Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Między osobistym a medialnym doświadczeniem - czyli jak się wszystko miesza

Jan Pleszczyński
Tak się jakoś porobiło - i to już od wielu lat - że gdy w jednym miejscu są zawieje, zamiecie, śniegi i mróz, to całkiem niedaleko jest łagodna i słoneczna zima. I czasem aż korci, żeby zajrzeć do kalendarza i sprawdzić jaki naprawdę mamy miesiąc i porę roku, bo kwietnie wyglądają często jak stycznie, a w środku zimy trafiają się przedwiośnia. Oczywiście nie dotyczy to Lublina; tutaj można doskonale obyć się w ogóle bez kalendarza. Ale Lublin, jak powszechnie wiadomo, to miasto zupełnie wyjątkowe.

Już wyjaśniam. Otóż w Polsce na pewno, ale chyba i w całej Europie nie ma takiego drugiego miasta - o podobnej wielkości i zbliżonej liczbie mieszkańców - którego rytm życia byłby aż tak bardzo dyktowany przez kalendarz akademicki. W Lublinie liczy się sesja, przerwa międzysemestralna, trwające trzy miesiące wakacje. Tutaj prawdziwe życie zaczyna się w październiku, trwa do Bożego Narodzenia, a potem odradza po Trzech Królach. Ale tylko na miesiąc. Już w weekend miasto znowu gwałtownie opustoszeje, radykalnie zmniejszą się poranne korki, a ludzie na ulicach nagle się postarzeją. Bo kończy się sesja i miasto zamiera. Nie trzeba zaglądać do kalendarza, by wiedzieć, że właśnie zaczyna się druga dekada lutego.

Ale ad rem. Niby człowiek o nieprzewidywalnej naturze aury dobrze wie, ale i tak zawsze da się zaskoczyć. Ja dałem się zaskoczyć w zeszłym tygodniu. Wyjechałem na kilka dni - i jak zwykle na takich wypadach odciąłem się od mediów. Zero prasy, radia, telewizji, internetu, wyłączony telefon. Ponieważ mam w życiu dużo szczęścia i tym razem trafiłem na świetną pogodę - ani zbyt zimno, ani za ciepło, wiatru, słońca i śniegu w sam raz - przynajmniej dla kogoś, kto nie jeździ na nartach.

Dlatego w drodze powrotnej trochę się zdziwiłem, gdy po kilkudziesięciu kilometrach zobaczyłem wielkie białe hałdy na poboczach, pola pokryte grubą warstwą zmarzniętego śniegu, a mocne podmuchy wiatru zaczęły miotać moim małym samochodzikiem. Jeszcze bardziej się zdziwiłem po powrocie; dowiedziałem się bowiem, że podczas mojej nieobecności w Lublinie było bardzo zimno i w ogóle dość paskudnie. Miary zdziwienia dopełnił telewizor, w którym ujrzałem obraz niekończącego się morza śniegu, jak na filmie "Doktor Żywago" z Omarem Sharifem i Julią Christie (a przede wszystkim z muzyką Maurice'a Jarre'a - polecam, ale książkę jeszcze bardziej) i zobaczyłem wioski na Lubelszczyźnie całkowicie odcięte od świata, do których nie można ani dojechać, ani się z nich wydostać. Wprawdzie nie dowiedziałem się, jakim sposobem dziennikarzom udało się tam dotrzeć i na dokładkę szczęśliwie wrócić do Warszawy (bo chyba nie polecieli błękitnym helikopterem - pochwaliliby się) - ale to w końcu nieważne. Ważne, że po kilku dniach życia w szczęśliwej nieświadomości, bo bez mediów, wróciłem do rzeczywistości i znowu wiem, że ogólnie jest fatalnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski