Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Fronczewski: Rap ma prawo być agresywny [WYWIAD]

Marcin Kostaszuk
Piotr Fronczewski
Piotr Fronczewski Paweł Miecznik
Nigdy nie koncertował, ale jest ojcem chrzestnym polskiego rapu. Nie używa facebooka ani maila, ale znają go dobrze wielbiciele gier komputerowych. Jest symbolem aktorskiego kunsztu, ale spełniony nigdy nie będzie. O tych i innych paradoksach z Piotrem Fronczewskim rozmawia Marcin Kostaszuk.

Odczyta Pan coś z tego?

Chyba tak. Rozumiem, że Pan nie używa dyktafonu w telefonie?
Mam coś podobnego, ale w elektronice nie poruszam się zbyt sprytnie.

A to ciekawe, bo w tym świecie jest Pan postacią kultową - Pana głos słychać w "Hopkins FBI", pierwszej aktorsko spolonizowanej grze w historii.
Stare dzieje.

Nie tak bardzo: to był zaledwie 1998 rok. Tylko w ubiegłym roku zagrał Pan w "Skyrim", "Little Big Planet 2" i "Twierdzy 3". Jakim zadaniem jest dla aktora dubbing gry?
Wydaje się czymś normalnym, tylko przy użyciu innych środków. Obsługa wszelkiej maści gier komputerowych jest czymś zbliżonym do planu radiowego czy dubbingowania filmu.

Tyle że w filmie czy radiu akcja jest liniowa, a tu musi Pan "zagrać" wszystkie możliwe wątki, kierujące akcję w różnych kierunkach.
Od strony technologii to jest zadanie pokrewne: tu też wszystko sprowadza się do realizacji pomysłu i scenariusza.

Czy wie Pan, że dziś gry stały się bardziej dochodowe i popularniejsze niż filmy?
Słyszę o tym, ale sam nie jestem graczem. Nie używam komputera - jedynie wtedy, gdy chcę szybko znaleźć jakąś wiedzę. Sam go nie obsługuję, nie mam adresu mailowego, nie bloguję, nie mailuję.

Taka postawa ma już nawet naukową nazwę: cyfrowe wykluczenie.
(śmiech) Bardzo ładnie to się nazywa. Niemniej w dalszym ciągu wolę czytać na papierze niż na szkle. Choć być może jest to technika pomocna...

Ale na pewno rozpraszająca uwagę, a Pan wygląda na człowieka, który woli się skupić na jednym, a dobrze.
Z całą pewnością. Komputer nie jest rzeczą, dla której bym poświęcił całą resztę, odłożył na bok i próbował wejść w ten świat.

W poniedziałek w Poznaniu wrócił Pan do zupełnie innego świata, uosabianego przez postać Jonasza Kofty. Jak Pan go wspomina?
Pracowaliśmy razem, znaliśmy się dobrze i blisko. Nasza znajomość i wspólna praca koncentrowały się na planie kabaretowym. Kabaret Pod Egidą był w owym czasie jednym z istotniejszych i najlepszych w Polsce obok Owcy Jurka Dobrowolskiego i Piwnicy Pod Baranami. Tworzony był w najlepszym autorskim składzie: szefem był Janek Pietrzak, również jako wykonawca i autor, ale był też Jonasz Kofta, Janek Stanisławski i Adaś Kreczmar. I to był prawdziwy kabaret. Miejsce akcji: niewielka zadymiona, troszkę duszna kawiarnia, wieczorem, z zapachem dymu papierosowego…

Dziś zabronionego…
… oraz aromatem kawy i koniaku. Dziś już czegoś takiego nie ma.

Dlaczego?
Kabaret popełnił samobójstwo, przenosząc się na stadiony, do amfiteatrów i hal sportowych. Kiedyś to było spotkanie bardzo kameralne: wieczór na 150, góra 200 osób. Wszystko działo się naprawdę, w pewnej części było improwizowane, w czym Jonasz był królem i potrafił to fantastycznie wykorzystywać. Oprócz kabaretu tworzyliśmy wspólnie także audycje w trzecim programie Polskiego Radia - na tych dwóch płaszczyznach potykaliśmy się, piliśmy wódeczkę, rozmawialiśmy. To było towarzystwo, ekipa, która miała wspólne poczucie humoru, wspólną optykę na świat. Czas, który już nie wróci.

Na pewno nie na facebooku.
Z całą pewnością.

Pana zadaniem w "Uzdrowisku radia Merkury" była recytacja wierszy Jonasza Kofty. Był bardziej poetą czy autorem tekstów piosenek?
Szerokiej publiczności kojarzy się przede wszystkim jako autor tekstów piosenek i - w mniejszym stopniu - jako wykonawca. Natomiast poezja jest czymś kameralnym, intymnym, osobistym. Sam nie jestem entuzjastą takiej poezji mówionej, prezentowanej na użytek publiczności.

Ale dla poznaniaków zrobił Pan wyjątek.
Tak i stąd moja trema przed występem. Nie ma tu wielkiego pola do "popisu". To jest świat, który trzeba opowiedzieć w kilku słowach, sekwencjach, frazach. Dla mnie poezja jest bardzo intymnym momentem zadumy.

Czy grając w filmie "To tylko rock", przypuszczał Pan, że takie uczucia wywoływać będą w kolejnych pokoleniach nie tyle wiersze, co teksty piosenek rockowych?
Nie pamiętam tego filmu...

Rok 1984 i pierwsza próba ujęcia boomu polskiego rocka. Grał Pan kompozytora, partnerowała Panu Krystyna Janda, ale też popularne wówczas zespoły, m.in. Lady Pank...
Tekściarz, a poeta to dwa różne światy i kategorie. Jonasz potrafił to łączyć ze sobą: jego teksty piosenek to najwyższa próba poetycka. Pisał świadomie i z talentem taką - nazwijmy ją "poezję użytkową", żeby można ją było wykonać w formie słowno-muzycznej. Natomiast jak to dziś wygląda, nie wiem - nie za bardzo słucham, wszystko wydaje mi się do siebie podobne.

I mówi to ojciec chrzestny polskiego rapu - tak przynajmniej mówi się dziś o Pana piosenkach w roli Franka Kimono.
(śmiech) Dowiedziałem się o tym, ku swojemu zdumieniu i uciesze, i to z ust autorytetów w tej dziedzinie, czyli Sokoła i Pono. A przecież Franek Kimono był żartem moim i Andrzeja Korzyńskiego, autora części piosenek i pomysłu.

W jakich okolicznościach narodził się Franek?
W stanie wojennym, gdy było szaro, brudno ponuro i źle. Był próbą opisania tej rzeczywistości z pewnego punktu widzenia. Pracując nad pierwszym filmem z "trylogii kleksowej", czyli "Akademią pana Kleksa", gdzie Korzyński pisał muzykę do filmu i tekstów Brzechwy. Pewnego dnia przyniósł mi dwa pierwsze teksty - chyba "King Bruce Lee karate mistrz" i "Dysk-dżokej". Weszliśmy do studia i je nagraliśmy, ale o tym, że te piosenki znalazły się na listach przebojów, dowiedziałem się dopiero od moich malutkich wówczas córek. Siłą inercji Franek stał się bardzo popularną, choć w sumie wirtualną postacią, ponieważ ja nigdy nie koncertowałem.

Dlaczego?
Nie było sensu. To był 1981-1982 rok - nie ciągnęło mnie na scenę. To był rodzaj zabawy z naszej strony. Niemniej Franek stał się popularny w szerokim przekroju społecznym - każdy coś tam dla siebie w nim znajdował. Było odpowiedzią na modę w świecie muzycznym - korzystając z okoliczności stanu wojennego, narodziła się niezliczona liczba zespołów.

Potrafi Pan wyjaśnić ten fenomen?
Można było grać, bo to nie było groźne, stanowiło wentyl czy dekompresję dla nagromadzonych miazmatów w społeczeństwie. W związku z tym pojawiło się mnóstwo rzeczy dziwnych, tandetnych, marnej jakości. Franio próbował się temu przyjrzeć, tym modom, sytuacjom społecznym. Próbował opowiedzieć swoją branżę, świat muzyczny, kolegów i mechanizmy, które tym wszystkim rządzą.

Dziś brzmi to jak kontynuacja Pana działań kabaretowych.
Ktoś to nazwał rock-kabaretem. Nie był to może nieistotny, ale jednak suplement, w stosunku do tego, co robiłem w teatrze czy w filmie.

Po latach furorę zrobiła piosenka Sokoła i Pono "W aucie", w której Kimono jest barmanem, czujnie obserwującym raperów.
Było to bardzo miłe zaproszenie i z przyjemnością z niego skorzystałem - Sokół i Pono to mili chłopcy. Ja zresztą uważam rap za coś bardzo istotnego w świecie muzyki. Przede wszystkim to jest o czymś. Rap to próba nakreślenia jakiegoś komentarza do rzeczywistości, bardzo szeroko pojętej i rozumianej, i widzianej. Ma prawo w związku z tym być agresywny, wulgarny, trudny do przyjęcia, ale nie sposób tego nie zauważyć. Oczywiście to też moda, która do nas przywędrowała, ale została zrealizowana w świetny sposób.

Podobnie jak 30 lat temu, dla dekompresji miazmatów w społeczeństwie.
(śmiech) Tak.

Aktualnie można oglądać Pana i Wojciecha Pszoniaka w sztuce "Skarpetki opus 124". Mierzy się Pan w niej z pytaniami o sens aktorstwa, o to, co dzieje się za kulisami, jak wykuwa się sceniczna rzeczywistość. Ten spektakl jest odpowiedzią?
Po części tak. Napisany został przez człowieka z branży - Daniel Colas jest aktorem, reżyserem, dyrektorem teatru w Paryżu i autorem. Ma więc pełnię wiedzy na temat tego, jak wygląda teatr, o co w nim chodzi i jakimi prawami się rządzi. Bohaterami są starzejący się aktorzy, rzecz dzieje się w teatrze, ale w istocie rzeczy wynika z tego opis sytuacji dostępnej dla każdego człowieka, dającej się skonfrontować z doświadczeniem ludzi, niekoniecznie będących aktorami. Wyszła przypowieść o indywidualnościach, osobowościach, ludziach, którym się trochę nie udało. Są rozczarowani, zawiedzeni, po drodze są jakieś małe dramaty. Czyli to wszystko, co może przytrafić się każdemu z nas.

Trudna rola, bo Pan jest symbolem aktora spełnionego.
O nie… Aktorstwo i teatr nigdy nie daje spełnienia. Aktor za każdym razem podejmuje próbę, z której może wyjść zwycięsko lub polec, ale o spełnienie w tym zawodzie - jeżeli jest się wyposażonym w mechanizm autokrytyczny - jest bardzo trudno. To niestety taki fach, w którym są marne lata, ciężkie miesiące, złe tygodnie i dobre dni.

Chcesz skontaktować się z autorem informacji? [email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Piotr Fronczewski: Rap ma prawo być agresywny [WYWIAD] - Głos Wielkopolski

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski