Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lublin Jazz Festiwal 2016: Jazz postawiony na głowie (RELACJA)

paf
Shalosh zagrali w Ośrodku Brama Grodzka - Teatr NN
Shalosh zagrali w Ośrodku Brama Grodzka - Teatr NN Anna Kurkiewicz
Organizatorzy festiwali i muzycy mają obecnie ze sobą więcej wspólnego niż kiedykolwiek wcześniej. I jedni, i drudzy musieliby stanąć na głowie, by czymś zaskoczyć słuchaczy.

Przez siedem edycji Lublin Jazz Festiwalu gościliśmy największe nazwiska światowej muzyki improwizowanej i aż dziwne, że Barbara Luszawska – organizatorka Lublin Jazz Festiwalu – znalazła pomysł na ten rok.

Nie można powiedzieć, by któryś z zaproszonych artystów odkrywał Amerykę, ale – jak się rzekło – to problem samej muzyki, nie festiwalu, za to nie brakowało w tym roku jazzu na światowym poziomie, nawet jeśli nie miałem okazji zobaczyć i wysłuchać wszystkich koncertów.

Tylko więc z drugiej ręki mogę zachwalać Stricklanda, New Constellation czy Chicago Underground Duo (choć klasa tych drugich to żadne zaskoczenie), za to z pierwszej pozostałych muzyków: od dość klasycznego w formie, ale niezwykle energicznego koncertu Manu Katche, przez typowo taneczny show Jimiego Tenora i Kabu Kabu, po bardzo „fizyczny”, solowy występ Ksawerego.

W przypadku Katche w uszy (i oczy) rzucało się zdecydowane przywództwo francuskiego perkusisty. Może i jazz to muzyka kolektywna, demokratyczna, ale tu mieliśmy jej wersję wodzowską, w dobrym słowa znaczeniu: perkusista nadawał charakter i kierunek improwizacji. Przy czym zazwyczaj przebiegało to zgodnie ze scenariuszem "spokojnie, cicho - dynamicznie, głośno i z wirtuozerią".

Tenor to w ogóle osobny kosmos i nie wiadomo, z czym Fina jeść. Niby po skandynawsku chłodny i "śpiewający" raczej niż śpiewający, a z drugiej strony: przesiąknięty mistycyzmem lat 70. do cna. No i jest na scenie z prawdziwymi wulkanami energii, jakimi są Afrykańczycy z Kabu Kabu.

Jednak największe wrażenie zrobił na mnie skromny, trzy-osobowy skład braci Oleś i Antoniego Gralaka – w ich nawiązującej do różnych kultur muzyce było coś hipnotyzującego. Mówię to dosłownie. Perkusyjno-kontrabasowy duet rodzinny i trębacz-legenda polskiej sceny offowej zabierali nas w podróż po świecie. Luźno nawiązywali do muzyki poszczególnych krajów, ale dobrze oddawali jej charakter. Na tyle, że przy Nepalu, przy alikwotowym śpiewie gardłowym i monotonnej pulsacji sekcji rytmicznej zdarzyło mi się "odjechać" gdzieś umysłem i wrócić dopiero na Indie.

„Made in Jazz UMCS” był w tym wszystkim poza konkurencją, bo nie ma sensu oceniać artystów dopiero wkraczających do świata zawodowej muzyki – i idea (zaproszenie młodych wykonawców z wydziału artystycznego uczelni), i wykonanie były bez zarzutu. Niemal wszystkie dźwięki były trafione, utwory były w charakterze. Choć trochę szkoda, że studenci, pod wodzą Mariusza Bogdanowicza, nie grali bardziej żywiołowego repertuaru. To w końcu młodzi ludzie, których rozpiera energia. Po co ją tłamsić delikatnymi bossa novami?

A hitem Jazz Festiwalu numer 8. i tak był saksofonista-beatbokser Derek Brown. Może nie jest największym instrumentalistą świata, może sztuczki w wrzucaniem w czarę saksofonu telefonu, przez który słychać właśnie ojca wykonawcy, to ciut za dużo grzybów w barszcz i śliwek w kompot, ale tak urocza osobowość sceniczna to ewenement na skalę światową.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski