Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marzec 2022. Droga do Polski i powrót: niespodziewane spotkania. Reportaż wojenny Dmytro Antoniuka. Część VI

Dmytro Antoniuk
Wyjeżdżając z Kijowa, kierujemy się na południe autostradą obuchowską. Jedziemy do małej, ale jak zawsze malowniczej wioski, aby odebrać przyjaciółkę mojego polskiego kolegi. Chłopaki w punkcie kontrolnym są bardzo drobiazgowi i zimno pytają, do kogo jedziemy. Kiedy słyszą nazwisko, uśmiechają się, mówiąc, że „tacy są” i życzą miłego dnia. We wsi jest cicho, choć po drugiej stronie Dniepru czasami słychać stłumione wybuchy i widzimy kilka samolotów. Zanim zabieramy dziewczynę, wypijamy herbatę u jej rodziców i zostajemy poczęstowani niesamowicie pysznymi domowymi ciastami.

Droga na zachód wiedzie przez Białą Cerkiew. W odróżnieniu od pustego Kijowa, gdzie na ulicach widzieliśmy tylko kilka samochodów, tu miasto tętni życiem: ludzie chodzą na bazar, jeżdżą trolejbusami, działa oświetlenie, a na stacjach benzynowych są wszystkie rodzaje paliwa. Imponujący kontrast. I to pomimo tego, że Biała Cerkiew również ucierpiała po ostrzałach rakietowych Moskali. I poniosła ofiary.

Mamy taki plan: jedziemy dwoma samochodami do Chmielnickiego, gdzie moja żona wyjedzie po mnie autem i zawiezie do Kamieńca. Ale trochę później, gdzieś pod Winnicą, okazuje się, że dziewczyna, którą odebraliśmy ze wsi pod Kijowem, prawie nie umie prowadzić i nikt oprócz mnie nie może odprowadzić drugiego samochodu. Cóż, muszę jechać na granicę, gdzie będą czekać inni polscy znajomi i tam już z tym sobie poradzą. Tak więc w Chmielnickim moja żona i ojciec, którzy przyjechali po mnie, są bardzo zaskoczeni, że oddaję im mój plecak z nowymi rzeczami z domu, ale nie jadę z nimi, tylko żegnam się na kilka dni.

Już prawie zmierzch, ale przed nami jeszcze dobre trzysta kilometrów. Siedzący obok mnie starszy pan, któremu wręczyłem kamizelkę kuloodporną w Kijowie, może teraz trochę wyluzować się i położyć ją z powrotem na tylne siedzenie. Na niego i starszą panią już czekają w Pułtusku w Polsce i musimy zdążyć na nocleg przed godziną policyjną. Im dalej na zachód, tym mamy mniej kontroli na punktach kontrolnych. Niektóre w ogóle nie są obsadzone. „I to słusznie”, myślę sobie. Wreszcie jesteśmy w Rawie Ruskiej. Prawie nie ma świateł. Dojeżdżamy około 22:00, po godzinie policyjnej, ale nie zatrzymują nas, zdając sobie sprawę, że spieszymy się do granicy. Pożegnanie mojego polskiego przyjaciela, który uprzejmie zapłacił za mój hotel. Do zobaczenia wkrótce!

Już w hotelu widzę, że ładowarkę do telefonu zostawiłem w innym plecaku, który oddałem żonie. Na stacji benzynowej nie znajduję odpowiedniego kabelka. Pracowniczka hotelu pomaga, dając własny. Teraz funkcjonowanie z rozładowanym telefonem to prawie śmierć. Zasypiam z nadzieją, że do Lwowa dojadę busem, których zawsze było wiele

Rano okazuje się, że busów prawie nie ma - problem z paliwem. Cóż, idę na drogę, żeby złapać „stopa”. Na stacji benzynowej zatrzymał się pusty autobus z ukraińskimi tablicami rejestracyjnymi. Jednak kierowcy mówią mi, że „nie wolno im zabierać nikogo na Ukrainie”. Jednak chłopaki w punkcie kontrolnym po drugiej stronie drogi twierdzą, że marszrutka jeszcze będzie. Czekam. Nagle zatrzymuje się koło mnie nieznany samochód z numerami obwodu kijowskiego. „Czy zawieziesz mnie do Lwowa?” – pytam. „Siadaj.” – odpowiada mężczyzna o imieniu Wład, który pochodzi z Białej Cerkwi, gdzie byłem wczoraj. Sytuacja standardowa: wywiózł rodzinę do granicy („są już u siostry w Hiszpanii”) i wracał do Lwowa, gdzie zdecydował się na wolontariat .„Mamy kilka takich samochodów. Jeździmy nocą, zabierając uchodźców na granicę.” Widzę, że jest bardzo zmęczony. Proponuję, że go zastąpię za kierownicą, ale odmawia. We Lwowie, już koło dworca, daję mu pieniądze, ale on ich nie bierze, a zamiast tego mówi: „Chyba żartujesz? Zabiorę cię jeszcze do nas na śniadanie, jeśli jesteś głodny!” Żegnamy się serdecznie i idę na dworzec.

Na dworcu napotykam na morze ludzi. Olbrzymie kolejki do kas. Nie ma mowy, aby spróbować kupić bilety do Kamieńca. Zwłaszcza, że godziny odjazdów są bardzo niewygodne. Na placu przed dworcem znajduje się cały obóz namiotowy wolontariuszy: gotują barszcz w dużym kotle, rozdają żywność, wodę i lekarstwa. Są też specjalne stoiska informacyjne. W jednym z nich powiedziano mi, że do Chmielnickiego jeżdżą busy. Odszukałem odpowiedniego, a kierowca poinformował, że odjedzie, gdy bus będzie pełny, a jest w nim tylko kilka osób: „Niewiele osób chce jechać na wschód” – tłumaczy. „Dobrze” – myślę. – „Zostaję we Lwowie, dopóki nie znajdę pewnego transportu”.

Jak zawsze, kiedy tu jestem, idę najpierw do kościoła św. Elżbiety. To on utkwił mi w pamięci wraz z wronami, które wyleciały z jego iglic i dziurawych wież, gdy z mamą pojechaliśmy na wczasy przez Lwów w Karpaty, gdzieś na początku lat osiemdziesiątych. To moje pierwsze lwowskie wspomnienie.

Niezmiennie uderzająca jest figura ukrzyżowanego Chrystusa, wisząca nad głównym portalem i białe wyposażenie wewnątrz świątyni. Mam szczęście, bo w sklepie obok kościoła w końcu kupuję soczewki, których nie miałem czasu znależć w Kijowie. W ogóle wszystko jest tutaj otwarte! Kawiarnie, apteki, kantory, banki, sklepy spożywcze. Nie sprzedają tylko alkoholu (za kilka dni i ten zakaz zostanie zniesiony). Postanawiam udać się do mojej redakcji Kuriera Galicyjskiego, gdzie zawsze znajdę, jeśli nie nocleg, to na pewno herbatę i coś do herbaty. Mój dobry przyjaciel, a teraz redaktor naczelny, Wojtek, wita mnie serdecznie. Widzę, że obok wiecznie stojących w redakcji paczek z gazetami, stoi składane łóżko, a na nim leży kamizelka kuloodporna z napisem „prasa”. Obok leży hełm. Koledzy dobrze się przygotowali. Okazuje się, że jest tu jeszcze dwóch nieznanych mi polskich dziennikarzy, P. i P., którzy myślą o pojechaniu dalej na wschód. Mają samochód. Wojtek pyta, czy mogą mnie zabrać i sprawa jest szybko rozwiązana. W ukochanym Lwowie spędziłem tylko kilka godzin.

Jedziemy komfortowo aż do Kamieńca, bo mogę zapewnić im nocleg u znajomych. Koledzy nigdy nie byli w tym niesamowitym mieście. Mówię, że jestem im wdzięczny i obiecuję, że jutro zrobię im małą wycieczkę. Jeszcze przed zachodem słońca jestem „w domu”, a rodzina wita mnie pysznym barszczem.

Marzec 2022, Podole: wycieczki z bliskimi

Cały następny tydzień spędzam z rodziną w Kamieńcu. Mamy małe mieszkanie dwupokojowe w starej „chruszczowce” z małą kuchnią. Jest nas pięcioro: mój tata i jego żona, moja żona i jej mama, nasza kotka i miniaturowy pies moich rodziców. Mimo swoich rozmiarów, pies jest bardzo głośny i często szczeka, gdy słyszy kogoś na klatce schodowej. Moja żona i ja mamy trochę prywatności, ponieważ jesteśmy w oddzielnym pokoju. Łóżek wystarczyło dla wszystkich. Jest tłocznie i jednocześnie przytulnie. Jednak im dłużej mieszka się w takiej wspólnocie, kiedy trzeba dzielić się na tury do jedzenia, bo wszyscy nie mieszczą się razem w kuchni, kiedy trzeba czekać w kolejce do toalety lub prysznica, to na pewno tworzy pewne napięcie.

Kamieniec jest dla mnie jak Klondike. Samo miasto posiada wiele zabytków historii i architektury, a wokół miasta jest ich jeszcze więcej. To właśnie do sąsiednich zamków zacząłem podróżować na własną rękę, a każda z tych podróży, które odbywałem zapchanymi busami i pociągami, na zawsze zapisała się w mojej pamięci wspaniałymi wspomnieniami.

Postanawiam, że muszę coś pokazać rodzicom, a jednocześnie zaktualizować zdjęcia i informacje o zabytkach do mojej książki „Polskie zamki i rezydencje na Ukrainie”, którą już przed inwazją Moskwy zacząłem przygotowywać do druku.

Nasza pierwsza „rodzinna wycieczka” to wyjazd do malowniczej Bakoty. To stara wieś nad brzegiem Dniestru, zatopiona w latach osiemdziesiątych. Komuniści zbudowali poniżej elektrownie wodne i nie liczyli się ze zniszczeniem kilkudziesięciu pięknych wiosek. Jednak okolica jest tak malownicza ze względu na wodę i strome skaliste wzgórza, że w czasie pokoju przyjeżdżały tu licznie autobusy turystyczne. Więc po raz pierwszy jestem tu prawie sam na sam z tym pięknem. Wraz z żoną schodzimy ścieżką do ruin jaskiniowego klasztoru z czasów Rusi Kijowskiej, pijemy wodę z dwóch źródeł, cieszymy się słońcem odbijającym się w szerokiej tafli wody i śpiewem ptaków. Ale w pełni cieszyć się tym wszystkim nie mogę. Ciągle dręczy mnie sumienie, że nie jestem teraz w wojsku, że ludzie w tej chwili giną pod bombami lub głodują. Jakoś uspokajam siebie, że wszyscy potrzebujemy takiej wyprawy, żeby oderwać się od niekończącego się napływu wiadomości ze smartfonów, z telewizora w mieszkaniu, z radia w samochodzie. Rzeczywiście ta podróż bardzo pomaga psychicznie. Rodzice są zadowoleni, więc przynajmniej udało mi się zrobić coś dobrego.

Następnym razem decyduję się na spacer do Paniowców, gdzie nad kanionem, w którym płynie Smotrycz, znajdują się ruiny zamku Potockich z XVI wieku. Około dziesięciu kilometrów w jedną stronę. Świeci słońce, ale wieje silny wiatr i myślę, że w takich warunkach nie chcę się spacerować z powrotem. Więc proszę żonę, żeby zabrała mnie w Paniowców samochodem.

Teren ten jest również piękny ze względu na jego ukształtowanie. Przed I wojną światową władze carskie rozpoczęły budowę dużego mostu łukowego. Zbudowali wysokie pylony nad rzeką i zaczęli łączyć je łukami, ale wojna to uniemożliwiła i most został porzucony. I tak stoi: stuletni „niedobudowaniec”. Pod mostem znajdują się typowe podolskie chaty, z ogrodzeniem z miejscowego piaskowca. Uwielbiam ich.

Docieram do ruin zamku. Obok nich dom kultury. W rzeczywistości jest to stary kościół, przebudowany nie do poznania przez komunistów. Tylko drobny szczegół ozdobnego fryzu z tyłu sugeruje, że jest to zabytek stary i niegdyś piękny. Idę do środka. Pokazuję akredytację Sił Zbrojnych Ukrainy, przedstawiam się, proszę o zgodę na robienie zdjęć. Ludzie tutaj nie mają nic przeciwko, ale proszą, żeby poczekać na prezesa, który nie wiadomo kiedy będzie. Postanawiam jednak zrobić zdjęcia zamku i kościoła. Jedna z kobiet wychodzi i mówi, że filmowanie jest zabronione, a moja akredytacja to „ jej do dupy”. Dołącza się do niej miejscowy „wujek” i krzyczy, żebym spier... Zaczynam się z nimi kłócić, chociaż rozumiem, że mają rację: stan wojenny, nie znają mnie, robię „podejrzane” zdjęcia. Sytuację ratuje żona, która przybywa w trakcie wymiany „uprzejmości”. W tej cichej wiosce też dopada nas wojna.

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski