Kobiety w walizce były „modne” w dwudziestoleciu międzywojennym. Bagaże z poćwiartowanymi zwłokami znajdowano m.in. na kolei. Nie wszystkie makabryczne zagadki udało się rozwiązać; czeska policja od blisko 90 lat próbuje wyjaśnić - teraz z pomocą historyków i genetyków - morderstwo praskiej prostytutki Otalii Vranskiej. Lubelski przypadek kobiety w walizce z roku 1965 nie był aż tak skomplikowany. Sprawcę ujęto w kilka dni po bestialskiej zbrodni.
Bestia zwana mężem
W jednym z domów przy ulicy Młyńskiej w Lublinie mieszkał Jan J. z żoną i matką. 27-letni mężczyzna miał fatalną opinię. Pasożyt społeczny, notoryczny złodziej i pijak – tak wyrażali się o nim ci, którzy go znali. Jan J. był wielokrotnie notowany na milicji za kradzieże, wymuszenia i burdy chuligańskie.
Jednak tylko najbliżsi sąsiedzi widzieli w jaki sposób traktował żonę. Regularnie ją bił, groził jej śmiercią, wyganiał z mieszkania. Jan J. nie przemęczał się pracą. Na utrzymanie ich dwojga zarabiała żona, on jednak odbierał jej wszystkie pieniądze. Wydawał je na wódkę, karty i kochanki. Nie obchodziło go z czego opłacą czynsz i inne świadczenia.
Poznali się przed kilkoma laty. Teresa była w żałobie po śmierci rodziców a Jan J. niedawno stracił ojca. To ich zbliżyło. Jednak cyniczny łotr wykorzystał sytuację, żeby dobrać się do odziedziczonych przez Teresę pieniędzy. Tylko dlatego się z nią ożenił. Zanim niedoświadczona dziewczyna zrozumiała o co mu chodziło, było za późno.
Codziennie bita, poniewierana i straszona nie mogła liczyć na pomoc teściowej, która obojętnie patrzyła na jej cierpienie i sińce. Nigdy się za nią nie ujęła. W gruncie rzeczy była taka sama jak jej syn. Udawała, że nie widzi jego okrucieństwa.
Na kilka tygodni przed śmiercią Teresa J. nie mogąc dłużej znosić takiego traktowania złożyła do prokuratury skargę na męża. Do zbrodni doszło w trakcie prowadzonego przeciwko Janowi J, dochodzenia o znęcanie się nad żoną.
Co się stało z Teresą J.?
Teresę J. widziano po raz ostatni 17 kwietnia 1965 r. To był Wielki Piątek przed Wielkanocą. Kobieta robiła zakupy świąteczne. Nie miała czym zapłacić i była podenerwowana.
W godzinach popołudniowych sąsiedzi słyszeli jak mąż się z nią kłócił. Awantura była głośna, ale nagle krzyki ucichły. Potem nikt już nie widział Teresy J. Pytana o nią teściowa, odpowiadała, że pewnie uciekła od jej syna. Nie kryła przy tym dezaprobaty. Według niej, miejsce żony było przy mężu. Tak nakazywała tradycja. Prawem mężczyzny jest wyrażać niezadowolenie, natomiast powinnością kobiety jest go słuchać.
Tłumaczenie starej J. było podejrzane. Teresa nie miała nikogo bliskiego, u kogo mogłaby się zatrzymać. Gdy ją mąż wyganiał, albo bił, chroniła się u sąsiadów. Kilka dni po świętach poinformowano milicję o zaginięciu kobiety.
Sprawa przedstawiała się poważnie. Ekipa śledcza MO w trakcie przeszukiwania mieszkania natknęła na plamy krwi na niedokładnie umytej podłodze. Mąż i teściowa Teresy J. początkowo utrzymywali, że nie wiedzą gdzie ona jest. Milicja podejrzewała morderstwo, ale nigdzie nie było zwłok. Szokująca prawda wyszła na jaw dopiero w krzyżowym ogniu przesłuchań. Jan J. został aresztowany pod zarzutem zabójstwa żony.
Murem za synem
Osobą, która odkryła morderstwo była matka Jana J. We wtorek 21 kwietnia robiła pranie. Nie miała pralki. Do wygotowywania bielizny służył jej duży cynowy kocioł. Był dziwnie ciężki. Odkryła wieko i zobaczyła w środku zwłoki synowej. Ale nie w jednym kawałku lecz wszystko osobno: głowa, ręce, nogi, korpus. Trudno powiedzieć, jakie wrażenie wywarł na niej ten makabryczny widok, wiadomo natomiast, że jej reakcja, zważywszy na okoliczności, nie należała do typowych.
Kobieta uklęknęła nad kotłem z odrąbanymi członkami i odmówiła modlitwę za duszę zmarłej. Następnie zdecydowała, że musi odłożyć pranie na inny dzień. Czekała na powrót syna. Gdy Jan zjawił się, powiedziała, że trzeba szybko usunąć zwłoki. To co było w kotle nie mogło zostać w domu. Podczas przesłuchania na milicji zeznała, że syn zapakował szczątki do walizki, która była własnością jego żony. Gdzieś z nią wyszedł. Wrócił po dwóch godzinach. Nie rozmawiała z nim później nie temat tego zdarzenia. Miała nadzieję, że uda jej się wmówić sąsiadom, że Teresa uciekła.
Od początku wiedziała, że syn zamordował żonę i poćwiartował jej ciało. Sam jej się przyznał. Nie zgłosiła tego milicji. Nie miała sobie nic do zarzucenia. Uważała się za dobrą, kochającą matkę, a według niej dobra matka, zawsze powinna stać murem za swoim dzieckiem.
Nowa żona na horyzoncie
Kilka tygodni przez popełnieniem zbrodni Jan J. poznał inną kobietę i podobno zapalił się do ożenku z nią. Jej rodzicom przedstawił się jako milicjant. Szczegółowo wypytywał ich o posag Jolanty, bo znowu zależało mu tylko na pieniądzach.
17 kwietnia gdy wrócił do domu żona robiła mu wymówki o 400 zł, które przeznaczyła na święta, a on je ukradł i przepił. Jak zeznał na przesłuchaniu, bolała go głowa, nie mógł znieść gderania Teresy. Rozwścieczony rzucił się na nią. Zaczął ją dusić, uciskając rękami jej szyję. W pewnym momencie Teresa osunęła się na podłogę. Udusił ją na śmierć. Wystraszył się konsekwencji swojego czynu - za zabójstwo mógł dostać stryczek, bo wtedy obowiązywała jeszcze kara śmierci.
Pomyślał, że nic nie będzie jeśli nie znajdą zwłok - musiał więc się ich pozbyć. To nie było łatwe - ciało ludzkie to nie szpilka, nie da się go schować do kieszeni i niepostrzeżenie wynieść z mieszkania. Tymczasowo ukrył je pod wersalką w pokoju.
Leżało tam przez całe święta. Jan J. spędzał dnie u nowej dziewczyny, a w nocy spał nad trupem żony.
Potem porąbał zwłoki siekierą. Poćwiartowane członki znalazła w kotle na bieliznę jego matka. Pomogła mu zapakować je do dużej podróżnej walizki, którą znalazła w rzeczach Teresy. Zmieściły się, ale ledwo-ledwo. W czasie gdy myła z krwi podłogę i ściany w pokoju, Jan J. pojechał z makabrycznym bagażem na cmentarz na Lipowej. Wsiadł do trolejbusu na przystanku przy dworcu kolejowym. Nikogo nie zainteresowała ogromna waliza.
Na cmentarzu uważnie przyglądał się starym zaniedbanym grobom, których nikt nie odwiedzał. W jednym z nich odsunął płytę i wrzucił do dołu porąbane ciało żony. Do domu wrócił bez zwłok i bez walizki. Po drodze sprzedał ją za kilkadziesiąt zł mężczyźnie poznanemu przygodnie na ulicy.
Scyzoryk, gwoździe i kłębek drutu
Po zakończeniu śledztwa prokuratura skierowała do Sądu Wojewódzkiemu akt oskarżenia przeciwko bestialskiemu mordercy. Pierwsza rozprawa odbyła się 11 czerwca 1966 r. Obrońca Jana J. mecenas Feliks Branicki złożył wniosek o poddanie oskarżonego badaniom lekarskim z uwagi na odczuwane przez niego dolegliwości przewodu pokarmowego.
Janowi J. bynajmniej nie zaszkodziło więzienne jadło. Sam się doprowadził do choroby. Po wykonaniu prześwietlenia żołądka oskarżonego lekarzom zaparło dech. Mężczyzna bowiem połknął kilka metalowych przedmiotów: składany nóż, gwoździe i kawałek drutu. W jaki sposób to wszystko zmieściło mu się w żołądku i jak trafiło do jego celi w areszcie, nie wiadomo.
Gra Jana J. była czytelna jak popularny przed wojną elementarz Falskiego, z którego pierwszoklasiści nadal uczyli się składać litery. Oskarżonemu chodziło o odroczenie procesu, i to nie na tydzień bądź dwa, ale praktycznie na czas nieokreślony. Gdyby lekarze zdecydowali, że należy przeprowadzić operację miałby prawo nie zgodzić się na nią. Wtedy z uwagi na stan zdrowia nie mógłby zasiąść na ławie oskarżonych. Nie wiadomo jak długo trwałaby taka sytuacja.
Scyzoryk, gwoździe i drut udało się usunąć bez zabiegu chirurgicznego. Na początku lipca proces został wznowiony. Oskarżony nie tracił rezonu. Numer z połykiem mu nie wyszedł, zaczął więc symulować chorobę umysłową. Na polecenie sądu podania do protokołu imienia i nazwiska, odpowiedział krótko „Waldek” (tak miał na drugie imię). Nazwiska rzekomo nie pamiętał.
Ale i ta sztuczka nie zadziałała - zdaniem psychiatrów Jan J. był w pełni władz umysłowych, zarówno teraz jak i w czasie popełnionego morderstwa.
Oskarżyciel nie pozostawił na nim suchej nitki. Przedstawił go jako osobnika na wskroś zdegenerowanego, który nie dość, że zabił żonę, to jeszcze w niewyobrażalny sposób zbezcześcił jej zwłoki. Żona w niczym mu nie zawiniła. Chociaż nie zasługiwał na jej miłość, kochała go i kryła jego podłości. Swego czasu pracowała jako salowa w jednym z lubelskich szpitali. Jan J. przyszedł raz do niej i okradł pacjenta. Żeby go nie zamknęli w więzieniu, wzięła na siebie tę kradzież za co wyrzucono ją z pracy.
Prokurator zażądał dla Jana J. kary śmierci. Tego samego domagała się publiczność w sali rozpraw poruszona potwornością czynu mordercy. Sąd zdecydował inaczej. Wzięto pod uwagę warunki rodzinne i środowiskowe oskarżonego, przede wszystkim matkę, tak jak on alkoholiczkę, która nie wychowała syna, nie nauczyła go co jest dobre a co złe. Być może sama tego nie wiedziała. Jan J. został skazany na dożywotnie więzienie. Przyjął wyrok ze spokojem. Wcześniej rozpłakał się, gdy sąd polecił mu wygłosić ostatnie słowo.