Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Na wojnie trzeba być cwanym": NAVAL zdradza, jak wygląda życie w GROM [ROZMOWA]

Karolina Kowalska
NAVAL stał się wzorem do naśladowania i wsparciem dla wielu młodych chłopaków, którzy marzą o wojsku
NAVAL stał się wzorem do naśladowania i wsparciem dla wielu młodych chłopaków, którzy marzą o wojsku Fot. Kamila Szkolnik
NAVAL - gromowiec, który przetrwał piekło podmokłej dżungli, Afganistanu i Iraku - w rozmowie z Karoliną Kowalską mówi, że na wojnie to głowa, a nie mięśnie decydują o życiu. Jak wygląda życie w GROM, opisał w swej książce

Po 14 latach służby w najbardziej elitarnym oddziale w Polsce - jednostce GROM - Naval* wydaje książkę "Przetrwać Belize", w której przeprowadza czytelnika przez jeden z najtrudniejszych treningów wojskowych na świecie - surwiwal w dżungli Ameryki Środkowej. Podczas tej rozmowy to jednak ja dostaję niezły wycisk - Naval jest tajemniczy, skryty i przy większości pytań odprawia mnie z kwitkiem. Zaczyna się już od pierwszej minuty, gdy pytam o jego wyraźnie złamany nos.

To rana odniesiona w walce?
Nie. Byłem łobuzem, trochę się kiedyś poszturchaliśmy z kolegami w młodości.

Złamany nos nie przeszkadzał w treningach?
Mój jest pięknie zreperowany, bo będąc nurkiem bojowym, musiałem oddychać jak normalny człowiek. Zoperowano mi przegrodę nosową i teraz oddycham jak świeżak.

Świeżaka zostawiłeś za sobą 15 lat temu.
Nawet wcześniej. 15 lat temu trafiłem do GROM, ale zanim przeszedłem selekcję, służyłem w I Pułku Specjalnym w Lublińcu. Wtedy przez chwilę byłem komandosem.

Normalna jednostka nie była dla Ciebie?
Wezwanie do WKU zadziałało jak impuls. Pomyślałem, że zgłoszę się na ochotnika, a skoro tak, to nie chcę służyć w zwykłej jednostce. Szczególnie że czułem się bardzo sprawny fizycznie. Od zawsze dużo ćwiczyłem, uprawiałem wiele sportów, lubiłem wysiłek. Stanie na warcie przy bramie wjazdowej do koszar nie było dla mnie. Potrzebowałem wyzwania.

Rozumiem, że zawód ślusarza-spawacza nie gwarantował wystarczającej ilości adrenaliny.
Do takiego wyboru zmusiły mnie realia lat 80. w Polsce. Pochodzę z pięknego, ale małego miasta w Polsce. Gdy się jest młodym, ma się dużo marzeń i planów, ale rzeczywistość szybko je weryfikuje. W tamtych czasach i w tamtym miejscu szkoła zawodowa była jedynym sensownym wyborem, jeśli chciało się mieć pracę i normalnie żyć. Nie było innej ścieżki. Nie było szansy na studia, bo w moim mieście nie było szkoły wyższej, a na studia w innym mieście nie było pieniędzy. Zawodówka była prostą i oczywistą drogą dla wszystkich chłopaków. Natomiast wojsko było ze mną od dziecka. W kółko oglądałem "Czterech pancernych" i "Klossa", bo nic innego nie było w telewizji. Rozpierała mnie duma, gdy patrzyłem na zdjęcia ojca w mundurze z czasów jego obowiązkowej służby zasadniczej. Więc gdy przyszło wezwanie do WKU, nie wahałem się ani chwili.

Był czas, że chciałem wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Byłem młody, a to oznaczało przygodę, wyjazd za granicę, tajemnicze misje. Każdy młody chłopak o tym marzył. Również ja

I trafiłeś do Lublińca. Twoja pierwsza misja?
Liban. Misja ONZ. Spędziłem tam sześć miesięcy, podczas których zobaczyłem, jak funkcjonują inne wojska. To było jak olśnienie, bo w Lublińcu wojsko zaszczepiło we mnie wszystko to, co najgorsze. Wtedy z młodego chłopaka robiono robota, czyszczono mózg, układano po swojemu. To była strasznie zabetonowana struktura. Teraz jest tam oczywiście zupełnie inaczej, ale ja mówię o tamtych czasach. Patrząc na zagraniczne oddziały, zrozumiałem, że w wojsku można mieć etos. To byli całkiem inni ludzie, którzy byli bardziej świadomi poczucia wojskowości we współczesnym wydaniu.

Wśród nich był Wiesiek, o którym wspominasz w książce.
Bardzo wiele mu zawdzięczam, to on zaszczepił w mojej głowie pomysł zaciągnięcia się do zawodowej służby. Ale to nie była zwykła znajomość. Ja byłem żołnierzem służby zasadniczej, on był żołnierzem zawodowym. Wtedy przyjaźń kaprala z sierżantem była nie do pomyślenia. Wiesiek był po 62. Kompanii Specjalnej ze Szczecina i wyróżniał się na tle innych dowódców. Miał wpojone zamiłowanie do sportu, determinację we wszystkim, co się robi. Chciałem być taki jak on, zostać zawodowym żołnierzem, ale nie podobało mi się polskie wojsko. Wymyśliłem, że pójdę do Legii Cudzoziemskiej. W 1995-1996 r. to była przede wszystkim możliwość wyjazdu z Polski, dostawało się paszport, pamiętam ówczesny wysyp Polaków w Legii, każdy młody chłopak o tym marzył.
Zostałeś jednak na miejscu.
W 1994 r. zobaczyłem na płycie lotniska smutnych panów w ciemnych okularach, czekających na lot na Haiti. GROM. Zrozumiałem, że chcę zostać jednym z nich.

Jak to się stało?
Pierwsze przyszło do mnie zwątpienie - jak to, ja będę się z nimi mierzył? Z takimi tytanami? Ale zadziałało to, co popchnęło mnie do Lublińca. Świadomość swojej sprawności fizycznej. Postanowiłem, że to zrobię, że dam radę i dostanę się do GROM. Przede mną stała jednak jeszcze jedna, poważna przeszkoda. Nie miałem wykształcenia średniego, a żeby dostać się do jednostki, musiałem je mieć. Tak więc zaraz po wyjściu z obowiązkowej służby jak najszybciej poszedłem do liceum i po trzech latach wysłałem swoje dokumenty do GROM. To był 1998 r. Wstrzeliłem się wtedy w duży nabór.

Jak wyglądało szkolenie?
Najpierw musiałem przejść selekcję, która jest pozyskaniem najlepszych. Sprawdzane było ciało, ale także - a może przede wszystkim - psychika. Pamiętam wielu gości, którzy startowali razem ze mną. Byli silniejsi ode mnie, lepiej wytrenowani i sprawniejsi, ale nie dali rady psychicznie. I - rzecz jasna - w drugą stronę. Kulejący "słabeusze", za których nie dałoby się złamanego grosza, dawali radę dzięki głowie, która nie pozwalała im się zatrzymać. Pamiętam też głos ze swojej głowy: "Zrób jeszcze ten jeden kolejny krok. Warto". I gdy się dostajesz, to jest niesamowita satysfakcja. Tylko że to dopiero początek. Aby stać się pełnoprawnym operatorem w zespole bojowym - czyli zdobyć podstawowy stopień żołnierza od ciężkiej, fizycznej roboty - potrzebny jest roczny kurs. Żołnierz służby zasadniczej potrzebuje sześciu tygodni, aby dostać karabin. Kandydat na gromowca musi przejść dodatkowo jeszcze inne kursy udoskonalające. Można powiedzieć, że dopiero po pięciu latach pracy w "firmie" zaczyna się dopiero być dojrzałym facetem. To niezbędny czas do tego, żeby nabrać doświadczenia i stać się świadomym własnych możliwości oraz ograniczeń.

Na misjach siła fizyczna to podstawa, ale bez równie mocnej psychiki nie ma się szans

Rodzice byli z Ciebie dumni?
Nic nie wiedzieli.

Nie pytali?
Powiedziałem, że dostałem dobrą pracę w Warszawie, więc wyjeżdżam i już. Potem chyba sami się domyślili albo ktoś im powiedział. To była sprawa pomiędzy mną a mną.

Będąc w GROM, można mieć rodzinę?
Trzeba mieć. To jak kolejna misja. Trzeba znaleźć osobę, która jest w stanie z tobą wytrzymać, znieść fakt, że tyle cię nie ma w domu, być odskocznią.

Tobie się to udało?
Tak.

A w jednostce są przyjaźnie?
Na całe życie. Można powiedzieć, że GROM connecting people. (śmiech) Wszyscy mamy mocne charaktery, ale jednocześnie potrafimy się dopasować do siebie, współpracować. Przez 14 lat wspólnej służby połączyły nas mocne więzy. Najlepszym tego przykładem jest fakt, że po sześciu, ośmiu miesiącach spędzonych wspólnie na misji, na niewielkiej przestrzeni, po powrocie wystarczą trzy dni i już ci ich brakuje i musisz umówić się na piwo. No i umówmy się, że nic tak nie łączy ludzi jak świadomość, że wasze życia nawzajem od siebie zależą.
W takich prywatnych sytuacjach też zwracacie się do siebie pseudonimami?
Tak, to już nawyk, ksywy ułatwiają komunikację na misji. Dodatkowo to podtrzymanie tradycji. Jako gromowcy jesteśmy spadkobiercami Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. Całe polskie państwo podziemne posługiwało się pseudonimami. My nadajemy ciąg tej tradycji, utożsamiamy się z tamtymi żołnierzami, żeby historia o nich nie zaginęła.

Dzięki Twojej książce ma nie zginąć historia o Belize?
Ta książka to po prostu historia chłopaka, który idzie z maczetą przez dżunglę. Jednocześnie jest ona ogromnym wsparciem dla wszystkich, którzy chcą przekroczyć własne ograniczenia i poznać swoje możliwości. Przynajmniej takie dochodzą mnie słuchy.

Jak wpadłeś na pomysł, by ją napisać?
Pisanie jest naturalnym efektem moich pierwszych, długich wyjazdów na misje. W końcu przez te kilka miesięcy trzeba jakoś zapełniać wolny czas, a wtedy nie było internetu i smartfonów. Zacząłem dużo czytać. Rozkochałem się w prozie Sergiusza Piaseckiego i pomyślałem, że skoro taki buntownik jak on potrafił spisać swoje wspomnienia, to dlaczego ja nie miałbym spróbować... A miałem już wtedy za sobą dużo marszów i dużo wycieńczających treningów - wiedziałem, jak pokrzepiająco działa wsparcie doświadczonych osób. Postanowiłem więc podzielić się swoim.

Skrupulatnie spisywałem każdy swój dzień, co wieczór. Leżałem zawinięty w szczelny śpiwór, w hamaku zawieszonym w samym środku dżungli i ołówkiem skrobałem w notesie

Wybrałeś trening w Belize.
Wyjeżdżając do Belize, byłem już doświadczonym żołnierzem, więc jadąc tam, wiedziałem, że to będzie wielka przygoda i że warto ją spisać. Dlatego od samego początku każdy dzień skrupulatnie spisywałem w notesie, leżąc w hamaku zawieszonym w dżungli. Po półtora roku od tego wyjazdu zacząłem pisać. Jeszcze będąc w "firmie". Po dwóch latach miałem gotowy materiał, z którym (za namowami moich kolegów) poszedłem do wydawnictwa.

To bardzo dobrze napisana książka. Czytając ją, pomyślałam, że ten gromowiec to musi być inteligentny gość.
Operator to nie jest i nie może być po prostu maszyna do walki. To musi być świadomy swoich umiejętności facet, który charakteryzuje się wysokimi możliwościami psychofizycznymi i określoną mentalnością. Musi być nie tylko sprawny, ale też cwany i inteligentny. Musi wiedzieć, kiedy i jak może trochę nagiąć zasady, trochę się wymiksować. Chcąc przechytrzyć terrorystów, którzy są piekielnie inteligentni, trzeba potrafić myśleć i być świetnie wyszkolonym. Głowa na karku jest niezbędna do tego, żeby przeżyć.

I śmiech. Co kilka zdań wspominasz w książce o chwilach rozprężenia, kiedy przerzucacie się żartami z innymi żołnierzami.
Maniek ciągle nas rozśmieszał. Chodziło o rozładowanie napięcia, ono jest niezbędne. Nie da się być robotem, bo z tobą idzie też głowa, która potrafi zwątpić, mieć rozterki, potrafi być wkurzona, więc czasami trzeba pozwolić jej odpocząć. A na to najlepszy jest śmiech. Jeśli masz ze sobą kogoś takiego jak Maniek, to przetrwasz wszystko.

Z czego wtedy się śmiejecie?
Ze wszystkiego. Z bólu. Z odchodzących od stóp paznokci. Maniek rozbrajał nas pomysłami na zmaltretowane stopy. Mówił, że wymieni sobie palce na osikowe kołki i wtedy już wszystko będzie dobrze. I to w momencie, gdy wszystko bolało nas jak cholera.

Co było najtrudniejsze w Belize?
Marsze po błocie, czyli żmudne człapanie zamiast normalnego stawiania stóp.

A psychicznie?
Bezradność wynikająca z faktu, że nasza grupa nie była jednolita. Że trzeba było zgadzać się z rozkazami, które nie zawsze były w stu procentach racjonalne.
A na innych misjach?
Nie da się przyzwyczaić do tego, że ktoś do ciebie strzela.

Gdzie jeszcze wyjeżdżałeś?
Oficjalnie? Do Iraku i Afganistanu.

Ile tam byłeś?
Długo. Był czas, że Bagdad znałem lepiej niż Warszawę.

Tam też miałeś ze sobą wszystkie rzeczy z listy, którą przedstawiasz na początku książki?
Tak. Zresztą teraz też mam je przy sobie. Nie w całości, rzecz jasna, ale na przykład bez noża czułbym się jak bez ręki. Mam go ze sobą zawsze. I będę go pewnie miał do śmierci.

Książka stała się jednym ze sposobów na nowe życie, po GROM czy napisałeś ją po prostu dla pieniędzy?
(śmiech) Dla pieniędzy na pewno nie, w Polsce nie da się utrzymać z pisarstwa.

Czym zatem zajmujesz się na co dzień?
Odchodząc z jednostki, nie chciałem nigdzie indziej podejmować pracy, więc otworzyłem własną firmę Naval Polska zajmującą się doradztwem i szkoleniem z zakresu bezpieczeństwa i surwiwalu, a także organizacją wypraw w tereny o podwyższonym poziomie ryzyka, jak np. południowa Azja.

Obroniłeś także pracę magisterską...
Poszedłem na studia, żeby nie stać w miejscu, jakoś się cały czas rozwijać.

W książce wspominasz o oddawaniu racji żywnościowych dla potrzebujących, które nie mogłoby mieć miejsca w Polsce. Jakie jeszcze mamy absurdalne przepisy?
Pamiętam, że jeszcze do niedawna, odchodząc z wojska, cały twój ekwipunek zostawał komisyjnie rąbany na drzazgi. Na twoich oczach. Teraz to się na szczęście zmieniło i ja swoje rzeczy dostałem. Cały sort mundurowy. Ale jeszcze do niedawna całe grube miliony sprzętu szły w piach.

Co się najbardziej docenia po powrocie do domu z misji?
To, że leci woda w kranie. Chociażby.

A czego dziś najbardziej Ci brakuje?
Jak czytam newsy, że GROM brał udział w jakiejś misji, to pojawia się tylko jedna myśl: Czemu mnie tam nie ma?

*Naval - operator Jednostki Wojskowej GROM, w której służył przez 14 lat. Na misjach zagranicznych spędził wiele lat. Zanim przeszedł selekcję, był ślusarzem-spawaczem, a niedawno obronił pracę magisterską na temat służb specjalnych. W 2012 r. miała premierę gra komputerowa "Medal of Honor. Warfighter" - dla jej twórców Naval był jednym z pierwowzorów postaci gromowca, w którą może wcielić się gracz. 10 października ukazała się jego pierwsza książka "Przetrwać Belize"

NAVAL, Przetrwać Belize, wydawnictwo Znak, 2013

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: "Na wojnie trzeba być cwanym": NAVAL zdradza, jak wygląda życie w GROM [ROZMOWA] - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski