwo Francji w niższych klasach – Intermediate i Sportsman, w których nie rozgrywa się zawodów międzynarodowych. Potem zacisnęła zęby i bez wytchnienia orząc niebo, awansowała do Advanced. I to w jakim stylu! W ubiegłym roku, od razu na „brązowe” podium!

– Byłam trzecia, za dwoma wojskowymi! Pierwsza jako cywil! A oni mieli samoloty konstrukcyjnie o 40 lat młodsze! – mówi z wyraźną dumą. Tak jest. Latała na Cap10, a oni na Extrach 330. A pierwszy był Alex, obecnie kolega z reprezentacji.

Alexandre Orlowski miał polskich dziadków.

– Wzięliśmy go nie dlatego, że taki dobry, ale że jest Polakiem! – Simon mówi to na pełnym uśmiechu, żeby wszyscy wiedzieli, że żartuje.

Kapitan Orlowski zaczynał jak większość z nich, od marzeń i ciężkiej pracy, matki i własnej. Zawsze był za wysoki na pilota. Mówili mu to wszyscy i wszędzie. Pierwszy test zaliczył już jako dwunastolatek. Po latach zajął miejsce w kabinie naddźwiękowego Mirage 2000, w lotnictwie uderzeniowym Sił Powietrznych Republiki Francuskiej. Trzeba jednak dzielić czas na latanie własne i uczenie młodych. To akurat wiedział doskonale. Pozostał w bazie, latał na Alpha Jetach, w „agresorach”, udających wrogów. Wciągnęła go akrobacja – w 2011 „załapał” się wreszcie do Equipe de Voltige, reprezentacyjnego zespołu akrobacyjnego francuskich Sił Powietrznych, latającego na Extrach 330. Czemu nie Patrouille de France, jeden z najbardziej znanych w świecie zespołów akrobacyjnych, latający na Alpha Jetach?

– Akrobacja to sport. Wspaniały, piękny, trudny sport, a nie show. „Patrouille” to show – mówi z nieodłącznym uśmiechem.
Ciekawe, wszyscy szli do celu z trudem, walczą każdego dnia z materią i samym sobą, wystawiają organizmy na przeciążenia zabójcze dla przeciętnego człowieka, a tu stale te uśmiechy… Szczere, nietelewizyjne. Może po prostu to kochają? Dziwne.

Rok 2011 był dla Alexa rokiem zapoznawczym. Startował w kategorii samolotów dwumiejscowych, tak jak Melanie. W 2012 i 2013 zdobył mistrzostwa Francji. Ten sezon jest pierwszym na jednomiejscowych. Zdał już kwalifikacje do Unlimited. Marzy, by latać jak jego starsi koledzy, choćby obecny trener – Olivier. Wielokrotnie zdobywali najważniejsze na świecie tytuły. On też tak chce. To będą jego pierwsze międzynarodowe zawody.

Lata w błękitnym kombinezonie wojskowym, z kompletem plakiet: nazwisko, stopień, plakieta Aerobatix Team i druga – Equipe de Voltige. Teraz ma tylko jeden komplet. Drugi, z zapasowego munduru, mam ja. Dał mi na pożegnanie, żebym pamiętał komu kibicuję, i żeby on miał ewentualny zapas, kiedy przyjedzie tu ponownie w odwiedziny. A przyjedzie. Na pewno. Polskiego uczy się z zapałem i już wie, że „słońce” wymawia się i znaczy zupełnie coś innego niż „słonice”. I że do lotu nie jest się „ugotowanym”, a „przygotowanym”.

Kolacja z zawodowcami
Emmanuel Foulon jest wśród nich najstarszy. To szef i manager ekipy. Spokojny, rzecz jasna – uśmiechnięty, ale do bólu rzeczowy i wymagający. Kiedy umawiamy się na dziewiętnastą piętnaście, wiem, że będzie punktualny. Młodzi mi to z naciskiem wcześniej wyjaśnili. Już go lubię.

„Manu”, bo tak się na niego mówi, to rocznik 1965. Stary, dobry rocznik. Stary? Jest czynnym, choć niespecjalnie już praktykującym akrobatą, a przecież w kategorii Unlimited najwięksi mistrzowie dawno przekroczyli pięćdziesiątkę. Z zawodu jest pilotem linii lotniczych. Konkretnie – Air France i Airbusy, od 319 do 321. Po mistrzostwach wraca z urlopu za stery.

Kiedy na początku naszej krótkiej, aczkolwiek intensywnej znajomości, zagadnąłem go w sprawie ewentualnego wypełnienia im wolnego czasu, nie był zbyt rozmowny.

– Może w niedzielę wieczorem? – zastanawiał się spokojnie. – Jakaś dobra kolacja i klub z muzyką? To przecież młodzież, Maciek.

No przecież.

– Muszę im trochę odpuścić. To jest potężny stres. Tak, wstępnie, umówmy się na niedzielę, a poniedziałkowe przedpołudnie też będą mieli wolne – rozumieliśmy się bez słów.

– To może trochę wody w poniedziałek? Jakiś basen, spa?

– Spa? – Nie skojarzył, a dziwne, bo ten łaciński skrót po francusku brzmi prawie tak samo. Kiedy wyjaśniłem, pojaśniał i on.
– Jasne! Świetnie.

W niedzielny wieczór zjedliśmy świetną kolację w doskonałej restauracji na Starym Mieście w Lublinie.

– Ile Lublin ma mieszkańców?! Żartujesz! – nie dowierzali. Stare Miasto, bramy, Zamek i w ogóle – centrum, spodobały im się niezmiernie.

Spoglądałem z uwagą i rosnącym podziwem na kolejne przejawy profesjonalizmu. Piwo do kolacji? Jasne, że tak, ale jedno. Potem, w kolejnym lokalu – drugie. I tyle.

Szukamy klubu z muzyką. Byłem pewien, że jest ich kilka. Bywalcem zagorzałym nie jestem, ale mam pełnoletnich synów. Owszem, jest kilka klubów, i to niezłych, ale w piątek, sobotę, a nie w niedzielny wieczór… Oops… Machali przez otwarte drzwi federacyjnego busa, a ja czekałem na taksówkę.

Następnego dnia, przed południem, siedzieliśmy z Emmanuelem dwie godziny przy kawie, czekając na zażywającą relaksu ekipę, i gadaliśmy jak chłop z chłopem. O polityce, o synach, o blokach mieszkalnych i o świecie.

– Indywidualizm nas zabija, Maciek. – Manu patrzył w dal.

– No, wybacz, ale zajęcie, któremu się oddajecie, jest chyba szalenie indywidualne.

– Indywidualne w drużynie. Samemu nie da się rady. Patrz na Amerykanów. Są najbogatsi, mają najlepszy sprzęt i najlepiej wyszkolonych pilotów. I co? I bardzo różnie. Bo grają tylko na siebie. Tak się nie da. Nie chodzi tu tylko o porozumienie w ekipie – mechanicy, ja… Tu musi być – „wszyscy za jednego…”. Staram się im to wpoić, rozumiesz?

Rozumiem. Bardzo dobrze rozumiem. – A kto najbardziej odstaje? – chyba nie powinienem był o to pytać.

– Wszyscy – uśmiechnął się szeroko.

– Merci, Maciek, thanks… – wychodzili kolejno z szatni, wymoczeni, ale szczęśliwi. Mnie? Za co? Nie ja to spa zbudowałem, a szkoda. Ale miło, że im też było miło.

A potem?

Potem, od nowa, ryk silnika, „Świdnik Tower, request for taxiing and takeoff…”, łagodny start i szaleństwo na niebie. Melanie, idąca do samolotu w czerwonych lotniczych butach, i zrzucająca je przed wejściem do kabiny. Romain, wylewający z nogawek pot po locie do strefy, i przyklejony do komórki w rozmowie z kochaną żoną. Louis ćwiczący na płycie układy „na sucho”, i refleksyjny Martin, rysujący na kartce sekwencje figur. Alex w wojskowym entourage’u i półnagi wojskowy mechanik, starszy sierżant Freddie Moulin, z wytatuowanymi u kostek skrzydłami, znowu dłubiący w silniku. I od nowa…

Kosze łez i medali
A potem?

Potem były autentyczne łzy wzruszenia z obu stron, uściski, wymiana adresów, telefonów, prezenty od władz regionu, Lublina, powiatu świdnickiego i Świdnika. Były też wspaniałe upominki od nich dla nas.

A potem?

Potem już tylko codzienne, kilkakrotne sprawdzanie biuletynów FAI i komisji sędziowskiej, w pogoni za najbardziej aktualnymi wynikami. Od pierwszego dnia mistrzostw „nasi” trójkolorowi zapowiadali się nieźle. Ba, świetnie! Od bardzo dawna nie śledziłem tak uważnie rezultatów reprezentacji nie mojego kraju. Właściwie, nigdy tego nie robiłem…

A potem?..

A potem, na 8. Mistrzostwach Europy w Akrobacji Samolotowej, w klasie Advanced, które odbywały się od 1 do 11 sierpnia 2013, na lotnisku Radom Piastów, złoty medal i tytuł mistrza Europy zdobył Simon de la Breteche, srebro i tytuł wicemistrza Europy – Alexandre Orlowski, brąz – Romain Fhal. Czwarte miejsce zajął Louis Vanel, szóste – Martin Leroux-Dennebouy, a dziewiąte – Melanie Astles! Dodatkowo – zgarnęli jeszcze po kilka medali za poszczególne programy. Francja, oczywiście, została mistrzem Europy również drużynowo, deklasując pozostałe ekipy różnicą punktową. Nigdy wcześniej cała reprezentacja jakiegokolwiek kraju nie była w komplecie w pierwszej dziesiątce! Vive la Eqiupe de France! Gratulacje, przyjaciele! Do zobaczenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski