Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niezwykła historia zbrodniarek, które wstrząsnęły II Rzeczpospolitą

Jakub Szczepański
Maria Zajdlowa, Zofia Zyta Woroniecka, Julia Kucharska. To tylko kilka kobiet, których zbrodniami żyła cała przedwojenna Polska. A gazetom, które o nich pisały, puchły nakłady.

Mariaż zbrodni i mediów trwa od wielu pokoleń. I mimo upływu lat wciąż ma się doskonale. Idealny przepis na sensację? Znaleźć kobietę, która dopuści się wstrząsającej, a najlepiej makabrycznej zbrodni. W takim przypadku prasa wręcz wychodzi ze skóry, żeby dostarczyć jak najwięcej informacji. Przecież żądna krwi publika jest gotowa zapłacić każdą cenę. Potrzeba tylko wstrząsających wiadomości i pikantnych szczegółów. Już za czasów II RP media wykreowały co najmniej kilka takich „bohaterek”.

Ciężki los Marii Z.

Co ciekawe, nie można tu mówić wyłącznie o kreacji. Z badań naukowych wynika, że kobiety są bardziej brutalnymi i bezwzględnymi zabójcami niż mężczyźni. Taką tezę stawia Sigrun Rossmanith, psychiatra z Austrii, która badała przypadek największej seryjnej morderczyni XX w. Elfriede Blauensteiner. Cierpliwość, determinacja, umiejętność i kreatywność - to typowo ,,kobiece” cechy wśród morderczyń.

Łódź. Niedzielny wieczór, 30 stycznia 1938 r. Komendant Policji Państwowej, inspektor Anatoliusz Elzsesser-Niedzielski ma zamiar w końcu wyjść z pracy. Jednak jego plany na spokojną końcówkę weekendu idą w diabły. Telefonuje oficer dyżurny. Okazuje się, że jakaś kobieta zgłosiła porwanie swojej dwunastoletniej córki Zosi. Sprawa błyskawicznie zyskuje na znaczeniu, bo ostatnimi czasy Polacy mają wręcz bzika na punkcie porwań (w 1932 r. duże zainteresowanie opinii publicznej wywołało chociażby warszawskie uprowadzenie czteroletniej córki konsula USA), więc ten przypadek może być strzałem w dziesiątkę. A przede wszystkim wielkim sukcesem łódzkiej policji. Komendant połyka więc haczyk. Ba! Ma zamiar osobiście zająć się sprawą dziewczynki.

Matka zaginionej zeznaje, że córka zaginęła trzy dni wcześniej. Maria Zajdlowa ma lekko wilgotne oczy, zaczyna szlochać podczas rozmowy z policjantem. Z jej wersji wydarzeń wynika, że córka wyszła do szkoły w czwartek rano. Później wróciła do domu na obiad. Po posiłku dziewczynka miała zabrać się do odrabiania lekcji. Wtedy Maria wyszła do toalety stojącej na podwórzu przy ul. Szopena 49 na Bałutach. Kiedy wróciła, ani Zosi, ani jej palta już nie było. Poszukiwania spaliły na panewce. Oliwy do ognia dodał anonim, który w sobotę trafił na ręce kobiety. „Jacyś nieznani autorzy donosili Zajdlowej, że nigdy już nie zobaczy swej córki, i radzili, aby miała się na baczności” - kilka dni później napisała „Ilustrowana Republika”.

Myślami daleko

Sprawa wyglądała poważnie. Telefonogramy z rysopisem dziewczynki trafiły do urzędów i komisariatów policji w całym kraju. Jak nietrudno się domyślić, w śledztwo włączyły się również media. Szybko wyszło na jaw, że Zofia Zajdlowa jest wdową, która słynie z kontaktów z mężczyznami i poszukuje potencjalnego kandydata na nowego męża. A dziecko na pewno jej w tym nie pomagało. Zresztą z czasem kobieta zaczyna się plątać w zeznaniach. Kiedy policjanci dowodzą, że tajemniczy anonim napisano tym samym charakterem pisma co prywatną korespondencję matki Zosi, misterna intryga runęła niczym domek z kart.

30-letnia Maria Zajdlowa utrzymywała, że zaginęła jej córka, 12-letnia Zosia
30-letnia Maria Zajdlowa utrzymywała, że zaginęła jej córka, 12-letnia Zosia Mat. Prasowe

Podczas drugiego przeszukania mieszkania Zajdlowej okazało się, że na łóżku dziewczynki znaleziono ślady krwi. To wystarczyło. Następnie uwagę śledczych zwróciła kloaka stojąca na podwórzu. Okazało się, że w odchodach i śmieciach zakopano nagie ciało dziecka, które ktoś uprzednio zapakował do worka. Na zwłokach zauważono ślady uderzenia na głowie i rany po wbitych w skórę szyi paznokciach. Przyczyna śmierci? Uduszenie. Sprawca? Maria Zajdlowa, matka ofiary. Na nic zdały się tłumaczenia, płacz, a nawet teatralne omdlenie, które lekarze określili jako udawane. Co prawda, w tej sprawie nie do końca jasna pozostała rola kochanka oskarżonej, ale to nie on trafił za kratki, tylko jego była partnerka. Skazano ją na karę dożywotniego więzienia i utratę praw. Kiedy sędzia czytał wyrok, słuchała spokojnie, niewzruszenie odpływając gdzieś myślami.

Koniec mezaliansu

Księżniczka Zofia Zyta Woroniecka herbu Korybut wiele wycierpiała. Warszawska prasa uczyniła z niej wampirzycę, niewyżytą seksualnie maniaczkę, a przede wszystkim zepsutą arystokratkę. Sukces medialny murowany, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi brutalne zabójstwo w samym centrum międzywojennej stolicy. Siedem pocisków utkwionych w ciele znanego przemysłowca Jana Brunona Boya podziałało na prasę jak płachta na byka. Szybko znaleziono też winowajczynię, która - koniec końców - sama przyznała się do winy.

Zbrodnię, której dopuściła się Zyta Woroniecka, można określić jako jedną z najmniej oczywistych spraw tamtej dekady. Pierwsze doniesienia prasy okazały się wyssane z palca. O procesach sądowych znanych dzisiejszemu dziennikarstwu nie było mowy, bo pojedynki z magnatami prasowymi były jak walka z wiatrakami. A na pewno dla zubożałej arystokracji. Tak czy owak życie Zyty było jednym wielkim pasmem nieszczęść.

Okładka tygodnika Detektyw - ze zdjęciem Zofii Zyta Woronieckiej
Okładka tygodnika Detektyw - ze zdjęciem Zofii Zyta Woronieckiej Mat. Prasowe

Księżniczka wyszła za mąż rok przed zbrodnią, w listopadzie 1930 r., w wieku 24 lat. Mezalians skończył się niemal natychmiast, po upływie kilku miesięcy. Poszło, oczywiście, o pieniądze. Ale później miało być już tylko gorzej. Cała historia zaczyna się w pociągu relacji Lwów - Warszawa. Zyta poznała tam buchaltera Boya, niejakiego Dudzińskiego. Mężczyzna zaproponował jej pracę kasjerki, a arystokratka się zgodziła. Nie miała pojęcia, że jest to część misternego planu. Wcześniej Boy porozumiał się z Dudzińskim. Obaj panowie poszukiwali bogatej panny, potencjalnej kandydatki na drugą żonę dla Jana Brunona. Posag kobiety miał uratować ich tonącą firmę Boy i Spółka. Księżniczka była więc idealną kandydatką. A na pewno w teorii.

W praktyce to rodzice arystokratki oczekiwali mężczyzny, który zaopiekuje się ich córką. Tyle że zarówno książę Władysław Franciszek Woroniecki, jak i Jan Brunon Boy do ostatniej chwili grali w zamknięte karty.

Dom na Lwowskiej

Boy okazał się prawdziwym playboyem i bawidamkiem, chociaż to jego niedoszłą żonę prasa określiła jako „następczynię Katarzyny Wielkiej”, doskonale znanej ze swojej rozwiązłości. Przemysłowiec wdawał się w liczne romanse i przestał zwracać uwagę na narzeczoną. Był na tyle bezczelny, że flirtował przy niej z klientkami. Słowem: znęcał się psychicznie nad własną kobietą, która zaczęła popadać w obłęd. Miarka się przebrała, kiedy przestał ukrywać się ze swoją bogatą kochanką Stefanią Jenner, córką łódzkiego bankiera. Niedługo później doszło do tragedii. Zyta Woroniecka przyłapała Boya na randce w warszawskiej cukierni Italia.

Efekt? Wściekły Bruno kazał jej wracać do domu. Mężczyzna dojechał do ich domu przy ul. Senatorskiej dopiero nad ranem 19 listopada 1931 r. Dokładnej rekonstrukcji zdarzeń można się jedynie domyślać. Księżniczka wchodzi do pokoju Brunona, chce się dowiedzieć, czy zostanie żoną, czy nie. Kupiec odpowiada, że wszystko skończone. Arystokratka wybucha płaczem, jej niedoszły mężczyzna pozostaje niewzruszony. Wtedy Zyta chwyta za rewolwer leżący na szafce i siedem razy wypala w kierunku Jana Brunona Boya.

Inżynier Zbigniew Gierszewski znieruchomiał nad biurkiem. W dłoni trzyma pióro, oczy ma lekko przymknięte. Kiedy zszokowana służąca, matka, dzielnicowy i kilka innych osób podchodzą bliżej, okazuje się, że denat zdążył już nawet zesztywnieć. Najprawdopodobniej nie żyje od kilku godzin. Kabel od telefonu został przecięty. Na dywanie, nieopodal zwłok, ktoś z przybyłych zauważa jakąś plamkę. Policjant bez zastanowienia stwierdza, że to tylko ślina. Na biurku leży notes, obok niego jakiś lekarski kwit.

Kwiecień 1939 r. Proces Julii Kucharskiej
Kwiecień 1939 r. Proces Julii Kucharskiej Fot. Ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Mniej więcej taki obraz sytuacji przedstawiały pierwsze oględziny domu Gierszewskiego przy ul. Lwowskiej 8. Problem polegał na tym, że zwłoki leżały w pokoju kilkadziesiąt dobrych minut, bo drzwi zostały zamknięte od wewnątrz. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że do drzwi wejściowych były jedynie cztery klucze: jeden należał do ofiary, drugi do jego matki, trzeci do żony, a ostatni do służącej.

To dość nieprawdopodobne, ale dopiero podczas oględzin zwłok w głowie Gierszewskiego odnaleziono dziurę po kuli. Mężczyznę zastrzelono! Podejrzenia niemal od razu padły na jego siostrę, kobietę notorycznie zadłużoną i skonfliktowaną z resztą rodziny. Na tle finansowym, oczywiście. Wydawało się, że w 1938 r. udowodnienie winy Julii Kucharskiej - zabójczyni ofiary - graniczyło z cudem. Ale nie ma przecież rzeczy niemożliwych. Nawet przy procesach poszlakowych.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Niezwykła historia zbrodniarek, które wstrząsnęły II Rzeczpospolitą - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski