Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Hochman: Śniła mi się Lubartowska, Księżyc i Śnieg

Ewa Czerwińska
Michał Hochman
Michał Hochman Małgorzata Genca
- Lublin był po wojnie miastem zamkniętym, nie można było się zameldować. Ojcu się udało i, przy pomocy Komietu Żydowskiego, dostał pobyt oraz mieszkanko przy ulicy Lubartowskiej 18. Tam mieszkaliśmy przez cztery lata, a w 1948 roku urodziła się siostra Irenka. Potem przenieśliśmy się na Lubartowską 14. - z Michałem Hochmanem, nowojorczykiem, polskim Paulem Anką, o klipie, "Koniku na biegunach", próbach głosu w lubelskich bramach i bilecie w jedną stronę i rozmawia Ewa Czerwińska.

Przyjechał Pan z Nowego Jorku, urodził się na Syberii, a wiele lat spędził w Lublinie.
Moi rodzice pochodzą ze wsi Siedliszcze w województwie chełmskim. Ojciec był młynarzem. W 1939 roku jego konkurent, folksdojcz, chciał go wyeliminować. Pewnego dnia gestapo przyszło ojca aresztować. Nie zastali go w domu, bo właśnie jechał dorożką do Chełma. Niemcy zabrali z młyna jednego robotnika, Jana Szymańskiego, żeby po drodze rozpoznał ojca. No i spotkali się. Tata zobaczył czarny samochód, a w nim Janka, chciał mu pomachać, ale Jan odwrócił głowę, udając, że go nie zna. Tym sposobem uratował mu życie. W Chełmie tata dowiedział się od ciotki, że nie ma po co wracać do domu. Postanowił nielegalnie przekroczyć granicę i dotarł do Lubomla. Mama z bratem doszlusowała za pół roku. Ale i tam pewnego dnia przyszło NKWD. Sowieci zapakowali wszystkich - około czterech tysięcy ludzi - do bydlęcych wagonów, które wywiozły ich na Syberię. W tajdze ojciec rąbał drewno. Zachorował na malarię i ogłuchł od tego. Ja urodziłem się w 1944 roku, w miaste- czku Isilkul, 120 kilometrów od Omska. W 1946 roku mogliśmy już wrócić do Polski. Miesiąc trwała podróż.

Prosto do Lublina?
Nie, wylądowaliśmy we Wrocławiu, na ziemiach odzyskanych. Nie było tam bezpiecznie, jeszcze słyszeliśmy strzały, więc ojciec pojechał do Lublina, żeby tam załatwić sobie kartę pobytu. Lublin był wówczas miastem zamkniętym, nie można było się zameldować. Ojcu się udało i, przy pomocy Komietu Żydowskiego, dostał pobyt oraz mieszkanko przy ulicy Lubartowskiej 18. Tam mieszkaliśmy przez cztery lata, a w 1948 roku urodziła się siostra Irenka. Potem przenieśliśmy się na Lubartowską 14, do kamienicy pana Kukuły, vis a vis Cyruliczej. Podwórko to był dla dzieci drugi dom. Matki nie bały się, że coś się nam stanie. Było bezpiecznie. Bawiliśmy się w zośkę. Jak wyglądała? Kawałki wełny połączone ołowiem, które podrzucało się nogą. Wygrywał ten, kto podrzucał najdłużej. No i ścigaliśmy się tocząc fajerki na pogrzebaczu przez Cyruliczą na Podzamcze. Wtedy rozciągały się tam łąki. Bawiliśmy się też na ulicy Wodopojnej. Był tam plac, który mój tata wynajął i tam rolnicy, którzy przyjeżdżali na targ, mogli parkować swoje furmanki. Ja byłem parkingowym. Miałem cztery lata. Ponieważ nie umiałem pisać, zaznaczałem parkujących zapałkami. Płaciło się w zależności od ilości koni, więc jak był jeden - łamałem zapałkę na pół, a jak dwa to była cała zapałka. Fajna zabawa, a tata miał pomoc buchalteryjną. Oprócz furmanek na placu stały garaże. Parkowały tam pierwsze lubelskie taksówki, trzymał tam swego opla pan Waisbrot, który - jak mu się zaczęło lepiej powodzić - kupił sobie forda. Miał taksówkę pan Adler. Moi koledzy - Olek Godel, Włodek Żydek - zapisali się do klubu sportowego. Przy Lubartowskiej mieszkało wówczas parę rodzin żydowskich: Nahum Szyc, parasolnik, w naszej kamienicy krawiec Hajmela, szef "Ruchu" Kuperman - a ten miał syna Henia, który był chuliganem. Pamiętam, raz Henio wdrapał się na dach, a Kuperman błaga: "Heniu, Heniu zejdź z tego dachu". Kupermanowie wyemigrowali do Danii i, jak słyszę, Henio wciąż ma problemy z prawem. Pamiętam, że na naszym podwórku stał trzepak, na którym wyczynialiśmy akrobacje, i sławojka. Tata jako pierwszy w kamienicy zrobił w domu łazienkę. Pracował w Motozbycie przez wiele lat. Wie pani, że ja też? I nawet raz dostałem pensję. Na podwórku parkowały samochody z Motozbytu i ja godzinami przesiadywałem tam ze strażnikiem. Pewnego razu okazało się, że mogę obsługiwać patefon na zabawie dla pracowników. No i grałem płyty na 78 obrotów. Taki sam patefon stoi w bożnicy, Lubartowska 10. Puszczałem między innymi piosenkę Fogga "Narty, narty" i proszę sobie wyobrazić, że do tej pory ją śpiewam. Ostatnio zmieniłem na "Małysz, Małysz".

Za to puszczanie płyt coś Pan zarobił?
Zarobiłem, ile - nie pamiętam. Ale musiałem podpisać listę płac. Ponieważ miałem cztery lata, podpisałem się krzyżykami. A kiedy miałem dwanaście lat, wyruszałem pociągiem do Łodzi, do znajomych. Dla mnie świat nie miał przeszkód. Strasznie lubiłem podróżować. Już w trzeciej klasie chodziłem nawagary, kiedyś przez trzy tygodnie na dworzec kolejowy, żeby oglądać pociągi, parowozy. Raz przyjechał do nas znajomy z Kanady i ja mówię: "Ja bym tak skoczył do Nowego Jorku". Wszyscy się śmiali. Na szczęście w szkole TPD przy Lipowej pan Dziubek, opiekun harcerstwa, organizował świetne biwaki. Ale jak taka pani Jaroszowa krzyknęła, to padał na nas blady strach. Rodzice uważali, że najważniejsza jest nauka. Najstarszy brat skończył medycynę, chciał być ginekologiem, ale na Jaczewskiego powiedzieli mu, że jest za słaby na ginekologa. Pewnie mieli kogoś innego na staż. Udało mu się wyjechać do Stanów i do dziś uprawia tam ten zawód, a związany jest z jedną najlepszych klinik. Ja skończyłem Zamojskiego, męskie liceum. Na zabawach my, chłopcy stawaliśmy pod jedną ścianą, drugą podpierały dziewczęta zaproszone z Unii czy Urszulanek. Brak koedukacji nie był dobry, może dlatego do dziś jestem wobec kobiet nieco nieśmiały. W Zamoju trenowałem lekkoatletykę - wygrałem skok w dal, zdobyłem III miejsce młodzików w Lublinie, wyścig halowy na 60 metrów i bieg na setkę. Byłem też kapitanem drużyny koszykarskiej. A potem poszedłem na studia, na geografię, choć rodzice uważali, że lepsze byłoby prawo. Chodziliśmy potańczyć do klubu ZMS. Modny był Paul Anka, Beatlesi, wino patykiem pisane, w cenę wliczona była składka na budowę Zalewu Zemborzyckiego.

Był Pan religijny?
Nie wyrastałem w religijności, duchu pobożności. Rodzice chodzili do bożnicy tylko w czasie najważniejszych świąt - Jom Kipur czy Pesah, a na Shabbat zawsze zapalali świece. Mama robiła wtedy pyszną rybę po żydowsku. Nigdy lepszej nie jadłem. W szkole też ta ryba była popularna. "Pani Hochmanowa zrobi karpia" - zamawiali nauczyciele na szkolne uroczystości. W Zamoju był

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski