18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historię miasta tworzą też ciasta

Ewa Czerwińska
Małgorzata, absolwentka szkoły medycznej  i Krzysztof, prawnik - drugie pokolenie cukierników.
Małgorzata, absolwentka szkoły medycznej i Krzysztof, prawnik - drugie pokolenie cukierników. Małgorzata Genca
O sodówce dziadków, garnku dukatów, panach na bilardzie i Ordonównie na bajaderce, zyskach i stratach z Krzysztofem Chmielewskim rozmawia Ewa Czerwińska.

Zacznijmy od jajka.

Oh, to muszę sięgnąć do dziadka Jana Długosza, wielkiego kronikarza, który pieczętował się herbem Wieniawa. On to wystawił swoją chorągiew w bitwie pod Grunwaldem. My także pieczętujemy się tym herbem. Jestem z tego dumny. Wie pani, im człowiek starszy, tym bardziej docenia, że ma jakieś korzenie, historię rodzinną. Mój pradziadek Franciszek Chmielewski, ojciec założyciela firmy Władysława, wywodzi się ze starej szlachty z Podlasia. Urodził się w 1841 roku w majątku niedaleko Parczewa. Kiedy wybuchło powstanie styczniowe Franciszek zaciągnął się do oddziału, który walczył pod Sokołowem, Zaciszem, Kodniem, Łomazami. Dwa razy został ranny. Groziła mu zsyłka na Sybir. Po upadku zrywu niepodległościowego wyjechał do Francji, a po powrocie do kraju zamieszkał w Sawinie pod Chełmem. W 1868 roku ożenił się z panną Klementyną Gadomską. Mieli dwanaścioro dzieci, w tym mojego dziadka Władysława, urodzonego w 1885 roku jako czwarte dziecko. Pradziadek postanowił kształcić go w fachu cukierniczym.

Szlacheckie dziecko do terminu?

Nic dziwnego. Bo jakie to były czasy! Polska w niewoli, trzeba było ratować państwo. Poprzez naukę także. Pradziadkowi car skonfiskował majątek, podobnie jak innym szlacheckim uczestnikom powstania. Franciszek troszczył się o przyszłość swoich licznych potomków, dlatego wysłał dziadka do Warszawy do znanego cukiernika Rudolfa Balerso. Pod koniec 1893 roku Władysław stanął przed komisją zgromadzenia cukierników i dostał dyplom, w którym napisano, że urząd starszych mianował go subiektem cukierniczym... Świeżo upieczony subiekt przyjechał do Lublina szukać pracy. Znalazł żonę Stanisławę Frankówną, absolwentkę urszulanek, panienkę z dobrego domu. Zaczęli skromnie od sklepiku - sodówki ze słodyczami przy Krakowskim Przedmieściu 4. W latach 80. XIX wieku w tym miejscu mieścił się sklep bławatny Ignacego Rzeckiego, pierwowzoru bohatera "Lalki". A jej autor Bolesław Prus brał 15 stycznia 1885 roku ślub z Marią w kościele pw. Świętego Ducha, mieszczącym się naprzeciwko. Moi dziadkowie opuścili jednak sklepik...

Dlaczego?

Mieli szczęście i wygrali dużą sumę pieniędzy na loterii Morajnego. Dziadek mógł kupić kamienicę pod ósmym. Myślał o cukierni, która mogłaby konkurować z dużą lubelską firmą Semadeniego. Semadeni był nie lada figurą w Lublinie. Należał do grona przedsiębiorców, takich jak Plage, Laśkiewicz, Krauze, Graf, Vetter... To byli ewangelicy, którzy dużo dobrego uczynili dla rozwoju miasta. Tuzem w słodkiej branży był też Rutkowski, który miał cukiernię w hotelu Lublinianka. Nic dziwnego, że i dziadkowi marzyła się duża cukiernia.

Ciekawe, jakie zasady panowały wówczas w biznesie? Busz czy szlachetna rywalizacja?
Interes jest interesem, trzeba się było rozwijać, wzbogacać produkcję, ale liczyły się wartości, takie jak patriotyzm, honor, wiara. Pewnego dnia dziadek odkopał w piwnicy garnek z węgierskimi dukatami. Prawdopodobnie była to kasa powstańcza. Przyszedł rok 1918, po latach zaborów powstała wolna Polska. Ludzie oddawali obrączki, rodzinne precjoza, dziadek - ten garnek ze złotem. W takim duchu i ja byłem wychowywany.
A co z marzeniami dziadka?

Ziściły się. Przed wojną cukiernia mieściła się na parterze i na I piętrze kamienicy, w której i dziś jesteśmy - Krakowskie Przedmieście 8. Na górze był męski świat. Tam przychodzili panowie, żeby zagrać w bilard. Ciast nie podawano, bo mogło się pobrudzić drogie sukno, którym wyściełany był stół. Panowie sączyli czarną kawę i kurzyli papierosy. To było bardzo eleganckie miejsce. Przypominam sobie kule bilardowe z kości słoniowej i kije z drzewa hebanowego. Oddaliśmy je do muzeum do Kozłówki. Dół cukierni też był estetyczny. Blaty stolików z białego, pięknie żyłkowanego marmuru, do tego trochę secesyjnych szczegółów.

Kto bywał na ciachu?

Panowie i panie z towarzystwa. Między innymi przyjaciel rodziny Józef Briekmajer-Groński, znany pisarz i taternik. Wpadała na kawę i bajaderkę Hanka Ordonówna w czasie, kiedy gościła na występach w teatrze miejskim. To były dobre lata dla Cukierni Chmielewski.

Wojna zburzyła spokój.

2 września 1939 roku przed naszą kamienicą spadła bomba. Kamienica ocalała. Babcia, bardzo pobożna niewiasta, mówiła, że obronił nas obraz Matki Boskiej na frontonie. Zaczęły się złe czasy. Babcia Stanisława była z domu Frank, z korzeniami spod Lipska, z familii ewangelickiej, więc Niemcy naciskali dziadków, żeby podpisali volkslistę. Kategorycznie odmówili. W konsekwencji cukiernię przejął Roth, Niemiec pochodzący z Jugosławii. Dało się z nim żyć - pozwolił dziadkowi dalej pracować w cukierni i zostać rodzinie w mieszkaniu. Jednemu z synów babcia powiedziała: Wolałabym cię widzieć w trumnie martwego jako Polaka niż jako żywego Niemca. Niestety, Niemcy umieścili na cukierni tablice: Nur Für Deutsche. A dalej napis, że Polakom, Żydom i psom wstęp wzbroniony. Dziadek zerwał tę tablicę, za co został aresztowany i wsadzili go na Zamek. Po tygodniu rodzina wydobyła go za łapówkę.

Skończyły się kłopoty?

Przyszedł rok 1951, i zaczęły się od nowa, tym razem z komunistycznym państwem. Na początku dziadek się opierał, więc zabrali go na Krótką, do UB. Tam takich jak on - tych Semadenich, Rutkowskich - męczyli pytaniami, polewali wodą... Dziadek był okazem zdrowia, nie dawał się. Jeszcze pod koniec życia, kiedy miał dziewięćdziesiąt lat, potrafił przesunąć wielką gdańską szafę. Sam widziałem, jak ręką wbijał gwoździe w stół. Mój ojciec Tadeusz, który skończył prawo na KUL i już pracował w prokuraturze, poszedł na Krótką i, jak potem opowiadał, namówił dziadka, żeby się poddał, bo go zamęczą. Państwo zabrało cukiernię, ale zostawiło nam prawo własności do kamienicy. Moi rodzice pobrali się. Mama pochodziła z Inowrocławia. W 1944 roku Niemcy dali jej rodzinie pięć minut na spakowanie walizek, wsadzili wysiedlonych w bydlęce wagony. Pociąg zatrzymał się w Lubartowie. Poznali się z ojcem w Lublinie, na kolei, gdzie obydwoje pracowali.
Rodzina myślała wówczas o odzyskaniu cukierni?

Dziadkowie i rodzice zawsze mieli nadzieję. Powtarzali: takie silne Imperium Rzymskie upadło, Egipt, wielki Napoleon też, i kolonialna Anglia, o której mówiło się, że to kraj, w którym słońce nigdy nie zachodzi, i Hitler, więc komunizm też musi kiedyś upaść. Jeśli coś jest zbudowane na nienawiści, w końcu kiedyś runie. Ale serce ich bolało, że cukiernia już nie ich. Dziadkowie nie dożyli 1989 roku, ojciec też. Tylko mama. Z mamą, bratem Stanisławem, z zawodu inżynierem, i siostrą Małgosią przejęliśmy cukiernię. Przeprowadziliśmy remont...

Pamięta Pan otwarcie?

Ależ oczywiście! Było skromne. Nasz mistrz cukierniczy Józef Markiewicz zdecydował, że upieczemy pączki i drożdżówki. Poszły w ciągu godziny. Zawiesiliśmy kartkę w drzwiach: Wszystko sprzedane, zapraszamy jutro. Nie ma większej satysfakcji! Zaczęliśmy od sklepu i piekarni, potem weszliśmy na piętro... Cieszyliśmy się własnością, urządzali cukiernię. Mamy szczęście do dobrych pracowników. Historię miasta tworzą też ciasta. Można powiedzieć: każde miasto ma swoje ciasto. Poznań ma rogaliki, Kraków bajgle, Kazimierz koguty. Nasza cukiernia - w związku z Rejem, który w miejscu, gdzie stoi nasza kamienica, miał dwór - pomyślała o firmowym ciastku, które promowałoby i Reja, i Lublin, i firmę Chmielewski. Wymyśliliśmy gąskę. Na ciastku w naszej cukierni byli m.in. Lech Wałęsa, Leszek Balcerowicz, Leszek Bobrzyk, abp Bolesław Pylak, prymas Józef Glemp, Jan Olszewski, Izabella Sierakowska.

Co zostało Panu po przodkach oprócz cukierni?

Przekonanie, że jak się jest Polakiem, to trzeba głowę wysoko nosić, jeśli się jest katolikiem, to widzieć człowieka w bliźnim, jakoś go zrozumieć. To myślenie przychodzi z czasem... Piosenka mówi: Pieniądze szczęścia nie dają. Są potrzebne, owszem, ale najważniejsze, żeby nie być zach-łannym. Małą łyżeczką też się można w życiu najeść.

Komu pan, reprezentant drugiego pokolenia Chmielewskich przekaże pałeczkę?

Trudno powiedzieć. Dzieci brata nie są zainteresowane. Mój syn Paweł to sportowiec, więc też chyba nie. Młodsza Magdalena to fanka klubu Real Madryt, trenuje piłkę nożną w klubie sportowym Widok. Kiedyś robiła piękne zwierzaki z marcepanu, więc może kiedyś... Kto to wie? A może dzieci Małgosi?...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski