Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróże z Adamczukiem: Wietnam cz. 2 (ZDJĘCIA)

Paweł Adamczuk
Podróż po Wietnamie
Podróż po Wietnamie Paweł Adamczuk
Paweł Adamczuk, podróżnik z Lublina, zaprasza nas na kolejną część opowieści o Wietnamie. Z Czytelnikami Kuriera dzieli się swoimi wrażeniami i udziela praktycznych wskazówek.

To już moja druga wizyta w Wietnamie. W centrum miasta umówiłem się z moim wietnamskim kolegą Datem. Spotykamy się w restauracji. Z daleka widzę Data schowanego między swoimi przyjaciółmi. Na mój widok zrywa się z siedzenia i wita mnie z uśmiecham na twarzy. Jego i tak już skośne oczy, tak się rozciągnęły w powitalnym uśmiechu, że tylko mogę się domyślać, że te dwie skośne kreski na twarzy skrywają powieki z oczami. Dat przedstawia mnie swoim znajomym i razem zasiadamy do obiadu.

Kelnerka szybko realizuje zamówienie. Moim oczom ukazuje się ulubione danie, czyli smażony ryż z warzywami i kurczakiem na ostro. Do tego mamy schłodzone lokalne piwo - Hanoi Beer. No to jestem w domu! Resztę dnia spędzamy razem odwiedzając lokalne knajpki, kawiarnie i inne miejsca znane tylko autochtonom, a niewidzialne i niedostępne dla przeciętnego turysty. To jest właśnie ta zaleta, że znam sporo ludzi w różnych zakątkach świata i razem z nimi podróżuję, poznając ich kraj dosłownie "od podszewki". Restauracje sieciowe, eleganckie klimatyzowane bary z przesiadującymi w nich zmęczonymi i spoconymi turystami, omijamy z daleka. Nas interesuje to, co jest wietnamskie i posiada lokalny klimat. Poznaję więc kraj od strony kulinarnej - tradycyjnej lokalnej kuchni, włączając w to lokalne trunki. Ale to już inna historia, choć muszę w tym miejscu polecić nalewki od lokalnych plemion.

Wracając do hotelu nie mogę sobie jednak odmówić przyjemności wstąpienia na nocny targ, na jednej z zamkniętych ulic. Można tu kupić za kilka dolarów wszystkie marki świata ubrań, butów, okularów, perfum - oczywiście wszystkie z markowymi metkami i same "oryginały"- jak zapewniają sprzedawcy...

Jutro następny piękny dzień z porannym wyjazdem nad zatokę Halong (Zatoka Lądującego Smoka).

Zatoka Halong jest oddalona o kilka godzin jazdy autobusem z Hanoi, na wschód kraju i jest częścią Morza Południowochińskiego. Ta piękna zatoka - niemalże miejsce pielgrzymek Wietnamczyków i turystów, jest wpisana od 1994 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Z myślami o pięknym miejscu próbuję zasnąć. Jak to jednak bywa, dopada mnie chyba "jet lag". To pierwsza noc, organizm mi trochę wariuje, mam problemy ze snem. Zanim przyzwyczaję się do lokalnego czasu, minie jeszcze kilka dni. Na rynku aptecznym są dostępne bez recepty środki farmakologiczne (np. melatonina), które przyspieszają proces adaptacji do nowego czasu, ale nie mam z nimi doświadczenia, a w tym przypadku - podczas podróży, sam na sobie nie eksperymentuję.

Kolorowy busik zabiera mnie spod hotelu, potem jeszcze przez godzinę krążymy po Hanoi zbierając z hoteli innych podróżnych, jadących w tym samym kierunku. Siedzę na końcu auta licząc na więcej wolnego miejsca. Wkrótce obok mnie zajęli siedzenia dwaj Niemcy, dalej Szwedki, Francuzi, Norweżka, Włosi, Singapurczyk i Angielka. Nici z wolnej przestrzeni, ale za to jakie międzynarodowe towarzystwo!

Dwupasmówką jedziemy poza Hanoi, klimatyzacja w busie pracuje na maxa, ale i tak wyczuwalna jest duchota. Wszyscy wachlują się podręcznymi przedmiotami. Podróż trwa około pięciu godzin z krótkim postojem na toaletę i papierosa. W trakcie tego przejazdu z Hanoi do Halong, w większości pasażerów poznajemy się i ze zdumieniem odkrywamy, że w tym gronie będziemy też zaokrętowani na jachcie, przez najbliższe dwa dni i jedną noc...
Jak nie podróżować w święta i nie dać się zepchnąć z kei.

Jesteśmy na miejscu. Daleko na horyzoncie widać małe wysepki sterczące ponad horyzont wody Zatoki Halong. Wygląda to jakby ktoś zrobił babki z piasku i poustawiał je niedbale na wodzie. Czekamy na naszą łódź. W porcie poza zagranicznymi turystami dosłownie roi się od Wietnamczyków. Właśnie mamy początek maja i Wietnamczycy obchodzą trzydniowe święto państwowe. Zorganizowane wycieczki Wietnamskich robotników przybyły więc tu w celach aktywnego wypoczynku, o który zadbała partia oraz w celach edukacyjnych.

Robi się nerwowo, bo od dwóch godzin żaden z jachtów nie wypłynął na wody zatoki, a nasza łódź też nie wróciła jeszcze z poprzedniego rejsu. Od naszego przewodnika dowiadujemy się, że dzień wcześniej w zatoce była burza i obsługa portu nie może doliczyć się ludzi, którzy byli na pokładzie jednej z łodzi. Nadmienię tylko, że codziennie wypływa na zatokę około 100 łodzi z minimum 25 turystami na pokładzie, z czego około 60 łodzi nocuje zakotwiczona między wyspami, a reszta wraca do portu. Nieoficjalnie mówi się, że przyczyną tych opóźnień jest wczorajsza burza, podczas której na jednej z łodzi zaginęło dwóch turystów. Później od jednego z członków załogi dowiadujemy się, że powód zaginięcia jest inny - dwóch młodych turystów spiło się na jachcie i w nocy bez żadnego zabezpieczenia poszli popływać. Do tej pory ich nie ma...

Nasz jacht przypłynął.

Po załatwieniu wszelkich formalności w porcie wreszcie możemy być zaokrętowani. Wchodzimy na pokład i pierwsze co rzuca mi się w oczy po wejściu na trap to fakt, że nasza "łajba" jest pomalowana na biało. To, co zobaczyłem zwaliło mnie z nóg. Poprzednim razem jak tu pływałem na jednej z łodzi, przyjemnie było popatrzeć na różnokolorowe jachty pływające po wodach zatoki. Jachty stylizowane były na stare dżonki z ozdobami w stylu chińskim. Rzeźby w kształcie smoków, żółwi, tygrysów, węży z elementami florystycznymi były pięknie pomalowane i zdobiły dzioby oraz kadłuby łodzi. W większości przypadków kolor jachtów był brązowy, a tylko nieliczne były żółte. Złote elementy wyróżniały stylistykę danego jachtu i podkreślały jego charakter oraz unikatowość. Każda z łodzi była unikalna i piękna. Osłupiały patrząc tak na naszą łódź oraz inne zakotwiczone wokół w porcie, zadałem sobie sprawę, że wszystkie są pomalowane tak samo - na biało...!

Kto pozbawił to miejsce jednego z walorów dopełniających wizualnie to wspaniałe miejsce? Jak się później dowiedziałem (znowu od załogi), to pomysł nowego managera portu i floty pływających tu jachtów. Rozumiem, że w Wietnamie jest komuna i komunistyczne podejście do wszelkich działań, czyli musi być tak samo i wyglądać podobnie, ale żeby wymyślić coś tak bezsensownego...? To straszne, aby jednym zarządzeniem nieodpowiedzialnego człowieka zmienić piękną kolorową flotę jachtów w zbiorowisko drewnianych łodzi pomalowanych na biało.
Dopłynęliśmy do jednej z większych wysp w okolicy. Tłumy Wietnamczyków z portu, teraz przypłynęły tutaj. Mamy zwiedzać jedną z najwspanialszych jaskiń położonych w tym regionie. To, co się tu teraz dzieje, to kolejny dowód na to, że ktoś nie potrafi zarządzać tym terenem. Rzeka tłoczących się ludzi podąża w kierunku wejścia do jaskini. Ludzie się wzajemnie potrącają, depczą, szturchają. Z moimi 185 cm wzrostu wyglądam w tym tłumie jak samotna latarnia morska, ale dzięki temu mogę się łatwo zorientować gdzie jesteśmy i co się dzieje. A to co się tu dzieje, jest zupełnie pozbawiane sensu. Zamiast cieszyć się otoczeniem i podziwiać piękno skał powstałych dzięki siłom natury oraz podziwiać wnętrze jaskini, każdy walczy o to, aby utrzymać się w prądzie drepczących ludzi i nie być rzuconym na otaczające nas skały.

Po godzinie bezsensownej dreptaniny w gigantycznej pieczarze, wreszcie udaje się nam wydostać z klaustrofobicznej jaskini. To był stracony czas. Znowu mam porównanie sprzed roku, kiedy to mogłem wejść tu swobodnie, robić prawie w samotności zdjęcia i nacieszyć się tym miejscem do woli. Wniosek? Nie przyjeżdżać nad zatokę w czasie świąt.

Uradowany, że wreszcie wyszedłem z "ludzkiej rzeki" odkrywam, że to jeszcze nie jest koniec. Ludzie, którzy wyszli z jaskini nie są odbierani na łodzie, lecz tłoczą się na betonowej kei w małym porcie w zatoce wyspy. Znowu wszyscy płyniemy z rzeką ludzi. Tłum mnie niesie, nie opieram się bo nie ma to sensu, nasza grupa rozsypała się gdzieś w tłumie, nie możemy się odnaleźć. Tłum wreszcie stanął, ale nie dlatego, że ludzie przestali napierać, ale dlatego, że skończył się betonowy pomost i dalej jest tylko woda... Gdy łodzie przycumowały, ludzie dosłownie wpadają na ich pokłady. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem... Nasz mały horror właśnie się skończył.

Wycieczka po zatoce dopiero się zaczęła, a ja już mam tyle wrażeń, że strach pomyśleć co się jeszcze wydarzy podczas tych dwóch dni rejsu.

Ku mojej uciesze reszta dnia mija zgodnie z planem i w spokoju. Odwiedzamy małe zatoczki położone wśród urokliwych wysepek, pływamy kajakami i kąpiemy się w ciepłych wodach zatoki, odwiedzamy pływającą wioskę i zaglądamy w miejsca gdzie był kręcony jeden z odcinków Jamesa Bonda. Nadchodzi zmierzch. Załoga łodzi daje wreszcie znak, że kolacja jest gotowa. Mesa - czyli duża kabina przeznaczona na posiłki wypełnia się obcokrajowcami z różnych stron świata. Troszkę to przypomina biblijną wieżę Babel. Różne języki przeplatają się w powietrzu tworząc dość ciekawe zestawienie. Jedynym językiem, który nas tu wspólnie komunikuje i spaja jest angielski. Kolejny wspólny element, któremu się poddajemy to wietnamskie jedzenie. Załoga do obsługi naszego jachtu szybko przestawia się w tryb kucharzy i kelnerów. Lokalne jedzenie w postaci ryb, owoców morza np. świeże krewetki, ośmiorniczki, kraby; ryżu i makaronu oraz wielu rodzajów warzyw ląduje na naszych stołach.

Całości dopełniają lokalne tropikalne owoce. Moimi ulubionymi tutaj do spożycia są: rambutan, mango, jackfruit, papaja i ananas - uwielbiam je. Po kolacji w małych grupkach przenosimy się na górny pokład jachtu. Jest przyjemny wieczór, pomimo że słońce już dawno zaszło, to jest dość widno, ciepły i suchy wiatr wieje od strony morza. Jest pełnia księżyca! Wokół nas widać w oddali inne kotwiczące w rozległej zatoce jachty. Tu spędzimy noc. Nie będę ukrywać - jest romantycznie...

Następnego dnia wracamy do portu, z którego wyruszyliśmy w rejs. Mijamy kolejne kolorowe pokryte zielenią wysepki, wszyscy robią zdjęcia i wzajemnie się fotografują, wymieniamy się adresami, mailami. Obiecujemy sobie wzajemnie pozostawać w kontakcie i przyjąć na Facebooku do grona przyjaciół, a kiedyś w przyszłości nawet się odwiedzać w swoich rodzinnych krajach i domach. Muszę nadmienić, że obecnie jestem w kontakcie z kilkudziesięcioma osobami na całym świecie poznanymi właśnie podczas takich podróży. Wielokrotnie gościłem u siebie w domu moich poznanych w świecie przyjaciół, oraz bywałem też w ich ojczystych krajach i domach, np. Austrii, Włoszech, Hiszpanii, Francji, Niemczech, Macedonii, Chorwacji, Tajlandii, Kubie, Filipinach, Izraelu, Egipcie i wielu, wielu innych.

Do Hanoi wracam autobusem. Zabieram z hotelowej przechowalni resztę swoich rzeczy i idę na nocy autobus, który zawiezie mnie do miasta Hue, oddalonego o 800 km na południe od Hanoi. Jazda nocnym autobusem zajmie nam około 14 godzin. W Wietnamie nie ma autostrady łączącej północ z południem kraju. Podobnie też jest i u nas w Polsce... Tyle, że z Hanoi do Sajgonu - byłej stolicy kolonialnego południa, jest dwa tysiące kilometrów, czyli ponad dwa razy więcej niż u nas od najdalej oddalonych od siebie większych miast.

Nocny autobus, którym będę jechać ma tą zaletę, że nie stracę dnia na podróż, a jednocześnie się wyśpię, zaoszczędzę też w ten sposób na jednym noclegu. Nocny autobus jest przystosowany do dalekich podróży - nie ma typowych foteli. Leżanki dla podróżnych są piętrowe, jest też toaleta i nawet działający telewizor. Jak się potem okazało, były filmy, ale z wietnamskim dubbingiem. Nauczony doświadczeniem zajmuję miejsce z samego tyłu autobusu. Trochę tu trzęsie, ale mogę swobodnie wyciągnąć nogi rozprostowując kolana. Reszta leżanek jest dostosowana do wietnamskich - mniejszych rozmiarów. Kiedyś jadąc takim autobusem leżałem w innym miejscu z podciągniętymi nogami i starszy chińczyk - mój sąsiad z innego miejsca - widząc, że się nie mieszczę śmiał się ze mnie mówiąc "co, za duży jesteś?".

Droga do Hue jest fatalnej jakości. Trzęsie, sporo prac drogowych na trasie, autobus często się przechyla z boku na bok dając wrażenie kołysania. Nawet na jachcie tak nie bujało. Wietnamscy kierowcy autobusów jeżdżą inaczej niż nasi, bo "większy może więcej i ma rację". Tu wyprzedzanie na trzeciego, spychanie mniejszych pojazdów do skraju drogi, wymuszanie pierwszeństwa, ciągła rozmowa przez telefon, nieustający dźwięk klaksonu to normalne zjawiska... Nasz kierowca trąbi informując innych użytkowników drogi o swoich zamiarach: klakson na "będę wyprzedzać, następny długi i przeraźliwy klakson na "wyprzedzam" i klakson na "wyprzedziłem". Aby było jeszcze ciekawiej, w trakcie drogi pojawiały się inne klaksony, jednakże nie udało mi się ustalić ich znaczenia - było ich zbyt wiele. Po wielu godzinach takiej jazdy zacząłem się niepokoić w momentach gdy nie trąbił, bo mogło to świadczyć o tym, że np. usnął.

Wiem, wiem ktoś powie mi zaraz, że u nas to też jest, ale tu z dziesięciokrotnie większym nasileniem! Po pierwszej w nocy wreszcie zasnąłem i obudziłem się około siódmej nad ranem. Pozostałe godziny spędziłem jedząc zabrane ze sobą wcześniej śniadanie, potem poranna toaleta - czyli przetarcie się wilgotnymi chusteczkami. Potem czytałem przewodnik o Hue i nastawiałem się już psychicznie na zwiedzanie tej byłej stolicy Wietnamu. W międzyczasie wysyłając SMS-y potwierdziłem moje spotkanie w Hue ze Smile Ni - moją koleżanką, która studiuje tam turystykę. Smile Ni i jej siostra Sang będą moimi lokalnymi przewodnikami w samym centrum Wietnamu.

cdn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski