Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Dyjak: będę śpiewał dopóki mordy nie zatka mi gliniasta gruda

Michał Dybaczewski
Michał Dybaczewski
Tomasz Bolt/ Polska Press
Początek tego wywiadu był nietypowy: nie zaczął się zwyczajowo od pytania dziennikarza, lecz od stwierdzenia rozmówcy. Może to dziwić, chociaż jeśli weźmiemy pod uwagę, że naszym rozmówcą jest Marek Dyjak to ten manewr wydaje się całkiem naturalny. Bo Dyjak to Dyjak: idzie swoją drogą. Ta droga wiedzie również przez Lublin, gdzie w piątek, w Klubie Muzycznym CSK, artysta zagra swój pierwszy koncert na trasie promującej najnowszy album „Na wzgórzu rozpaczy”.

Zadziwiło mnie to, że ktoś z „Kuriera” dzwoni do mnie w zasadzie pod koniec mojego życia, bo na scenie jestem już 30 lat.

Proszę mnie nie straszyć z tym końcem życia, jest pan tylko kilka lat starszy ode mnie…

Mówiąc o końcu życia mam na myśli bardziej koniec kariery. Trzeba się zastanowić co robić dalej.

Koniec kariery? Rolling Stonesi pokazują, że można grać całkiem długo.

A Stonesi to są diabły tasmańskie!

Mówi pan o końcu kariery, a album „Na wzgórzu rozpaczy” to ponoć ostatnia płyta Dyjaka. Naprawdę? A może raczej jest to chwyt marketingowy, jak w przypadku Kultu, który wydał album zatytułowany „Ostatnia płyta”, sugerujący koniec kapeli, ale już w wywiadach Kazik mówił, że jest to ostatnia płyta, ale na ten moment.

Wtedy, gdy mówiłem, że to jest ostatni materiał naprawdę tak myślałem: chorowałem i miałem problemy z oddychaniem. Teraz z przykrością muszę stwierdzić i zasmucić wszelkich malkontentów, że Dyjak będzie śpiewał dalej. Będzie śpiewał, dopóki mordy nie zatka mu gliniasta gruda. Cieszę się, że mój powrót zaczynam od Lublina, mojego najukochańszego miejsca.

Były problemy z płucami, ale teraz pan boksuje…

Było naprawdę bardzo źle, nie mogłem wejść na drugie piętro bez kilku przystanków po drodze. Teraz jestem w świetnej formie, zrzuciłem parę kilo i czuje się znakomicie. Uprawiam boks dla ludzi zmęczonych życiem: walka z cieniem, praca nogami, skłony, ćwiczenia w parterze, trochę skakanki.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że każdy album jest odzwierciedleniem stanu, w jakim się pan w danym momencie znajdował. Zdecydowana większość piosenek przepełnionych jest smutkiem i melancholią. A zatem na tej podstawie można stwierdzić, że zazwyczaj dręczy pana smutek, ale akurat od jakiegoś czasu jest pan chyba szczęśliwy…

Teraz jestem w trakcie realizacji płyty „Mężczyźni” i będzie ona takimi pierwszymi promieniami radości, co na pewno wyczują ci, którzy mnie słuchają. Dyjak wychodzi z cienia i ciemności na światło. Na ten stan, na to, żeby się w końcu uśmiechnąć, czekałem dwadzieścia parę lat…

Co jest źródłem tego szczęścia?

To Pan Bóg mnie nakierował na światło i byłbym gnojem, gdybym powiedział inaczej. Nie oznacza to, że zacząłem chodzić do jakiegokolwiek kościoła, ale inaczej patrzę na rzeczywistość, pomimo, że są trudności, bo poukładać się ze światem nie jest wcale łatwo. Olewam jednak różne personalne wojny, jestem już za stary chłop żeby się z kimś kłócić. Mówiąc trywialnie – rozszerza mi się horyzont. Pewnie zabrzmi to dziwnie w moich ustach, ale jestem przepełniony nadzieją i radością. Planuję niedługo się zakochać, bo od dłuższego czasu żyję w samotności. Dlatego mój nos węszy, a uszy wysłuchują.

Ale czy można w ogóle zaplanować zakochanie się?

Pootwierałem wszystkie drzwi: do domu, do serca i do ciała… Rozumie pan…

Pozostając przy emocjonalnej dychotomii: co jest bardziej inspirujące – smutek, czy szczęście?

Muszę panu powiedzieć szczerze, że jeśli chodzi o szczęście to z pewnością jest inspirujące, tylko ja nie mam tu dużych doświadczeń. Jako szczęśliwy facet dopiero „raczkuję”. Przez lata inspirowały mnie rozpacz i nieszczęście, co słychać doskonale na czternastu moich płytach. Dzisiaj też mnie inspirują, nie odżegnuję się od moich dyjackich postrzegań świata, ale wyraźnie widzę, że zaczyna mnie inspirować także nadzieja i radość. Szukając inspiracji, zaraz po koncercie w Lublinie, jadę do Warszawy na koncert mojej mistrzyni fado Marizy. Marzę, żeby na jakiś czas wyjechać do Portugalii, by móc pooddychać świeżym powiewem oceanu, zobaczyć Lizbonę, posiedzieć w kawiarenkach, napić się dobrej kawy, zjeść bacalhau.

Jest taka książka „Tylko smutek jest piękny” – biografia pochodzącego z okolic Tomaszowa Lubelskiego niewidomego, tragicznie zmarłego w wieku 29 lat polskiego pianisty Mieczysława Kosza. Tak sobie myślę, że tytuł tej książki pasuje też do pana…

Mieczysław Kosz był nie tylko świetnym pianistą jazzowym, ale też nieszczęśliwym facetem, bohaterem tragicznym, który wyciągał ręce do światła i przekuwał smutek w radość grania, piękno tworzenia. Ja też przez wiele lat byłem takim bohaterem, błądziłem w ciemnościach i bardzo panu dziękuję za to porównanie. Jest świetne!

W pana zespole nastąpiła zmiana – odszedł wieloletni kompan trębacz Jerzy Małek. Dlaczego doszło do tej zmiany?

Jerzy Małek to był mój wielki przyjaciel, chociaż „był” może nie jest właściwym słowem. Poróżniliśmy się i nie gramy już razem. Uważam, że to najlepszy polski muzyk jazzowy, ale też wybitny pedagog, kochany facet. Nasze drogi się rozeszły, ale wierzę, że jeszcze się skrzyżują. W Lublinie będę grał z przyjacielem Jurka Małka, genialnym saksofonistą Leszkiem Szczerbą, który od zawsze przypisany był do Grzegorza Turnaua.

Z tym zastępstwem za Małka były pewne zawirowania, bo wcześniej pojawiła się informacja, że zastąpi go inny trębacz – Nathan Williams.

Postanowiłem jednak, że po Jurku nie wezmę już żadnego trębacza. Po nim nastąpiła głęboka cisza i żałoba, a jeżeli mogę ją jakoś wypełnić to na pewno nie trąbką Nathana Williamsa. Ludzie myślą, że czarnoskórzy jazzmani są najlepsi, ale w tym przypadku nie można tych trębaczy porównywać. Małek gra o wiele lepiej, to absolutnie klasa światowa!

Czyli trąbka już na stałe zostanie zastąpiona innym instrumentem dętym – saksofonem?

Dokładnie tak. Nie mogłem inaczej, bo bym słuchał trąbki biednego Nathana, a w sercu miałbym Jerzego. Z szacunku dla niego, po prostu nie mogłem grać z trąbką.

W mediach społecznościowych wrzucił pan zdjęcie z gitarą i podpisem: „Wracam do brzdąkania, czasy niepewne a ulica aż się prosi żeby na nią wrócić!!!” Usłyszymy Dyjaka brzdąkającego gdzieś na ulicy, a może zaskoczy nas pan na koncertach?

Nigdy nie byłem dobrym gitarzystą, tak tylko sobie brzdąkam dla własnej przyjemności i dla przyjaciół. Przed publiczność z gitarą raczej nie wyjdę, moje umiejętności są naprawdę mierne i zwyczajnie bym się wstydził. Nie jestem instrumentalistą, łatwiej jest mi skomponować piosenkę, niż ją zagrać. W moich produkcjach zresztą bardzo rzadko jest gitara, chociaż na ostatniej płycie pojawia się w dwóch piosenkach.

Mieszka pan w Chełmie. Co skłoniło pana do życia na prowincji? Jakie są zalety i wady takiego życia?

Jakieś wady pewnie są, ale z tym Chełmem jestem już związany tak mocno, że nie mają dla mnie znaczenia. Do Chełma przyjechałem kiedyś, bo zakochałem się w pewnej pani, ale miłość nietrwała jest i po przepięknym czasie namiętności przyszedł czas tzw. prozy życia i tego już nasze natury nie wytrzymały. Ona odeszła, ale Chełm już został. Gdzie ja pójdę na stare lata? Tu jest moja przystań, tu mam dom, tu pokochałem wielu ludzi, którzy fajnie mnie traktują i tu po prostu czuję się potrzebny. Chełm daje mi możliwości twórczej pracy, a świat blichtru nigdy nie powodował we mnie radości, unikałem go.

Temat od którego nie sposób uciec: wojna na Ukrainie. Jak pan patrzy na to co dzieje się za naszą wschodnią granicą? I tu pytam pana zarówno, jako człowieka mieszkającego w Chełmie – mieście przy granicy z Ukrainą, który jest na pierwszym froncie pomocy dla uchodźców – ale także jako człowieka-artystę z duszą wysoce wrażliwą na wszelkie boleści tego świata.

Zaraz po wybuchu wojny pojechałem na granicę wspierać Ukraińców. Jako, że jestem samotnym facetem i mam dużo miejsca w domu przywiozłem dwie rodziny, dwie matki z dziećmi. Całkiem niedawno odwiozłem je na lotnisko do Warszawy, z którego odleciały w świat. Spędziłem z nimi przepiękny czas, to była niezwykła, świąteczna wręcz atmosfera. Miałem przy sobie dzieciaki, w tym uroczego 2-letniego chłopczyka Arsenka, z którym się mocno zaprzyjaźniłem i dla którego byłem „dziadzia”, co po ukraińsku znaczy „wujek”. Dałem im, co mogłem. Odfrunęli i zostało trochę smutku.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski