Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Daukszewicz: Póki co starość nie może mnie dogonić

Anita Czupryn
Krzysztof Daukszewicz
Krzysztof Daukszewicz fot. Bartek Syta / Polskapresse
Płynę cichutko, nie hałasuję i jestem w bajce. I nie wyobrażam sobie, żeby mnie ktoś z niej wyciągnął - Krzysztof Daukszewicz, satyryk, felietonista, poeta, piosenkarz, gitarzysta i kompozytor, opowiada o swoim życiu z przyrodą

Ja skądś Pana znam… Pana twarz wydaje mi się znajoma… Jak Pan reaguje, gdy słyszy coś takiego?
Jeśli słyszę to w obcym mieście, zawsze mówię: "Jestem burmistrzem waszego miasta". Wprowadza to ludzi w stan dużej konsternacji, bo niektórzy nie wiedzą, jak ten burmistrz wygląda. Ale są i tacy, którzy mówią: "Zaraz, zaraz, no, co pan! Przecież znam burmistrza". A część poznaje mnie po głosie. Z twarzy mnie nie kojarzą, ale jak się odezwę, to już wiedzą.

Według skali popularności Piotra Fronczewskiego należy Pan do tych, których twarz jest znajoma, ale dopiero po głosie rozpoznają nazwisko.
Piotruś Fronczewski zalicza się do pierwszej klasy. Zdziwiłbym się, gdyby ktoś go nie rozpoznał. Ze mną jest już trochę gorzej, bo dla małolatów jestem praktycznie postacią znikąd. Parę lat temu byłem na targach wędkarskich w wesołym towarzystwie, z Wiktorem Zborowskim, Mańkiem Opanią. Miałem parę świeżych dowcipów, opowiedziałem kolegom, cieszyli się, ale cały czas krążyła wokół nas panieneczka. W którymś momencie, kiedy towarzystwo się rozchodziło, podeszła do mnie: "Bardzo przepraszam pana, chciałabym zrobić z panem króciutki wywiad. Czy można?". Oczywiście, powiedziałem, proszę uprzejmie, usiądźmy, wypijemy kawę. Zamówiliśmy i ona mówi: "Mam do pana pierwsze pytanie. Jak pan się nazywa?".

(Śmiech) I co Pan zrobił?
Nie zrobiłem dziewczynie krzywdy. Była młoda, miała prawo mnie nie znać. Ale ostatnio zawoziłem żonę do szpitala na operację. Pobiegła pierwsza, ja parkowałem samochód. Wszedłem, ale nie wiem, gdzie jest ta ginekologia. Doszedłem do windy, stoi tam pani, wciska guzik, ja zwracam się do niej z pytaniem, jak się jedzie na ginekologię. A ona, nie odwracając się do mnie, mówi: "Na noworodki czy patologię?" Po czym się odwróciła i zobaczywszy mnie, stwierdziła: "A, na patologię". Chyba doszła do wniosku, że na noworodki to szkoda faceta. (śmiech) Z kolei w Szczytnie miałem taki przypadek, że na rynku podszedł do mnie menel i mówi: "Jak ja się strasznie cieszę, że pana widzę. Ja pana tak lubię. Niech mi pan powie, takie mam intymne pytanie: jak się panu gra w tej "Plebanii"? Szczerze mówiąc, chyba ze trzy odcinki obejrzałem, ale nie trafiłem na siebie. Nie wiem, z kim mnie pomylił. (śmiech)

Nie bez powodu ludzie mylą Pana, bo Pan zamiast brylować na salonach, najczęściej zaszywa się na Mazurach, w lesie.
Bo ja stamtąd pochodzę. Urodziłem się na Warmii, w nadleśnictwie Wichrowo, niedaleko Lidzbarka Warmińskiego. Tam mieszkałem 14 lat. Potem drugie 14 lat mieszkałem na Mazurach, w Szczytnie, tam chodziłem do szkoły, pracowałem. A teraz mam takie szczęście, że mieszkam na granicy Warmii i Mazur. Jestem w tak zwanym "i", czyli dokładnie między Warmią a Mazurami. W połowie drogi między Szczytnem a Olsztynem znalazłem przecudne miejsce, więc tylko grzebię nóżką, żeby tam pojechać, jak mam chwilę.

Doskonale to rozumiem, bo też każdą wolną chwilę chciałabym spędzać na łonie natury. Czym dla Pana jest przebywanie w tym przecudnym miejscu?
Las przede wszystkim jest dla mnie czymś fascynującym. Całe dzieciństwo spędziłem w największym kompleksie leśnym na północy kraju. Zwykle, gdy idę przez środek miasta, mam duszę na ramieniu, natomiast nigdy się nie boję, gdy idę przez środek lasu. Tam nic złego nie może mi się przydarzyć. No, chyba że zdenerwuję jakąś dziką lochę. To kwestia obcowania z przyrodą. Jeżeli człowiek wchodzi do lasu, żeby się przejść, to tak naprawdę niczego nie zobaczy. Dla mnie każde poruszenie gałązki oznacza, że coś się dzieje, przeleciał jakiś fajny ptak i ja go wypatrzę. Tak byłem nauczony. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy w lasach wichrowskich były głuszce. Od wielu lat piszę do "Łowca Polskiego" humoreski i felietony związane z lasem, chociaż nie poluję.

Całe szczęście.
Nie wyobrażałbym sobie tego. Ale jestem zaprzyjaźniony z myśliwymi, całkiem dobrze mi się z nimi pracuje.

Niedawno czytałam o odkryciu amerykańskich naukowców, co dla mnie akurat żadnym odkryciem nie jest - zbadali, że ludzie mieszkający wśród zieleni są łagodniejsi, mają bogatsze życie wewnętrzne, są odporni na stresy. Co z Panem robi przyroda?
Jestem wędkarzem, a od paru miesięcy współwłaścicielem trzech jezior, w tym jeziora Kośno, gdzie znajduje się ścisły rezerwat ptactwa. Duże jezioro, o powierzchni 700 ha. Do tego jeziora nikt nie ma dostępu, jest zarośnięte z każdej strony, można się dostać tylko z trzech miejsc. I tylko 70 osób w ciągu roku może łowić na tym jeziorze. Tyle zezwoleń wydaje konserwator przyrody. Bywają więc dni, kiedy na tym jeziorze jestem sam. Kiedy spływam wieczorem, księżyc "siedzi w wodzie", wokół latają ptaki, bo są i zimorodki, i trzy gniazda mają orły bieliki, jest kolonia kruków, to mam takie wrażenie, jakbym to ja był panem nieba i ziemi. Tak się czuję. Płynę cichutko, na elektrycznym silniczku, nie hałasuję i jestem w bajce. W tej bajce uczestniczę i nie wyobrażam sobie, żeby mnie ktoś z niej wyciągnął.

Jak to się stało, że zawiaduje Pan trzema jeziorami?
W ubiegłym roku, na skutek nieodpowiedniego gospodarowania, jeziora: Kośno, Łajs i Purda zostały odebrane byłym dzierżawcom, przedsiębiorstwu rybackiemu. Ale z nimi to można było się jeszcze dogadać, aby tych jezior nie dewastowali. Ale dowiedziałem się, że ogłoszono przetarg i staruje tam paru takich kilerów, którzy już kilka jezior na Mazurach wykończyli. Zwołałem zebranie, zawiązaliśmy stowarzyszenie, które weszło w skład innego - Łajs 2000 - powołaliśmy ichtiologów, którzy przebadali wodę, wystartowaliśmy i wygraliśmy ten przetarg. I mamy te jeziora na 30 lat. One nie będą służyły temu, żebyśmy na nich zarabiali. Chcemy przywrócić im dawny stan. Kocham się w jeziorze Kośno. Przyjeżdżali do mnie przyjaciele, w parę osób wsiadaliśmy na łódkę i oni piali z zachwytu: "Niemożliwe, żeby 20 km od Olsztyna było coś takiego"!

Kiedy spotykam się z ludźmi, lubię z nimi rozmawiać o przyrodzie…
…witam w klubie!

Pytam ich, czym dla nich ta przyroda jest. Nie spotkałam człowieka, który by nie powiedział, że kocha przyrodę. Każdy "kocha". Tylko często okazuje się, że nie wiedzą, o czym mówią. Nie rozumieją, że wchodzenie w świat przyrody, to tak naprawdę wchodzenie w duchową przestrzeń.
Mam dokładnie tak samo. Dwa lata temu widziałem, jak orły bieliki uczyły swojego małego orzełka łowić ryby. To wszystko odbywało się kilkaset metrów ode mnie. To spektakl, którego nie da się opisać. Z moją żoną Wiolą uwielbiamy jezioro Kosienko, które odchodzi od Kośna. Malutkie, przeurocze, tuż przy szosie na Olsztyn. Wiola zaczęła wędkować. Wytargała szczupaka prawie 60 cm, krzyk był na całe jezioro. (śmiech) Ale wtedy pierwszy raz w życiu widziałem, jak stado perkozów…

…dwuczube czy rdzawoszyje?
Ach. Perkozy, po prostu. Były parę metrów od nas. Ustawiły się dookoła i stworzyły coś na kształt sieci. Część atakowała, nurkując, a druga część w tym momencie łapała rybki, które wyskakiwały do góry. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałem. Okazało się, że w tym Kosienku są setki małych drobnych rybek, które wyskakiwały wielką fontanną do góry. Wpadały do wody i za chwilę znowu wyskakiwały. Całe to przedstawienie trwało ze 20 minut. Odłożyliśmy wędki, siedzieliśmy jak trusie i oglądaliśmy to wszystko. Fantastyczne.

To są właśnie te momenty, kiedy przyroda odkrywa swoje tajemnice. Ale nie dla wszystkich.
Wie pani, wystarczy obserwować własne zwierzęta. Życie wewnętrzne moich zwierząt, które mam w domu, dwóch kotów i psa, to historia, którą można pisać dzień w dzień. To, co one kombinują, jak nas podchodzą, jak próbują siebie okiwać! Z dziką przyrodą jest dokładnie tak samo. Pamiętam, w ubiegłym roku poszedłem do lasu na spacer i nagle usłyszałem żurawie. A potem je zobaczyłem: szły drogą - dwa stare, z dwoma malutkimi, które sobie gaworzyły. Wbiłem się w drzewo, żeby mnie nie zobaczyły! Dla takich chwil się żyje. No, a z kolei w moim rodzinnym domu był kult drzew.

O! Ciekawe!
Mam świra do dzisiaj - jeśli jest jakiś skrawek papieru, na którym można coś zapisać, to ja zapiszę. Mam chyba ze dwie tony papieru w domu, które ktoś będzie musiał wyrzucić po mojej śmierci, ale ja nie wyrzucę. Wydaje mi się, że w ten sposób ratuję jedno drzewo więcej. Moi synowie przejęli to po mnie. W latach 60. spaliło się ponad 2 tys. ha lasów wichrowskich. Pamiętam tatę, który wracał taki osmalony z gaszenia i zawsze mówił: "Synku, szanuj las".

Tata był leśniczym?
Był drwalem. Ale teraz mam zięcia, który jest leśniczym.
Historia zatoczyła koło. W niektórych kulturach drzewo, obok ziemi, wody, powietrza i ognia, jest piątym żywiołem.
Ponieważ drzewo posiada swoją energię. Trzy rodzaje drzew posadziłem w swoim ogrodzie: lipę, cztery jarzębiny i brzozę. Z tego, co czytałem, wiem, że one posiadają największą energię, jeśli chodzi o drzewa liściaste u nas w Polsce.

Podchodzi Pan do nich, obejmuje i…
I buzi! (śmiech)

A one przekazują Panu tę swoją energię?
Wydaje mi się, że tak. Wszystko zależy od wyobraźni. Jeśli się ma wyobraźnię, to się ma i energię.

Ludzie teraz szturmem ruszą na majówkę w przyrodę. Mieszczuchy z Warszawy rozpełzną się po Warmii i Mazurach. Jak Pan ich odbiera?
Akurat mnie tam nie będzie. W długi weekend najrzadziej tam bywam. Niespecjalnie lubię tłok. Ale tego tłoku w tamtym rejonie nie ma. Ludzie się wycwanili w momencie, gdy zobaczyli, że można na przykład polecieć do Amsterdamu za 150 zł. No, to sobie lecą do Amsterdamu. Czasami wyprawa do Olsztyna może być droższa niż do Holandii. Wszyscy kalkulują po swojemu. Jak rozmawiam ze znajomymi, a jestem zaprzyjaźniony i z marszałkiem województwa i z burmistrzem, to mówią, że daje się jednak odczuć tam brak ludzi.

Przestali przyjeżdżać na Mazury - cud natury?
"Jak dasz kasę, to cię wypromujemy" - tak mniej więcej wyglądał ten projekt "Mazury cud natury".

Uważa Pan, że Mazury potrzebują wypromowania?
Mazury potrzebują pieniędzy przede wszystkim. To strasznie biedny, popegeerowski region. A drugą szkodę, jaką Mazurom wyrządzono, to poodławiano jeziora i nie ma gdzie ryb łowić. A kiedy już się pojedzie nad jezioro, to chciałoby się, aby ta płoteczka, jedna, druga czy trzecia, wzięła. Jak ich nie ma, to wędkarze zaczynają się nudzić i jadą gdzie indziej. Coś musi ich przyciągnąć, zainspirować, żeby chcieli tam przyjeżdżać.

Wie Pan, mnie to się akurat podoba, bo im mniej tam się dzieje, tym lepiej dla przyrody.
Mnie się też to podoba. Mało tego - miejsce, gdzie mieszkam, jest w środku lasu. Mogę z niego nie wychodzić. Pisałem tomik wierszy - dwa tygodnie nie wyjeżdżałem. Jak byłem głodny, złowiłem dwie ryby na patelnię.

Zdradzi Pan swoje sekrety wędkarskie? Jakie zanęty?
Żonę za kolano. (śmiech) Zresztą moja Wiola też pochodzi z Mazur, urodziła się w Augustowie, nad jeziorami.

Dziewczyna z Mazur.
Wędkuje, spinninguje. Nawiasem mówiąc, na Mazurach, w weekend majowy wzięliśmy ślub. Zrobiliśmy jak Agata Młynarska. Było tylko dwoje świadków: Jurek Niemczuk, scenarzysta m.in. "Rancza", i jego żona. Tuż po ślubie chcieliśmy popłynąć na ryby, ale okazało się, że świadkowie urządzili nam wesele. Byli bardziej od nas przewidujący.

Na mazurskich jeziorach łatwiej jest kochać i łatwiej rodzi się miłość? Tak Pan poznał swoją drugą żonę?
Myśmy się poznali w dość dramatycznej sytuacji. Byłem w dużym dole po śmierci swojej żony Małgosi, z którą żyłem prawie 30 lat, a moja obecna żona przeprowadzała ze mną wywiad. Chciała ze mną rozmawiać o "Szkle kontaktowym". A zaczęliśmy rozmawiać o tym, co się wydarzyło w moim życiu i okazało się, że Wiola przechodziła przez podobne doświadczenia w podobnym okresie. Potrzebowaliśmy wsparcia. Zaczęliśmy się spotykać, coraz bardziej siebie lubić i… chwalić Boga, to już sześć lat. I wygląda na to, że jest coraz lepiej.

Ładnie. Ale uciekł Pan od mojego pytania o sekrety wędkowania.
Trzeba mieć przede wszystkim bardzo dużą wiedzę i umiejętności, a dodatkowo jeszcze szczęście.

Szczęście debiutanta?
Istnieje. Ale kiedyś byłem na rybach ze swoim śp. szwagrem. Siedzieliśmy na łódce, mieliśmy podobne wędki, ja siedziałem z jednej strony, on z drugiej. W ciągu godziny ja złowiłem 40 płoci, on - jedną. Miał taką gulę, że zawołał: "Zmieniamy się". A że był 10 lat starszy ode mnie, to nie mogłem mu podskoczyć. Przesiedliśmy się. Ja wyciągnąłem 30, a on dwie. (śmiech) Zniechęciłem go do łowienia ze mną ryb. Ale są w tym fachu mistrzowie. I to jest nieprawdopodobne. Od paru lat jestem prezesem koła artystów, malarzy, rzeźbiarzy, aktorów. Koło w tej chwili jest jedno z lepszych w Polsce, nie schodzimy z podium przez ostatnich kilka lat. Moim zastępcą jest Rajmund Litwiński, obecnie wicemistrz świata, kilkukrotny mistrz Europy i mistrz Polski w wędkowaniu. Kiedy płynę z nim na ryby, odnoszę wrażenie, że on widzi pod wodą. Mówi: "Stańmy tutaj. Rzuć pod ten krzaczek, tylko nie ściągaj płynnie, ale puść, szarpnij, puść, szarpnij. I zobaczysz". Puściłem, szarpnąłem, puściłem, szarpnąłem - jest! Skąd on wiedział, że tam jest ryba? Drugi - Mundek Gudkiewicz, mistrz świata w spławikach - gdzie rzuci wędkę, tam złowi rybę. Fart, osobista energia?

Może wędkarska intuicja? Jest coś takiego?
Może być wędkarska intuicja. Poza tym jednak potrzebny jest do tego dobry sprzęt, zanęty, sporo cierpliwości. Kiedy płynę na swoje jeziora, to nie pamiętam, żebym spłynął bez ryby. Ale nie jestem kilerem. Jeśli chcę zjeść - wezmę dwie-trzy sztuki, resztę wypuszczam. Tak robi wielu z nas. Swego czasu na jeziorze Świętajno uchodziłem za specjalistę od linów. Jezioro jest w Nartach. Bo jest jeszcze miejscowość Świętajno, gdzie była knajpa Borowik, w której powiedziałem swój pierwszy tekst w życiu i tak zostałem satyrykiem.

Jak brzmiał?
"Borowik, ochroń rolnika od wódki i kurestwa", a czytając wspak, wychodziło, że kurwa i wódka chroni rolnika od Borowika. Wymyśliłem to po trzydniowym piciu w tej knajpie, razem z leśniczymi z Długiego Borku. Piękne stare czasy. Wątroba wtedy jeszcze wszystko przyjmowała. (śmiech)

Jak u Pana jest z tym przemijaniem?
Póki co, starość nie może mnie dogonić.

Uważa Pan, że przyroda komunikuje się z ludźmi?
Jeżeli istnieje ewolucja, jeśli rozum ludzki cały czas się rozwija, to trudno powiedzieć, by przyroda też się nie rozwijała. A dowodem na to jest fakt, że wokół jeziora Kośno jest strefa ochronna - około kilometra. Tam myśliwi nie mogą strzelać. Prawie cała zwierzyna przeniosła się w ten ochronny obszar. Wykombinowała, że tu jest jej bezpiecznie i tu żyje, razem z nami w rezerwacie i rzadko wychodzi na zewnątrz. Albo - gdy łowi się karpie na stawie. Niech on się zerwie dwa, trzy razy i spróbuj go kolejny raz złapać!

Nie ma szans.
W życiu! Taki złapany parę razy karp następnym razem albo natychmiast wpłynie w trzciny, albo do najbliższego kołka, aby obwiązać o niego żyłkę i koniec. Żyłka zerwana, praszczaj lubimyj gorad. (śmiech)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Krzysztof Daukszewicz: Póki co starość nie może mnie dogonić - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski