Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gąsiorowski: Pierwszy milion wniósł wtedy nasz udziałowiec, syn króla Cyganów [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Piotr Pytlakowski
Piotr Pytlakowski, Andrzej Gąsiorowski, „Ścigani. Piotr Pytlakowski rozmawia z szefami Art-B”, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2015
Piotr Pytlakowski, Andrzej Gąsiorowski, „Ścigani. Piotr Pytlakowski rozmawia z szefami Art-B”, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2015
Dlaczego po kilku dniach namysłu zgodziłem się na zrobienie rozmowy z Andrzejem Gąsiorowskim? Bo przeważyła ciekawość. To normalne u dziennikarza - pisze we wstępie książki „Ścigani” Piotr Pytlakowski. Oto fragment książki.

Czy to Pan jest tym słynnym aferzystą, który wyprowadził w pole polski system bankowy?
ANDRZEJ GĄSIOROWSKI: No, to ładnie zaczynamy. To wy, dziennikarze, wykreowaliście mój fałszywy obraz, a pan w to brnie?

Tylko pytam. Umówmy się, że nie ma złych pytań. Są złe odpowiedzi. To prezydent Lech Wałęsa nazwał Pana i Bogusława Bagsika aferzystami, których puści w skarpetkach. To prokuratura rozesłała za wami listy gończe. A Pan mówi, że nie było afery?
AG: Nie było i ostrzegam, że każdego, kto nazwie mnie aferzystą, pozwę do sądu. Żeby była afera, muszą być poszkodowani. Nie ma takiego podmiotu jak polski system bankowy. Natomiast są banki, ale żaden z nich, łącznie z Narodowym Bankiem Polskim, nie zgłosił szkody poniesionej przez działalność spółki Art-B. Nie ma poszkodowanych, więc nie ma sprawców, to chyba jasne. Nikogo nie oszukałem, nie wyprowadziłem w pole, nie naciągnąłem na pieniądze.

Zmiana taktyki? Wcześniej puszczał Pan takie rzeczy płazem.
AG: Teraz mam w garści oficjalne potwierdzenie prokuratury, że nie popełniłem zarzucanych mi czynów. Więc nie byłem aferzystą!

(...) Dołączył do nas Bogusław Bagsik. Skoro jesteśmy razem, zacznijmy, panowie, od opowieści o Art-B. Po 25 latach skojarzenia są jedynie właśnie takie: afera, oscylator.
AG: A to była normalna firma służąca zarabianiu na chleb. Cały czas kombinowanie, jak wykorzystać istniejące możliwości, coś kupić, coś sprzedać, rozliczyć, zamknąć bilans. Działaliśmy tak jak milion ludzi w tamtym okresie transformacji.

BOGUSŁAW BAGSIK: Dla tych, którzy nie pamiętają tamtych lat, krótkie przypomnienie: to był dziwny czas. Jeszcze stacjonowały wojska radzieckie, jeszcze nie było kontaktu z Ameryką i w zasadzie Polska była krajem komunistycznym. Ale raptem ludzie stwierdzili, że nie ma zagrożenia, nie wiem… bombą atomową, III wojną światową. I tak pomału wychodzili jakby z bunkrów, rozglądali się. Raptem stwierdzili, że można robić pieniądze. Ale jak to zrobić? Jeden się uczył od drugiego.

AG: Wyglądało to tak, że całe stada ludzi waliły do Niemiec, bo jak Witek zarobił w Berlinie, to wszyscy jechali do Berlina. Całe karawany, bo tam jest kawa albo żyletki. Pamiętam, jednego dnia wjechało do kraju 30 tirów żyletek. W sklepach ich nie było, no to wszyscy się rzucili sprowadzać te żyletki. I cały kraj się zatkał. Nikt już żyletek nie kupował, bo nagle było ich w bród. Wpakować milion dolarów w żyletki? W ten sposób człowiek się uczył na cudzych błędach. Mój dziadek mawiał: „Zdechłe ryby płyną z prądem”. Miał rację. Trzeba było zawsze pod prąd. Skoro oni jadą do Berlina po żyletki, to my jedziemy na przykład do Korei po truskawki. Dlaczego? Bo nikt tam nie jedzie. I na tym to polegało, szybko zorientowaliśmy się, czego nie robić na początku - nie zachowywać się stadnie. Zresztą, te żyletki to była dobra szkoła. Też popędziliśmy za innymi i utopiliśmy jakieś pieniądze, bo ktoś z naszych handlowców nie sprawdził, i sprowadziliśmy żyletki przemysłowe. Do dziś nie wiem, do czego służą, ale efekt był taki, że jak się ludzie golili, mieli niemiłosiernie pochlastane twarze. Słyszałem złorzeczenia jednej ofiary naszych żyletek, że jak dorwie tego, co ten złom zaimportował, to mu nogi z tyłka powyrywa. I tak się skończyła nasza pierwsza i ostatnia transakcja z żyletkami. Cudem uniknęliśmy linczu.
Dobrą lekcją była transakcja z winem sangria. Wtedy to był taki niemal egzotyczny trunek, zapanowała na to moda. Cała Polska handlowała sangrią. Któryś z naszych asów wywiadu handlowego leci do drugiego: „Masz sangrię?”. „Mam”. Przez trzy dni handlowaliśmy sangrią, jeden kupuje, drugi sprzedaje. Przygotowuję kontrakt, już mamy podpisywać, ale coś mnie tknęło, coś mi się tu nie zgadza. Pytam: „A skąd ty masz tę sangrię?”, a on: „Od tego to a tego”. „A on skąd ma?”. „Ano od tego”. Okazało się, że ci sami sprzedawali i kupowali w kółko ten sam transport wina, a ja to miałem zamknąć. Cała grupa ludzi jak szalona rzuciła się sprzedawać i kupować sangrię, której tak naprawdę nie ma. W tym momencie nauczyłem się, że informacja handlowa jest bardzo cenna.

Gdzie się kupowało sangrię?
BB: W Niemczech. Wszystko się kupowało w Niemczech.

Pół nyski czy najpierw dwie skrzynki?
BB: Nigdy nie mieliśmy nyski. Woziliśmy tirami. Nie były to wtedy jakieś straszne pieniądze. Tir kosztował jakieś 20-30 tys. marek zachodnioniemieckich. Więcej zmartwienia było wtedy z organizacją transportu. Monopol dzierżył Pekaes. Logistyka dawała popalić. Wytłumaczmy to sobie tak: nie ma pan komórki, nie ma pan telefonu, od biedy dorwie się pan do teleksu, paszport z wizą ma pan, jak odstoi sobie kilka godzin w kolejce przed ambasadą. Dostawcy są w Hamburgu, w Berlinie Zachodnim albo gdzieś w głębokich Niemczech. Odbiorców ma pan rozsianych po kraju. To są sklepy Społem, GS-y i inne podobne organizacje handlowe. No, i ma pan jeszcze dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę. To musiało wystarczyć. I wystarczyło. Ze strefy wolnego handlu w Hamburgu codziennie odjeżdżało kilkadziesiąt tirów, nie tylko nasze, ale również nasze.

Czym głównie wtedy obracaliście?
BB: Tym wszystkim, czym wszyscy wtedy obracali. Alkohol, konserwy, margaryna, banany, dywany, potem telewizory. W sklepach były kompletnie puste półki, pomysł był więc taki, żeby je zapełnić. Płacimy podatek de facto quasi-importowy w wysokości 7 procent - i to wszystko.

(...) A jak szybko od momentu zakupu upłynniało się towar?
AG: No właśnie to zależało do siły struktury. Jak się miało gdzieś tam nagranych handlowców w domach towarowych Centrum czy GS-ach, to oni sami alarmowali: kawa wykupiona do szczętu, potrzebuję nową dostawę na jutro, pojutrze. Czyli funkcjonował system zaopatrzenia natychmiastowego: telefon, samochód jechał po towar i przywoził do tego domu towarowego, który czekał na tę kawę.

I po tygodniu już była gotówka?
BB: Jak to po tygodniu? Po dwóch, trzech dniach.

Nie było problemów z płatnością?
BB: Później się zrobił zator, który próbowaliśmy rozładować oscylatorem, ale na początku wszystko było płacone gotówką. Banknoty fruwały niczym papierki od cukierków.
Kto miał towar, ten był królem?
AG: Kto miał zbyt, był królem, bo towar to był w Berlinie. Rodziły się grupy szybkiego reagowania handlowego, ci, którzy przywozili i zarabiali, dzielili się z szefem danej jednostki zbytu, więc to pięknie funkcjonowało, pieniądze szybko krążyły z ręki do ręki, a nie jak dzisiaj - z konta na konto. Pamiętam, jak kiedyś zajeżdżamy do restauracji w Cieszynie, a w bagażniku mamy pięć milionów dolarów.

Wieźliście pięć milionów dolarów w bagażniku?
AG: No tak, do mercedesa trzysetki wchodziło pięć milionów do bagażnika. Do innych samochodów trochę mniej. Była jesień i hulał wiatr. Ktoś z nas chciał z tego bagażnika wyjąć kurtkę, otworzył i banknoty wyfrunęły. I nikt ich nie ukradł. Takie były piękne czasy, że łatwiej było zarobić, niż ukraść.

Pamiętam, że w 90. roku zalaliście kraj telewizorami.
BB: A to geniusz Andrzeja. W pierwszych miesiącach, końcówka 1989 roku i początek roku 1990, to był zwykły handel. Kupno, sprzedaż. Później trzeba było pomyśleć o jakichś strukturach, inwestycjach.

AG: Zjawiłem się w firmie, jak ona już całkiem dobrze dawała sobie radę w handlu. Wszedłem w rytm ciągłych interesów. Art-B realizowało swoje i ja w tamtym momencie nawet nie miałem możliwości, żeby coś zmieniać, bo to chodziło swoim własnym trybem. Pomyślałem sobie, że pojadę do Stanów i zrobię coś innego. Nawiążę kontakty z ludźmi. Wymyślę strategię na przyszłość. I wykombinowaliśmy ten import telewizorów z Korei do Polski. I się udało.

(...) A skąd mieliście ten pierwszy milion?
BB: Pierwszy milion wniósł Marek Doliński, nasz udziałowiec, który był synem króla Cyganów. Po prostu włożył swoje pieniądze.

Czyli na bankach kręcicie największe pieniądze?
AG: Tak. Powiem tylko, że oscylator to jedyna z 47 bankowych operacji, którą ujawniliśmy.

A prowadziliście jeszcze 46 podobnych?
AG: Takich precyzyjnie opracowanych 37. Pamiętam, jak to sobie rozrysowywaliśmy, zresztą z dyrektorami banków - taki matematyczny matrix. Więc jak robimy, żeby nie było łamania prawa? Nawet do końca nie wiedzieliśmy - i oni, i my - czy coś jest nielegalne. Myśmy pożyczali bankom pieniądze. A skąd mieliśmy? Z operacji bankowych z tymi bankami.

Czy któreś z tych 47 operacji dałoby się dziś przeprowadzić?
AG: Wszystkie.

Przeprowadzają?
AG: Oczywiście.

Ale dlaczego takiej nieznanej firmie założonej przez nikomu nieznanych biznesmenów jakieś banki dają listy gwarancyjne?
AG: Dlatego że myśmy dawali pod te gwarancje pieniądze, tu nic nie było na kredyt. Listy gwarancyjne dawano pod nasze depozyty. Poza tym wszyscy z tzw. wyższych sfer, a zwłaszcza w bankowości, już o nas dobrze wiedzieli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Gąsiorowski: Pierwszy milion wniósł wtedy nasz udziałowiec, syn króla Cyganów [FRAGMENT KSIĄŻKI] - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski