Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy najłatwiej jest oszukać tysiące Kowalskich? W kryzysie

Witold Głowacki
Lech Grobelny wymyślił Bezpieczną Kasę Oszczędności, która oferowała zyski rzędu 30 proc. Gdy wszystko się zawaliło, pomysłodawca piramidy trafił za kratki
Lech Grobelny wymyślił Bezpieczną Kasę Oszczędności, która oferowała zyski rzędu 30 proc. Gdy wszystko się zawaliło, pomysłodawca piramidy trafił za kratki Przemek Świderski
Piramidy finansowe potrzebują nie tylko naiwności klientów. Żeby mogły się naprawdę rozkręcić, niezbędna jest jeszcze atmosfera niepewności i rozgoryczenia marnymi zyskami oferowanymi przez legalne instytucje - pisze Witold Głowacki

Za sprawą Finroyal i Amber Gold na nowo zaczęliśmy posługiwać się pojęciem piramidy finansowej. Odżyły wspomnienia lat 90. - Lecha Grobelnego i jego Bezpiecznej Kasy Oszczędności czy kilku innych instytucji, które zebrały krocie od klientów, oferując im równie krociowe zyski, by potem nigdy nie wypłacić im większości lub wszystkich środków. Wydawało się że te wspomnienia to już zamierzchła przeszłość, zamknięta karta historii polskiej transformacji.

Bo przecież w polskiej, by tak rzec, tradycji aferalnej poszkodowanym najczęściej stawało się nasze państwo, ewentualnie - jak w przypadku Art-B - banki. Afery alkoholowa, paliwowa, węglowa, sprawa FOZZ czy ostatnia infoafera w policji i MSWiA - to wszystko były sprawy rekordowe pod względem kwot, skali komplikacji czy nawet zastosowanych metod korupcyjnych. Wszystkie jednak pośrednio lub bezpośrednio polegały na łupieniu zaawansowanymi metodami polskiego państwa.

Znacznie rzadziej i na znacznie mniejszą skalę zdarzały się natomiast dotąd w Polsce afery, w których duże pieniądze tracili zwykli ludzie. Prawdopodobnie mimo wszystko łatwiej jest wyprowadzać miliony z ociężałych instytucji obracających miliardami, niż mamić setki lub tysiące ludzi obietnicą krociowych zysków. By rybka połknęła haczyk, trzeba przecież nieźle się natrudzić. Albo też trafić na odpowiednie okoliczności.

I pewnie właśnie dlatego o masowych problemach z oszczędnościami ulokowanymi w co najmniej nieodpowiednich miejscach słyszeliśmy najpierw we wczesnych latach 90., a później - dopiero teraz. Bo wspólnym mianownikiem dla okoliczności, które są sprzyjające do tego, by tysiące ludzi biegły ze swymi oszczędnościami do niegodnych zaufania instytucji, jest ponure słowo: "kryzys".

Nie przypadkiem zresztą to właśnie w trudnej rzeczywistości tuż po pierwszej wojnie światowej działał klasyk gatunku w dziedzinie piramid finansowych, czyli Charles Ponzi. Najpierw odkrył on, że ten sam międzynarodowy kupon pocztowy kupiony w zrujnowanej Europie jest wielokrotnie tańszy niż w USA. I że można na tym sporo zarobić - kupując hurtowo kupony np. we Włoszech i wymieniając również hurtowo na amerykańskie znaczki. Wieść o możliwości osiągnięcia nawet 400-procentowych zysków szeroko rozpropagował. W efekcie do założonej przezeń firmy zgłosiły się dziesiątki tysięcy klientów. Ponzi utrzymywał, że każdego powierzonego mu dolara natychmiast inwestuje w magiczne kupony. Obliczono, że by mógł to naprawdę zrobić, musiałby wykupić ich aż 160 mln. Tymczasem prawda była oczywiście taka, że w całym ogólnoświatowym obiegu krążyło ich zaledwie 27 tys. Ponzi zaś wypłacał zyski z wpłat kolejnych klientów, miał zaś zadanie o tyle ułatwione, że większość z nich i tak domagała się, by ich pieniądze natychmiast z powrotem zainwestować.
Ujawniona jednak przez media z hukiem informacja o rzeczywistej liczbie kuponów spowodowała pierwszy kryzys w działalności Ponziego. Przerażeni klienci zażądali masowo swych pieniędzy. Ponzi zachował jednak zimną krew i rozpoczął wypłaty. Natychmiast uspokoiło to nastroje, Ponzi zaś miał to szczęście, że starczyło mu na to pieniędzy. Gdy za sprawą oficjalnego komunikatu amerykańskiej poczty, że z kuponami nie dzieje się nic niezwykłego, panika ogarnęła inwestorów po raz drugi, Ponzi również zdołał ich uspokoić - jak głosi legenda, pączkami i kawą. Noga powinęła się mu dopiero za trzecim razem, gdy jeden z jego współpracowników ogłosił w prasie, że ma problemy z najprostszą matematyką. By ratować się i tym razem, zaciągnął ogromne kredyty. To zaś szybko zwróciło uwagę instytucji sprawiedliwości. Ocenia się, że Ponzi naciągnął spragnionych zysku klientów na 15 mln ówczesnych dolarów - czyli nawet 100 mln według dzisiejszych kursów. Zarazem zaś jako pierwszy na naprawdę masową skalę wdrożył schemat finansowej piramidy - czyli angażującego możliwie jak największą liczbę ludzi pseudoproduktu finansowego, w którym zyski wypłacane są z kolejnych wpłat. Do dziś w USA, zamiast używać pojęcia piramidy finansowej, mówi się raczej o schemacie Ponziego.

Z pewnością pomogła mu nerwowa atmosfera pierwszych powojennych lat. Bo finansowa piramida do tego, by dobrze urosnąć, potrzebuje przede wszystkim odpowiedniego nastroju inwestorów. Niepewności, strachu i nadziei, że jednak znajdzie się jakaś szansa na przeskoczenie ograniczeń rzeczywistości. To właśnie wtedy, gdy czekające na lepsze czasy banki ograniczają oprocentowanie lokat i coraz mniej chętnie udzielają kredytów zarazem zaś bessa lub rozregulowanie rynku uniemożliwiają sensowne inwestowanie w papiery wartościowe, otwiera się pole i dla działających na granicach prawa parabanków, i dla działających poza jego granicami naciągaczy. Nie trudno przecież wtedy o ludzi, którzy - jak w latach 90. - marzą o tym, by chociaż uchronić swoje pieniądze przed hiperinflacją lub - jak w ostatnim czasie - żal im oszczędności gnijących na 5-procentowej lokacie, gdy sama inflacja osiąga 4 proc.

Na samym początku polskiej transformacji warunki do działalności naciągaczy chcących to wykorzystać były wręcz idealne. Rok 1989 to 640 proc. inflacji. Rok 1990 - 250 proc. W takich okolicznościach próby oszczędzania pieniędzy na lokatach traciły jakikolwiek sens. Dlatego oferta Lecha Grobelnego i jego Bezpiecznej Kasy Oszczędności trafiła na podatny grunt. Bardzo podatny. BKO oferowała nawet 300 proc. zysku przy dwuletniej inwestycji. Oficjalnie nazywała się ona pożyczką inwestycyjną udzielaną przez klientów firmie Grobelnego. Zaufanie budził zwłaszcza fakt, że pierwszym biznesem Grobelnego w wolnej Polsce było otwarcie sieci kantorów pod marką Dorchem. Wymiana marek i dolarów uchodziła wtedy - słusznie zresztą - za bardzo dochodowy interes.
Już na początku funkcjonowania BKO, dla kogokolwiek, kto rozumie zupełnie podstawowe prawa ekonomii, było jasne, że możliwość oferowania tak wysokiej stopy zwrotu z inwestycji to mrzonka. A sama BKO może utrzymywać się dopóty, dopóki da się zyski klientów wypłacać z wpłat kolejnych naiwnych. Mimo tego znalazło się jednak aż 11 tys. Polaków, którzy zaufali Grobelnemu. Ten zaś w czerwcu 1990 r. zniknął bez wieści, nie pozostawiając żadnych rozporządzeń co do funkcjonowania firmy. Jej urzędowy likwidator zdołał wypłacić klientom zaledwie ok. jednej trzeciej zobowiązań. Reszta pieniędzy zniknęła.

Grobelny został dopiero dwa lata później aresztowany w Niemczech. W polskich aresztach spędził ok. pięciu lat. W drugiej instancji uchylono jednak zasądzony mu początkowo 12-letni wyrok więzienia. Prokuratura ostatecznie się poddała, umarzając sprawę ze względu na… brak dowodów. Grobelny domagał się nawet odszkodowania za niesłuszny areszt od Skarbu Państwa. Nic jednak nie wskórał.

Ponownie usłyszeliśmy o nim pięć lat temu. Najpierw twierdził, że musi ostrzec ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego przez zamachem, który miał organizować jeden z polskich gangsterów. Wzmocniono wówczas ochronę premiera i prezydenta. Kilka miesięcy później został zasztyletowany. Śledczy nie wykluczali motywu zemsty któregoś z dawnych klientów.

Grobelny stał się polskim symbolem afery finansowej wymierzonej wprost w szarych Kowalskich. Symbolem tak chętnie przywoływanym, że aż przysłaniającym innych aferzystów godnie walczących o podium. A trochę ich w naszej historii już było. Niemal w tym samym czasie co Grobelny działalność w Polsce rozpoczął też amerykański biznesmen David Bogatin. W 1989 r. całkowicie legalnie otworzył Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie. Pod koniec hiperinflacji PKBL zaczął oferować superatrakcyjne lokaty. Jak oceniali później prokuratorzy, chodziło o zebranie jak największych pieniędzy od klientów, a następnie wyprowadzenie ich poprzez kredyty, które nigdy nie zostaną spłacone. Jednak w 1992 r., jeszcze zanim ten plan został do końca zrealizowany, media ujawniły, że Bogatin jest poszukiwany USA za przestępstwa podatkowe i finansowe. Wywołało to panikę mających już w pamięci lekcję od Grobelnego klientów i w efekcie problemy z wypłacalnością banku. Ostatecznie jednak większość naiwnych Kowalskich swe pieniądze odzyskała.

Nie każdy miał jednak wówczas równe szczęście. W 1991 r. małżeństwo Stanisław i Urszula K. założyli w Rzeszowie firmę o szumnie brzmiącej nazwie Galicyjski Trust Kapitałowo--Inwestycyjny. Nie starali się o wymaganą wówczas zgodę Narodowego Banku Polskiego na działalność. Oferowali za to superatrakcyjnie oprocentowane lokaty. Skończyło się to oczywiście szturmem klientów na kasy niewypłacalnej i nielegalnej instytucji finansowej.

Tysiące klientów (według różnych danych było ich od 4 do 7 tys.) dowiedziały się z czasem za sprawą prokuratorów i sędziów, że GTKI nie był niczym innym niż dość ordynarną w konstrukcji piramidą finansową. A jego założyciel Stanisław K., robiący interesy m.in. z Ireneuszem Sekułą czy Bogusławem Bagsikiem, miał być powiązany z ludźmi dawnych peerelowskich służb specjalnych. Działalność GTKI skończyła się 26 mln (według dzisiejszych nominałów) strat dla klientów i sześcioletnimi wyrokami dla małżonków Stanisława i Urszuli K. - Stanisława K. cechowały bezwzględność, nieuczciwość i całkowity brak poszanowania dla cudzych praw i interesów oraz chciwość - tak podsumował szefa firmy w akcie oskarżenia prokurator Kazimierz Olejnik.
W podobnym co GTKI czasie działała też być może największa z polskich piramid finansowych - do dziś zresztą owiana pewną tajemnicą - czyli Skyline. W odróżnieniu od BKO czy GTKI pozujących na prawdziwe banki czy fundusze inwestycyjne Skyline było przedsięwzięciem na pierwszy rzut przypominającym sieci marketingowe w amerykańskim stylu. W odróżnieniu od nich Skyline nie sprzedawało jednak żadnego produktu - poza obietnicą pławienia się w luksusie za sprawą krociowych zysków. Chodziło w skrócie o to, by zainwestować kwotę 2,1 tys. marek niemieckich, a następnie skłonić kilka osób do takiej samej inwestycji. I tak dalej. W efekcie każdy z inwestorów miał otrzymywać część wpłat osób przez siebie pozyskanych oraz tych, którzy znaleźli się na kolejnych niższych piętrach tej konstrukcji. Była to więc pod względem struktury piramida wręcz idealna - jednak oczywiście tylko dopóty, dopóki przyłączać się będą do niej kolejni inwestorzy.

Szef firmy Mariusz K. miał sporą charyzmę. Spotykał się osobiście z kandydatami na uczestników w wynajętych salkach restauracyjnych czy weselnych głównie na prowincji. Częstował kotletami i winem. Gdy tylko było trzeba, ułatwiał nawet wzięcie bankowego kredytu na kwotę odpowiadającą 2,1 tys. marek. Miał niewątpliwy talent. Zdołał przekonać do inwestycji tysiące ludzi, ci zaś przekonali kolejne tysiące. Według najostrożniejszych szacunków było ich kilkadziesiąt tysięcy. W dodatku Mariusz K. okazał się całkiem uczciwym liderem finansowej piramidy i wywiązywał się ze swych deklaracji - oczywiście dopóki wszystko się kręciło. Kręciło się zaś długo - od roku 1993 do 1997. W efekcie całkiem spora grupa osób, które weszły w Skyline wcześnie, zdołała zarobić. Ci, którzy zrobili to na samym początku, zarobili ponoć krocie. Ci na szarym końcu stracili oczywiście wszystko. Najwięksi pechowcy mieli zaś na karku komornika albo nawet sprawy karne o wyłudzenie kredytu.

Sam Mariusz K. niedługo cieszył się zyskami z piramidalnego procederu, które próbujący dobrać mu się do skóry prokuratorzy szacowali na 4-5 mln marek. Już pod koniec lat 90. odnaleziono jego ciało zalane 130 cm betonu. Za zabójstwo - zlecone ponoć zawodowym mordercom - skazana została kochanka Mariusza K., której nieopatrznie udzielił on pełnomocnictwa do dysponowania swym kontem.

Sprawa Skyline była przez długi czas jedną z ostatnich afer, w wyniku których pieniądze potracili masowo zwykli Polacy. W drugiej połowie lat 90. i w ostatniej dekadzie drobni polscy inwestorzy jakby zyskali nieco rozsądku. Miejsce relacji ze szturmów na niewypłacalne kasy zbankrutowanych parabanków piramid zajęły narzekania na marne zyski z funduszy czy opisy wpadek na giełdzie. Dziś jednak na fali ogólnoświatowego kryzysu także i u nas przygasła koniunktura. A warunki do pomnażania oszczędności przez drobnych inwestorów od paru lat są co najmniej marne. To właśnie oznacza, że spece od piramid finansowych znów mogą poszaleć. Bo przecież zawsze znajdzie się odpowiednia liczba ludzi, którzy marząc o nieosiągalnym zysku, uwierzą nawet w kupony pocztowe, o pięknych błyszczących sztabkach złota już nie wspominając.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kiedy najłatwiej jest oszukać tysiące Kowalskich? W kryzysie - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski