Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piejo kury, żeby było miło. Kłopoty z ludowością

PAF
Wojciech Wojtkielewicz/zdjęcie ilustracyjne
Historia lubi się powtarzać, tak jak moda. Teraz powtarza się historia z powrotem mody na sztukę ludową. Tradycyjny polski haft, śpiew i taniec wracają do łask, tyle że często zdeformowane do postaci kiczu.

W programie tegorocznego Jarmarku Jagiellońskiego wiele miejsca zajmują warsztaty. Rzut okiem na stronę internetową jarmarku wystarczy, by stwierdzić, że sztuka tradycyjna budzi duże zainteresowanie: warsztaty wyplatania z wikliny - brak miejsc, warsztaty haftu łowickiego - brak miejsc, warsztaty śpiewu tradycyjnego - brak miejsc, warsztaty robienia glinianych gwizdawek - brak miejsc, i tak dalej.

Jarmark Jagielloński 2016 czas zacząć (PROGRAM NA WSZYSTKIE DNI)

Można pójść o zakład, że jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy Polacy wciąż byli pod urokiem zachodnich błyskotek popkultury, obłożenie byłoby mniejsze, żeby nie powiedzieć: znikome. Teraz jednak to, co tradycyjne, wiejskie i dawne odżywa w każdym możliwym miejscu. I o ile na jarmarku w swej oryginalnej formie (warsztaty prowadzone są albo przez wiejskich artystów, albo przez specjalistów, którzy latami się od nich się uczyli), o tyle w głównym przekazie dominuje forma wypaczona.

W 1949 roku, z inicjatywy Zofii Szydłowskiej i peerelowskich działaczy, założono Cepelię - Centralę Przemysłu Ludowego i Artystycznego. Cepelia, działająca we współpracy z regionalnymi twórcami rękodzieła, miała ożywić gospodarczo polską wieś, sprzedając jej wytwory artystyczne ludziom z miasta. Koncepcja nie była wcale nowa. Powrót do polskich korzeni we wzornictwie postulowano już przed wojną, kiedy intelektualiści - w dużej mierze kierowani sentymentem za wsią - stwierdzili, że zawojują światowy design kurpiowskimi wycinankami i łowickimi pasiakami. Socjaliści liczyli raczej na to, że miejskie elity, które dopiero co wyprowadziły się z małych miejscowości, zaczną otaczać się tradycyjnym rękodziełem, choć wiele wskazywało raczej na to, że te elity swojego pochodzenia się wstydzą i ze wsią nie chcą mieć nic wspólnego. Właściwie, często sama Cepelia nie miała wiele wspólnego z wiejską sztuką, o czym pisze Piotr Korduba w książce „Ludowość na sprzedaż”. Wzory na ubraniach czy dzbanach musiały zostać zaakceptowane przez historyków, etnologów, projektantów, wiedzących lepiej od samych artystów, czy to, co stworzyli, jest wiejskie, czy nie jest. Więc było z tym, jak z architektonicznym stylem zakopiańskim. Nic takiego nigdy nie istniało, to autorski pomysł Stanisława Witkiewicza, luźno nawiązujący do estetyki Podhala.

„Ludowość została wymyślona przez inteligencję z miasta - trochę tak, jak prymitywność przez antropologów badających kolonie”, mówił Korduba w wywiadzie dla „Dwutygodnika”. Ponieważ Cepelia została natychmiast monopolistą, osiągnęła ogromny sukces (przynajmniej do lat 90.), wypaczając przy okazji na całe dekady pojęcie Polaków o sztuce tradycyjnej.

Na rok przed założeniem Cepelii powstał Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Pomysłodawcy, Tadeusz Sygietyński i Mira Zimińska-Sygietyńska, kierowali się „troską o tradycyjny repertuar ludowy oparty na pieśniach, przyśpiewkach i tańcach wsi mazowieckiej i regionalnej tradycji artystycznej. Zespół miał uchronić ten folklor przed zatraceniem i ukazać jego zróżnicowanie, bogactwo i piękno”. W 1953 powstał „Śląsk”, założony przez Stanisława Hadynę oraz Elwirę Kamińską. W obydwu wypadkach chodziło o to samo: o politykę. Komunistyczne władze w rzeczywistości robiły wszystko, co tylko mogły, by centralizować gospodarkę i ujednolicać kulturę regionów, na przykład ucząc w szkołach jedynej poprawnej wersji języka i tłukąc do głów młodym Polakom, że region - ich mała ojczyzna jest tylko kwiatem na kożuchu wielkiej Polski. Było to o tyle łatwiejsze, że po wojnie, po holokauście, po Akcji Wisła, staliśmy się krajem mocno jednolitym etnicznie. Było to potrzebne, by łatwiej rządzić narodem, tzw. etnosy - mają to do siebie, że lubią wystawiać głowy. Ale „Śląsk” i „Mazowsze” miały pokazać Polakom, że władza dba o polską kulturę, o jej różnorodność, że sojusz chłopsko--robotniczy służy budowie socjalizmu, przy okazji dając po głowie polskiej arystokracji. Z tym że władza nie mogła po-zwolić muzyce i tańcowi tradycyjnemu na zbyt wiele. W końcu miało to być lekkie, strawne, przyjemne i niebudzące niebezpiecznych skojarzeń, do pokazania pracownikom huty czy uczniom podstawówki. Dlatego etnomuzykolodzy najpierw na wieś jechali, by nagrać prawdziwych wiejskich śpiewaków, a potem sprzeda-wali regionalne melodie kompozytorom takim, jak Sygietyński. Bez przygotowania teoretycznego i szacunku dla wsi krojono więc pieśń na miarę człowieka socjalistycznego. Specyfika śpiewu, rytmika, tekst i jego bogata symbolika zostały zignorowane. Zamiast głosu otwartego śpiewano operowym bel canto, zamiast o przedchrześcijańskich jeszcze tematach, śpiewano o traktorach i tak dalej. Mazurki zostały wykastrowane z improwizacji i dzikości brzmienia. Taniec polski, wyróżniający się tym, że jest płaski, transowy, został zamieniony w pełne podskoków i wygibasów kuriozum.

Mijają dekady. Polską tradycją wiejską zaczęło interesować się zupełnie nowe pokolenie. Z zupełnie nowych powodów. W latach 70. Andrzej Bieńkowski, doświadczony malarz, natrafia nad Pilicą na wiejską muzykę i czuje, że nie może przejść obok niej obojętnie. Archiwizuje, kupuje starym mistrzom instrumenty, pisze o nich książki, robi zdjęcia śpiewakom i grajkom.

„Wielokrotnie słyszałem, że to jest nawóz, z którego dopiero taki Chopin wyciągnie skarby” mówi Bieńkowski.

Jan Bernad, aktor Teatru Laboratorium Grotowskiego i „Gardzienic”, dyrektor lubelskiego Ośrodka „Rozdroża”, po wsiach, do śpiewaków jeździł w latach 80. Z czasem, dzięki ukraińskim i rosyjskim specjalistom, wspólnie z Moniką Mamińską--Domagalską, odkrył, że polskie metody badania i nauki śpiewu pozostawiają wiele do życzenia. Że sama emisja w śpiewie ma swój głęboki wymiar, że nic w sztuce tradycyjnej nie jest przypadkowe, bez znaczenia.

Ich uczniowie to pokolenie dzisiejszych 30-, 40-latków. - Zajmujemy się muzyką i tańcem tradycyjnym jako mieszkańcy miasta, bo to daje nam punkt oparcia. Młodzi ludzie z miasta mają potrzebę zakorzenienia i nagle odkrywają, że ktoś w ich rodzinie był śpiewakiem, znakomitym tancerzem. To daje nam bezpieczeństwo, miejsce, od którego możemy się odbić. Nie musimy wracać do wsi naszych dziadków, ale wiemy, co się na tej wsi działo - mówi Piotr Zgorzelski, muzyk Janusz Prusinowski Kompania, nauczyciel tańca niestylizowanego.

Jednocześnie polskie wzornictwo tradycyjne powróciło do łask, trafiło na płócienne torby, bluzki, bluzy z kapturem, bransoletki i kolczyki.

I, kiedy już wszyscy myślimy, że nastąpił happy end, sprawdziła się stara prawda, że nawet najpiękniejszy statek, ruszając w morze, ma przyklejone do dna mnóstwo szlamu.

Nagle, na muzykę tradycyjną zaczęli powoływać się wszyscy, od Anny Marii Jopek po Donatana i Cleo, warsztaty śpiewu organizował każdy, kto obok wsi przejeżdżał. Okazało się, że pasiaki i wycinanki doskonale pasują do butów nike, a hip-hop, awangarda i pop z przyjemnością zjedzą i wyplują każdą nową melodię, niechby była i z Lubelszczyzny, co komu za różnica. Słynny już przypadek Grzegorza Ciechowskiego i „Piejo kury, piejo”, o które toczy się estetyczny spór do dziś.

Znów zaczęliśmy przerabiać historię z krojeniem sztuki pod potrzeby widza i słuchacza. Bo, jeśli przyjrzeć się bliżej większości tych wytworów popkultury, to ze sztuką tradycyjną nie mają wiele wspólnego. Wiele za to z dość mętną neopogańską filozofią (to Donatan i Cleo), skokiem na kasę (to Jopek), zjadaniem własnego ogona (to hip-hop) i powodem do pokazania biustu (znów Donatan i Cleo). O kwestie rytmiki, która w polskiej tradycji jest zazwyczaj nieparzysta, prawidłowej techniki śpiewu, funkcji improwizacji i silnego związku muzyki z tańcem, a w końcu: zwykłego rozumienia tego, o czym się śpiewa i po co się śpiewa, nikt się nie martwił. Przy okazji, odpowiedź na to ostatnie nie brzmi: „dla pokazania siebie”, bo stara pieśń potrafi skutecznie leczyć z narcyzmu.

Co zatem zrobić? Prostą odpowiedź daje Jewhen Jefremow, inicjator powstania kultowego ukraińskiego zespołu Drewo. Mawiał, że on z twórcami takich pseudotradycyjnych wykwitów nie rozmawia, bo szkoda na to czasu. I tak nikt ich nie przekona.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski