Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niedolo ludzka nie znasz wyznań! Tragiczne losy zapomnianych uchodźców

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Niemieckie wojska na froncie wschodnim budziły popłoch. Zdjęcie wykonano podczas I wojny światowej (ze zbiorów autora)
Niemieckie wojska na froncie wschodnim budziły popłoch. Zdjęcie wykonano podczas I wojny światowej (ze zbiorów autora) archiwum
To była wielka tułaczka wielu milionów ludzi, którzy musieli uciekać z własnych domów w głąb imperium carów. Gdy w 1915 roku ruszyła wielka ofensywa niemiecka i austro-węgierska, można ich było spotkać na wszystkich drogach prowadzących na wschód. Koczowali też w lasach i na polach. Ich los był tragiczny. Wielu uciekinierów, zwanych bieżeńcami, zmarło z chorób, wycieńczenia, zimna.

„Ukazały się pierwsze tabory wysiedlonej Lubelszczyzny. Otrzymałam urzędową prośbę o przyjęcie rodzin z Carstwa Polskiego. Odpisałam, że przyjmę siedem rodzin, i pewnego dnia zjechały te rozbitki” — notowała latem 1915 r. pisarka Maria Rodziewiczówna. „W drobne koniki oprzęgnięte wozy z płócienną budą — i na tym wszystko, co uratowali z ruiny. To wszystko ograniczało się do paru zielonych skrzyń, tobołu z pierzyną, worków ze zbożem i mnóstwa dzieci. Czasami wlókł się wierny psiak i krowina. Tak wyglądali chłopy rodowe, od wieków osiadłe na żyznej, lubelskiej ziemi… Twarze mieli ośniedziałe nędzą i trudem kilkutygodniowej już wędrówki, ale twarde i spokojne”.

Marii Rodziewiczównie udało się zgromadzić garść informacji o tych ludziach, którzy ją zresztą bardzo fascynowali.

Taktyka spalonej ziemi

„Okazało się, że przeważnie wloką się właśnie prawosławni” – pisała. „Katolicy wygnani - kędyś po drodze poprzystawali, zamajaczyli, zabłąkali się: pozostali. Ci co do mnie dotarli (do majątku ziemskiego we wsi Hruszowa na Polesiu), już byli zdecydowani nie dać się pędzić dalej (…). Wieś jest zapchana wygnańcami - ulokowano tam prawosławnych, wiódł ich pop, który u miejscowego osiadł”.

W maju 1915 r. wspierane przez Niemców wojska austro-węgierskie ruszyły do wielkiej ofensywy. Rosjanie musieli się wycofać z Królestwa Polskiego oraz zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego. Razem z wojskiem ewakuowały się rosyjska administracja i duchowieństwo. Zabierano też majątki: państwowy i m.in. cerkiewny (to co dało się wywieźć). Podjęto również decyzję o wysiedleniu ludności cywilnej. Z domów wygnano w tym czasie dwa do trzech milionów osób. Wśród nich byli Polacy, Białorusini, Rusini (Ukraińcy) oraz m.in. Żydzi i Ormianie.

Działano podjęto na mocy rozkazu wydanego w czerwcu 1915 r. przez gen. Mikołaja Iwanowa, ówczesnego dowódcę rosyjskiego Frontu Południowo-Zachodniego (później obowiązywał on także w innych rejonach walk). Początkowo próbowano zastosować taktykę spalonej ziemi, znaną już z wcześniejszych walk z wojskami napoleońskimi. Niszczono plony, wywożono żywność, rekwirowano zwierzęta domowe, palono zabudowania. Skutki tych praktyk opisało wielu pamiętnikarzy.

„Dzisiaj wieczorem, w drodze do domu, widziałam wielu uchodźców z rejonu radomskiego” - pisała 4 lipca 1915 r. w swoim dzienniku Anna Kahan z Siedlec. „Aleja prowadząca do synagogi zapchana jest wozami, na których siedzą: kobiety, dzieci i starcy (…). Tłum zebrał się naokoło płaczącego mężczyzny. Jego żona zmarła w drodze, zostawiając go z dziewięciorgiem dzieci”.

3 sierpnia 1915 r. niszczycielskie działania Rosjan zostały nieco złagodzone. Jednak od tego czasu starano się „propagować” akcję wysiedleńczą. Jak? Siano panikę, straszono represjami itd.

Maria Niklewiczowa (z domu Wydźga), autorka pamiętników, pisarka oraz związana ze Skierbieszowem ziemianka, przebywała wówczas w rodzinnym majątku w Duboi na Polesiu. Jej rodzina przyjęła wówczas wielu uciekinierów, także m.in. z Zamojszczyzny. Do Duboi przyjechał wówczas m.in. proboszcz ze Skierbieszowa (był to prawdopodobnie ks. Aleksander Urban), rządca o nazwisku Tarnowski z liczną rodziną oraz ze szwagrem: niejakim Bojanowskim.

„Przyjechała też z lubelskiego bardzo miła staruszka pani Świeżawska z siostrzeńcem Matuszewiczem (...) – notowała Maria Niklewiczowa. „Zjawiało się coraz więcej ludzi nieznajomych z których jedni jechali dalej na wschód po kilkudniowym postoju, inni zostawali w Duboi. Dwór tak się zapełnił, że nie mogło być mowy o tym, aby pomieścili się wszyscy (...). Najpierw około 200 osób rozłożyło obozowiska w parku, a później wszędzie dookoła”.

Na okolicznych drogach pojawiało się coraz więcej powozów, bryczek i chłopskich furek. W Duboi zaczęły krążyć także coraz bardziej fantastyczne i niepokojące opowieści.

Roje świętojańskich robaczków

„Nieszczęsne hrubieszowskie i Zamojszvzyzna, już raz splądrowane, a częściowo spalone i wymordowane niespełna przed rokiem, znów dymiły i broczyły krwią (...) – notowała Niklewiczowa. „Kiedy nocą wychodziłam przed ganek lub wyglądałam przez otwarte okno, słyszałam wśród ciszy dalekie, głuche dudnienie armat (...). Kiedy spoglądałam przed siebie, w stronę parku, albo w prawo na łąki nadrzeczne, wszędzie widziałam błyskające światełka, jakby roje świętojańskich robaczków. To obozowali wysiedleńcy”.

Uciekinierzy przynosili z sobą także wieści, które mroziły krew w żyłach. Mężczyzna o nazwisku Tarnowski opowiadał np. o okropnościach jakich Węgrzy mieli dopuścić się w majątku rodziny Szeptyckich w Łabuniach. Zapewniał, że nie są to plotki, ale „rzeczy pewne”. Jak tłumaczył, miejscowi chłopi mieli pochować się podczas walk w wykopanych wcześniej dołach. Żołnierze austro-węgiercy, którzy tam przybyli nie wypuścili z nich ludzi, a wykopy zatkali słomą i podpalali. Część miejscowych mężczyzn Węgrzy także rozstrzelali.

We wspomnieniach spisanych przez Jankę Wydżgę, siostrę Marii znalazł się dokładniejszy opis tej ponurej egzekucji. „Kilkudziesięciu niewinnych parobków rozstrzelali, co dziesiątego nad rowem, który im przedtem kazali wykopać... i syn stał, i ojciec, i jeden padał, a drugi zostawał żywy. Potem kazali zakopać rów, do którego wpadły trupy i rozkazali pozostałym: - Na, teraz leź i deptaj po swoich bratach. A ludzie szli i deptali” – opowiadał Jance ów Tarnowski. „Jednego człowieka, co jeszcze na wpół żywy wpadł do rowu, oficer honwedów własnoręcznie zabił. Honwedzi są tem w armii austryjackiej, czem kozacy w tutejszej”

Nie natknęliśmy się w innych źródłach na opisy tej egzekucji dokonanej podobno w 1915 r. w Łabuniach. Ta sprawa czeka zatem na wyjaśnienie przez badaczy.

Po drodze marły dzieci

W końcu także rodzina Marii Niklewiczowej musiała opuścić poleski majątek w Duboi. Wyruszyli bocznymi drogami w stronę Kijowa 1 września 1915 r. Zaraz po ich wyjeździe opuszczony majątek został doszczętnie splądrowany. Tułaczka po przepełnionych drogach trwała dwa tygodnie. W końcu Maria wraz z rodziną zamieszkała w Kijowie, w domu przy ul. Wielkiej Żytomierskiej. W mieście panował w tym czasie względny pokój. Na ulicach widać było jednak maszerujące oddziały wojskowe, ale w sklepach odczuwało się wielkie „trudności aprowizacyjne”.

„Kijów posiadał liczną mniejszość polską o znacznym odsetku inteligencji – czytamy w zapiskach Marii Niklewiczowej. „Prócz tych stale mieszkających w Kijowie Polaków przybyły w czasie wojny wielkie rzesze polskich wygnańców. Rosjanie utyskiwali, że Kijów się opolaczył”.

W tym czasie funkcjonowało w Kijowie kilka polskich organizacji, które pomagały wysiedleńcom. Był to Centralny Komitet Obywatelski, Piotrogrodzkie Towarzystwo Pomocy Ofiarom Wojny oraz Komitet Lwowski, który miał jednak mniejszy zasięg. To wszystko była tylko kropla w morzu potrzeb. Bo uchodźców przybywało coraz więcej. Ich tłumy można było spotkać na drogach, w polach i lasach chylącego się ku upadkowi imperium carów.

„Sznury wozów. Na wozach ludzie i cały ich dobytek (...) - pisał w tym czasie dziennikarz Józef Wasercug. „Jechały tysiące ludu polskiego – we wszystkie strony, bez ładu i celu, nie wiedząc dokąd je gna los okrutny i do czego powrócą? Po drodze marły im dzieci (…). A oto i wozy osobliwe: Żydzi i chrześcijanie pospołu. Usadowili się razem i razem jadą, pomagając sobie wzajemnie w nieszczęściu. Niedolo ludzka, nie znasz wyznań!”.

Tułaczka niektórych wygnańców miała zaskakujący przebieg. Przykładem mogą być losy mieszkańców wsi Hostynne (gm. Werbkowice). W 1915 r. prawosławnym diakonem w Hostynnem był Jan Kotorowicz. Opisał on losy swoich uciekających przed wojenną pożogą parafian na łamach „Wiadomości Krakowskich” w 1941 r. Tłumaczenia tego tekstu z języka ukraińskiego dokonał Mariusz Sawa. (Maszynopis tekstu pt. „Ciernisty szlak Chełmszczyzny” jest dostępny w hrubieszowskiej Miejskiej Bibliotece Publicznej). To niezwykły dokument.

Daleko od domu

„Dnia 15 czerwca 1915 roku cała moja wieś, w której byłem diakonem, musiała wyruszyć w daleką, nieznaną drogę, zostawiwszy wszystko czego udało się dorobić długoletnią i ciężką pracą” - pisał ks. Kotorowicz. „Chłopi zabrali ze sobą jedynie inwentarz żywy: konie, krowy, nierogaciznę, nawet kury i wszystko, co można było wziąć na wóz. Kto nie miał konia i wozu, musiał obejść się tym, co mógł wziąć w worek na plecy”.

Mieszkańcy Hostynnego dotarli aż do stacji Czyplajewo, gdzieś w głębi Rosji i stamtąd, w dwóch transportach, ruszyli do miasta Samara, a następnie do miejscowości Taraz (to dawna Aulije Ata w południowym Kazachstanie). Byli o tysiące kilometrów od domu. Wszystko okazywało się dla nich nowe, nieznane.

„Jak tylko ludzie wysiedli z wagonów, śpiesznie schowali się do nich z lękiem z powrotem” - pisał ks. Kotorowcz. „Przyczyną tego była delegacja miejscowych Kirgizów (…), która wyjechała nam na spotkanie. Nasi nigdy takiego narodu nie widzieli, nie wiedzieli, jak się do niego odnosić”.

Okazało się, że niedaleko była miejscowość o nazwie Michałówka, w której mieszkali dawni ukraińscy przesiedleńcy. Wygnańcy zostali we wsi serdecznie przywitani. To nie był jednak koniec ich wędrówki. Po wielu perypetiach trafili do wsi o także swojsko dla nich brzmiących nazwach: Pokrowki i Grodkowa.

„Żyli tam ukraińscy przesiedleńcy, bracia, rzuceni przez los dawniej aż tutaj, w daleki Turkiestan. Poczuliśmy się tutaj jak w ojczyźnie - tylko śniegi na wysokich szczytach turkiestańskich gór zimą i latem oraz Kirgizi, ze swoimi charakterystycznymi zwyczajami i sposobem bycia, przypominali, że własny kraj tysiące kilometrów za nami” – notował ks. Kotorowicz.

W maju 1916 r. owi wysiedleńcy dostali urzędowe powiadomienie i musieli jechać dalej. Wyruszyli do miasta Czimkient. Tam czekali dwa tygodnie na pociąg, którym przewieziono ich do miejscowości Buzułuk w guberni samarskiej.

„Tu już się nami nie opiekowano i biedowaliśmy na deszczu oraz wietrze (…). Samarski klimat był już całkiem inny, ale nie mniej dokuczliwy” - notował duchowny. „Czasem pokazywali się urzędnicy z miasta, którzy nikomu nic nie mówić, odchodzili (…). W Buzułuku ciężko było zdobyć nawet kawałek czarnego (chleba) (…). Po dosyć długich naradach samarskiego Komitetu do spraw uchodźców postanowiono rozmieścić ludzi po różnych wsiach powiatu, a właścicieli koni i wozów posłać do wsi Woroncówka, gdzie mieściły się majątki dziedzica Kaszkariowa. Tam mieliśmy dostać pracę i zarobek. Pojechałem tam i ja, jako właściciel koni. Działo się to na początku żniw 1916 r.”.

Czy to był koniec tułaczki mieszkańców Hostynnego? Ilu z nich powróciło po wojnie do domów, a ilu zostało w Rosji? Trudno to dzisiaj dokładnie ustalić. Wiemy, że ks. Kotorowicz znalazł się w rodzinnej wsi dopiero w listopadzie 1919 r. Według spisu z 1921 r. w Hostynnem było wówczas 68 domów, w których mieszkało 357 osób. Cztery z nich były Żydami, reszta deklarowała przynależność do narodowości ukraińskiej.

Boją się wszystkich i wszystkiego

Ofiarom wojny, także uchodźcom, próbowano pomóc na różne sposoby także w dawnym zaborze austriackim. W tym celu powstała sekcja sanitarna Książęco-Biskupiego Komitetu Pomocy dla Dotkniętych Klęską Wojny (KBK). Ta charytatywna organizacja została założona w 1915 r. przez ks. Adama Stefana Sapiehę, biskupa diecezjalnego krakowskiego. Jej oddziały funkcjonowały w Krakowie, Lwowie, Przemyślu i Tarnowie. Członkowie sekcji sanitarnej KBK zakładali szpitale, tworzyli kolumny sanitarne oraz wspierali i prowadzili akcje szczepień ochronnych przeciwko cholerze, tyfusowi i ospie.

Organizację wspierał prof. Michał Marian Siedlecki (1873–1940). We wrześniu 1915 r. z ramienia KBK wybrał się on na nietypowy „rekonesans”. Swoje obserwacje zanotował w książce pt. „Z ziemi Lubelskiej”, wydanej w 1916 r. Profesor odwiedził wówczas m.in. Lublin, a potem ruszył w stronę Chełma i na Zamojszczyznę. Jego zapiski są dzisiaj bezcenne. Prof. Siedlecki nie mógł się np. nachwalić porządku, jaki panował w Lublinie, który właśnie przeszedł w austriackie ręce. Zaobserwował wyjątkowy posłuch i uznanie, jakimi cieszyła się nowa policja. Nie tylko ów „dryl” zrobił na przybyszu wrażenie.

„Miałem sposobność zetknięcia się z tutejszymi instytucyami obywatelskimi” - notował. „Wszędzie karność w dyskusyi i wykonywaniu obowiązków, wszędzie świadoma wola do łączenia się w imię ogólnego dobra. To samo widziało się w sądzie polskim: Trybunale Lubelskim, funkcyonującym w miejsce dawnych sądów rosyjskich: powagę władzy prawa widać w wyrokowaniu, zadowolenie z wymiaru własnej, nie narzuconej sprawiedliwości przejawiało się u sądzonych”.

Profesor ruszył dalej z bryczką zaprzężoną w parę gniadych koni. Wraz z dwoma towarzyszami wyjechał z Lublina na drogę chełmską. Mógł zatem zbadać „rzeczywistość” jaka panowała po drugiej stronie przewalającego się frontu wschodniego.

„Szosa chełmsko-lubelska to główny trakt powrotu biednych włościan polskich, wypędzonych nielitościwym rozkazem rosyjskiego wodza z swych siedzib (...)” – czytamy w zapiskach prof. Siedleckiego. „Z dala na szosie szarzeje ich pochód: idą małymi gromadkami, zwykle tylko jedna rodzina trzyma się razem, odpoczywają osobno, nie łącząc się w tłumniejsze zebrania. Boją się wszystkich i wszystkiego (...). Nad nimi zawisło nieszczęście, a w zmęczonej ich duszy została tylko uporczywa miłość do własnej ziemi i zagrody, i tępa rezygnacya”.

Autor wspomnień rozmawiał z wynędzniałymi, zrozpaczonymi uciekinierami. Dopytywał o ich losy. Niektóre obrazki i opowieści wywarły na nim niezatarte wrażenie.

Jechałem przez pustkę straszliwą

„Cała droga od Kobrynia aż po Galicyę świeci małemi gwiazdkami krzyżyków na grobach dzieci polskich (…). Dzieci mrą tak licznie jak nigdy przedtem. Ile razy zatrzymywałem się w jakiejś wsi na dłużej, to zawsze spotykałem się z białą, smukłą trumienką dziecinną zbitą z paru prostych desek” – notował. „Widziałem je w kruchcie kościelnej, na zgliszczach spalonych domostw, w ramionach ojca spłakanego”.

Profesor obserwował też ruiny wielu spalonych miasteczek i wsi. Wrażenie zrobiły na nim zniszczone Piaski. „Cała środkowa część miasta spalona; wypalone do dna domy piętrowe (…)” - pisał. „Główna ulica wygląda dziwnie przejrzyście, bo puste okna przepuszczają światło nieba, a przez wypalone bramy widać wskroś zrujnowanych domów szeregi takich samych ruin zajmujących ogromną przestrzeń”.

Głęboko poruszały go świeże groby żołnierzy, które nazywał „dziwnymi koloniami”. Tak o nich pisał: „Widzi się je wszędzie; najczęściej blisko drogi, ale czasem wśród pola uprawnego, w ogrodzie lub w parku dworskim; często tuż przy domu lub w poprzek ścieżki (…), a czasem w gęstym, leśnym ostępie (…). Żołnierz padł tam, gdzie musiał walczyć: pochowano go tam, gdzie się dało – pisał ze smutkiem”.

W opustoszałych osadach i w miejscach, które przypominały pustkowia, żyli jednak ludzie. „W Pawłowie, wsi sławnej z wyrobów garncarskich, a historycznej dla Chełmszczyzny, bo była to osada, która w 1905 r. cała przyjęła katolicyzm, rozmawiałem przy drodze z kilkoma kobietami” - czytamy w zapiskach prof. Siedleckiego. „Wokół były tylko smutne, ogorzałe ruiny, bo Moskale cofając się spalili Pawłów zupełnie, do ostatniego domu, widocznie mszcząc się za jego polskość. Z jam w ziemi wykopanych i z budek, skleconych z gałęzi przy ruinach wysunęły się tu i ówdzie dzieci lub wyrostki i powoli utworzyła się koło mnie gromadka małych i większych, zbiedzonych i obdartych postaci”.

Uczony odwiedził Chełm (pisał, iż widać tam było „trochę śladów walki”, ale „szczyt starego miasta ocalał”), a potem ruszył na Zamojszczyznę. Wyjechał szosą w stronę Raciborowic. Wszędzie widział rowy strzeleckie, leje po pociskach, zdeptane pola uprawne. Całe okolice były bezludne. „Jechałem przez tę pustkę straszliwą blisko ośm godzin, co oznacza przestrzeń kilkudziesięciu kilometrów, a ten ponury krajobraz nie zmieniał się (…)” - zauważył profesor.

Wysłannik KBK dotarł do Moniatycz w powiecie hrubieszowskim. Znalazł tam nocleg w miejscowej plebanii. Odbył wówczas rozmowę z katolickim księdzem.

Zostanę tutaj, bo tu moje miejsce

„Pana to dziwi, że koło nas taka straszliwa pustka i takie bezludzie, ależ, tu trzeba było mieć wielką wytrwałość, by zostać na swojej ziemi” - tłumaczył ksiądz z Moniatycz. „Tu, skoro tylko zaczęły się pierwsze oznaki odwrotu Rosyan, tutejsi ukraińscy i rosyjscy popi prawosławni zaczęli namawiać ludzi do masowego wyjazdu. I to zarówno (ludność) prawosławną, jak i katolicką. Moi parafianie wcale z popem nie mieli stosunków lecz pośrednio wpływano na nich przez sąsiadów, prawosławnych Ukraińców. Rozpuszczono wieści, że Germańcy wszystkich wymordują, że zabiorą zboże (…) że tylko rabować, palić i gwałcić będą”.

Ksiądz tłumaczył, że ludność pochodzenia ukraińskiego wyjechała, a cały dobytek został sprzedany m.in. wojsku i Żydom.
„Kiedy już wokół zaczęły wsie pustoszeć, moi parafianie niepokoili się coraz bardziej. Równocześnie do mnie zachodzić poczęli wysłannicy Rosjan: Wam tu zostać nie wolno, trzeba zaraz się wynosić - mówił jeden. - Parafian zebrać i ruszać w świat. Tu Germańcy mogą przyjść, będzie bitwa, a podczas bitwy źle tu być! - straszył drugi (…). Miałem tylko jedną odpowiedź. Zostanę tutaj, bo tu moje miejsce i moje obowiązki”.

Duchowny zapewniał, że dodawał ducha także swoim parafianom. W efekcie zostali we wsi wszyscy. „Zbliżała się bitwa; zaczęły tu kule świstać i padać granaty; kilka padło we wsi, kilka tu blisko domu i kościoła. Trzeba się było ukryć. Zwołałem wieś i zrobiliśmy swoje okopy” - wspominał duchowny z Moniatycz. „Pod nową plebanię brano tu właśnie fundamenty. Poszerzyliśmy te doły; z cegieł i desek zrobiło się daszek, pokopaliśmy dalsze rowki i do tych nor wszyscyśmy się ukryli (…). I czy pan uwierzy, że nikomu z nas nic się nie stało, choć tu kule gęsto zalatywały”.

Bitwa w okolicy Moniatycz w 1915 r. była potężna. Tuż po jej zakończeniu dookoła widać było mnóstwo drucianych zasieków i wyrw po bombardowaniu. O intensywności walk świadczyły także żołnierskie groby, którymi usiana była cała okolica. We wsi jednak ocalały zabudowania, a domy nie zostały obrabowane.

Autor wspomnień nie opublikował w swojej książce żadnych nazwisk. Prawdopodobnie przytaczał jednak słowa ks. kanonika Wojciecha Bojarczuka, który sprawował funkcję proboszcza w Moniatyczach w latach 1914–1919. Po odbyciu rozmowy z tym duchownym, profesor dotarł m.in. do Hrubieszowa, a następnie ruszył w stronę Krakowa.

„W kierunku ku Tyszowcom i Zamościowi zaczyna się okolica mniej zniszczona” – zanotował.

Te wszystkie opowieści składają się w dziwny obraz. Dzięki nim możemy sobie wyobrazić wielokulturowy świat, o którym często na dobre zapomniano. Szkoda, bo wiele moglibyśmy się dzięki wojennym doświadczeniom naszych przodków nauczyć, bardziej rozumieć świat, który nas otacza.

Obecnie szacuje się, że wszystkich wojennych wygnańców zwanych bieżeńcami było prawdopodobnie od 2 mln do 3 mln. Około 67 proc. z nich stanowili Białorusini i Rusini (Ukraińcy), ponad 13 proc. - Polacy, 6,4 proc. - Żydzi, a resztę m.in. Łotysze, Ormianie i m.in. Litwini. Straty materialne jakie poniosła ludność cywilna są trudne do oszacowania. Były ogromne.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski