Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Wanda Brzyska nie żyje. Spadochroniarka, niedoszła pilotka, nigdy nie traciła hartu ducha

Krzysztof Załuski
Fot. archiwum prywatne prof. Wandy Brzyskiej
Zabrakło jej 3 cm wzrostu, żeby zostać pilotką, więc skakała ze spadochronem. 149 razy. Dopóki mąż nie postawił ultimatum: albo ja albo skoki. Nim została wybitną naukowczynią i prorektorką UMCS-u, woziła furmanką odczynniki chemiczne. Uczelnia nie chciała, by pracowała ze studentami, bo nie dość, że niemieckie nazwisko, to jeszcze to pochodzenie – opowiadała nam jeszcze niedawno prof. Wanda Brzyska. Poniższą opowieść o jej życiu publikowaliśmy w naszym nowym magazynie „Strona kobiet”.

- Tak, jestem arystokratką - mówi o sobie profesor Wanda Brzyska, z domu Sztejn [ród Steynów sięga XVII w.]. - W moim życiu miało to dobre strony, ale też było przekleństwem.

Nie chciała ani Niemca ani bolszewika

Jej dziadek był właścicielem dużego majątku koło Kowna na Litwie. Miał 400 hektarów ziemi. Pradziadek pochodził podobno ze Szwecji. W latach 30. zeszłego wieku Wanda mieszkała w Krakowie. Gdy zachodziła z mamą do apteki, której właścicielem był Szwed, aptekarz za każdym razem mówił mamie: „pani córka to typowa Szwedka”.

- Kiedy już jako dorosła kobieta przedstawiałam się swoim imieniem, to często słyszałam: „O, Wanda - to ta, która nie chciała Niemca”. Miałam zawsze odpowiedź: „Niemca nie chciała, ale z tego nie wynika, że chciała bolszewika”.

I dziadek i ojciec oberwali za marszałka

- Kiedy mój ojciec usłyszał o tworzących się legionach Piłsudskiego, to nie wahał się ani chwili, by do nich przystąpić. Dziadek był dumny, choć wszyscy dużo potem straciliśmy. Dziadkowi odebrano za karę część majątku, a ojcu zabroniono wjazdu na Litwę - zatrudnił się więc jako robotnik w zakładach tytoniowych w Grodnie. Awansował szczebel po szczeblu, aż został wicedyrektorem.

Po wojnie majątek został znacjonalizowany. Nic po nim nie zostało. Większość rodziny wyjechała stamtąd. Poza dziadkiem, który nie chciał opuścić rodzinnych stron.

- Wojenna zawierucha sprawiła, że do dzisiaj nie wiemy, kiedy, gdzie i jak umarł.

Mała Wandzia z małą taczką buduje Kopiec Piłsudskiego

- Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Pamiętam, że w Krakowie mama odprowadzała rano mojego brata Zbyszka do szkoły, po południu razem go odbierałyśmy. Zbyszek pewnego dnia został bohaterem.

Mnie jako jego siostrę spotkał ten sam zaszczyt. Wszystko przez marszałka Rydza-Śmigłego, który akurat obchodził urodziny. Szkoły wysyłały mu życzenia. Zbyszek też mu wysłał, ale nie w imieniu całej klasy, tylko jako Zbysio z IId. Nikt się nie spodziewał, że po pewnym czasie do szkoły przyjdzie list z podziękowaniami dla Zbysia od samego marszałka. Mój braciszek był na ustach wszystkich.

- Z Krakowem wiąże mnie jeszcze jedno wspaniałe wspomnienie. Myślę, że dzisiaj jest w kraju już niewiele osób, które mogą o sobie powiedzieć, że mają udział w budowaniu kopca marszałka Józefa Piłsudskiego. A ja - wówczas kilkuletnia dziewczynka - małą, drewnianą taczką woziłam ziemię na jego kopiec…

Wojna zastała nas w Lublinie

Z Krakowa przenieśli się do Lublina. - Z radia usłyszeliśmy, że Niemcy zaatakowali nasz kraj.

Kilka dni wcześniej ojciec został zmobilizowany. Całą rodziną odwieźli go dorożką do koszar przy al. Kraśnickiej. Wanda nie sądziła wówczas, że zobaczy ojca ponownie dopiero po kilkunastu latach.

W mieście zaczęły się aresztowania, przeszukania, terror.

- Pewnego razu do naszych drzwi zapukał niemiecki oficer. Byłam w domu sama z bratem, bo mama pracowała. Zaczął nas wypytywać o nią, potem o ojca. Pewnie trzęsłam się ze strachu, bo ten Niemiec pogłaskał mnie po twarzy i powiedział: „nie bój się”.

Nagle podszedł do okna, szybko je otworzył, sięgnął po broń i strzelił w kierunku mężczyzny, który miał na ramieniu opaskę z gwiazdą Dawida - prawdopodobniej skądś uciekł albo się ukrywał.

- To tylko Żyd - powiedział, chowając broń do kabury. Zabił go.

Kto tu kogo wyrzuca z mieszkania?

Wigilia 1939 r. była smutna. Bez ojca. Ale wiedzieli, że żyje i ma się całkiem dobrze. Wysyłał im listy. Że był internowany i planuje dostać się przez Włochy do Francji. Ojciec pozostał wierny mundurowi i wojsku. Służył w RAF-ie. Latał jako nawigator. Z Anglii dostawali też od niego regularnie paczki. Dzięki nim udawało się łatwiej przetrwać okupację, kiedy o żywność było bardzo trudno.

- Kiedyś do naszego mieszkania przyszedł znany na dzielnicy volksdeutsch o nazwisku Rudzki. Stwierdził, że teraz on tu będzie mieszkał, a my mamy się wynosić. Tego samego dnia przywiózł swoje meble, a my w tym czasie znosiliśmy swoje na dół. Mama załatwiła inne mieszkanie - na parterze. Następnego dnia, mama razem z tym volksdeutschem poszła do biura meldunkowego, żeby się zarejestrować pod nowym adresem. Urzędnik spojrzał na polsko brzmiące nazwisko volksdeutscha, potem na nazwisko mamy - Sztejn - i zdezorientowany spytał, kto kogo właściwie wyrzuca z mieszkania.

Chustka i duma sowieckiego oficera

Wyzwolenie pamięta, jak przez mgłę. W mieście było słychać strzały, wybuchy. Do ich mieszkania, tego na parterze, wprowadził się rosyjski oficer. - Porządny człowiek, przynosił smakołyki. Jak spaliśmy, to prosił mamę, żeby nas obudziła, bo ma jakieś frykasy.

Sympatyczny, ale do czasu. Pewnego razu szykował się na jakieś spotkanie. Kiedy był już gotowy do wyjścia, stwierdził, że przydałaby mu się chusteczka. - Oficer, a nie ma własnej chusteczki? - wypalił brat.

Sowiecki oficer spurpurowiał na twarzy. - Gdyby to były inne okoliczności, palnąłbym ci w łeb - powiedział.

Po wojnie mama szybko nauczyła się żyć w nowych realiach. - Jeżeli ktoś będzie pytać o ojca, to macie odpowiadać, że zaginął na wojnie.

Dla władzy komunistycznej ojciec Wandy Sztejn był osobą co najmniej podejrzaną, bo walczył w „niewłaściwej” armii.

Upiekło jej się za wieszanie Stalina do góry nogami

Wkrótce Wanda wróciła do szkoły. Do urszulanek. Na świadectwie gimnazjalnym miała same piątki. Bez egzaminu dostała się do liceum. Maturę zdała celująco. Nie miała problemu z wyborem kierunku studiów. Chemia.

Na egzaminie wstępnym odpowiedziała bezbłędnie. - Wyszłam zadowolona z siebie. Za mną wybiegł profesor Hubicki, przewodniczący komisji egzaminacyjnej. - Dziecko, coś ty za bzdury tam opowiadała?

Stanęła zaskoczona. - Przecież dobrze odpowiadałam. - Tak? A co powiedziałaś, kiedy cię spytali, dlaczego nie należysz do ZMP? - Że to niezgodne z moimi przekonaniami i że mam inne poglądy.

Profesor uniósł wzrok do góry i głośno westchnął. - Nigdy więcej tak nie odpowiadaj. Może jakoś to załatwię.

Wcześniej, gdy była w liceum, szkołą urszulanek interesowali się panowie z bezpieki. Bolało ich, że uczniowie nie zaangażowali się w tworzenie koła ZMP. Sprawdzali też, czy w salach lekcyjnych wiszą portrety Stalina i Bieruta.

- Kiedyś poprzekręcałam ich podobizny do góry nogami. Nie wiedziałam, że za to można było pójść do więzienia. Mieliśmy wtedy wspaniałych, przedwojennych jeszcze nauczycieli, którzy nie akceptowali ówczesnej władzy, ale musieli tak lawirować w meandrach nauczania, żeby ani nam, ani im nie stała się krzywda. A trzeba pamiętać, że były to czasy, kiedy więzienie groziło nawet tym, którzy niezbyt rzewnie płakali na wieść o śmierci Stalina.

Spotkanie z ojcem po śmierci mamy

Kiedy Wanda zdawała maturę, ojciec mieszkał już w Holandii. Bał się wrócić do kraju. Wielu jego kolegów nowe władze wsadziły za kratki. Wanda miała 23 lata, gdy zmarła mama. Z ojcem spotkała się dopiero trzy lata później. Poleciała do Amsterdamu.

- Poznałam go od razu. Już na hali przylotów ściskaliśmy się, płakali i śmiali na przemian. Ludzie się zatrzymywali i pytali, co się stało. Kiedy usłyszeli, wtedy i inni zaczęli płakać; rozległy się nawet brawa.

Sztejn odwiedził Polskę dopiero pod koniec lat 60. Widzieli się wtedy po raz ostatni. O jego śmierci dowiedziała się od Niemki, od której wynajmował mieszkanie. W testamencie kazał się skremować, a prochy rozsypać po ogrodzie.

Niepokorna studentka Wanda Sztejn

To były pierwsze lata UMCS. Instytut Chemii dopiero powstawał. W latach 50. i 60. polityka była na uczelni wszechobecna. I zaczęły się problemy dla młodej, niepokornej studentki Wandy Sztejn. Nie chciała się zapisać do żadnej partyjnej organizacji, a z tej, do której wszyscy należeli „z automatu”, czyli ZSP - wyrzucili ją.

- Nawet nie pamiętam, czym podpadłam. Coś powiedziałam, co nie mieściło się w ówczesnych - jak to wtedy się mówiło - ramach światopoglądowych. Wydaje mi się, że oczekiwano ode mnie złożenia samokrytyki, a ja po prostu przyszłam do tych działaczy i rzuciłam legitymację na stół. To ich musiało bardzo boleć. W tamtych latach dużo ryzykowałam takim gestem, ale nie żałuję.

Niepokorna studentka mogła już wcześniej być wyrzucona z UMCS-u. Pewnego razu odkryła, że w jednej z ankiet dotyczącej studentów, ktoś napisał, że należy do ZSP. A ona się przecież nigdy do tej organizacji nie zapisywała. I napisała odwołanie do władz uczelni, czym wprawiła je w zakłopotanie, bo był to pierwszy tego rodzaju przypadek na uczelni, kiedy student kwestionuje zasadność wstąpienia w szeregi studenckiej organizacji.

Nie miała lekko. Bez rodziców, krewnych, mogła liczyć tylko na siebie. Nigdy się poddała. Za dobrą naukę otrzymywała stypendium, dorabiała korepetycjami.

Zaczynałam w strasznych czasach

- Na UMCS-ie pracowałam do 70. roku życia. Pierwszy i jedyny mój zakład pracy. Jestem z tego bardzo dumna. Lubiłam swoją pracę, poświęciłam się jej całym sercem. Żal mi ludzi, którzy narzekają, że niedobrze im się robi na samą myśl o pracy. Ja do niej chodziłam z radością. To nie pieniądze, apanaże czy sowite premie są najważniejsze. Praca ma dawać radość, być pasją, bo inaczej staje się jedynie udręką.

Zaczynałam w strasznych czasach. Głęboki komunizm i ta cała ideologia dała mi się we znaki już od samego początku.

Dział kadr. Pierwsze kroki każdy nowy pracownik uczelni musiał kierować własnie tam. Szefowa tego działu uważnie przeglądała dokumenty nowej pracownicy. Najdłużej życiorys.

- Pani chce uczyć studentów? Z takim pochodzeniem?

O dziwo, przemilczała niemiecko brzmiące nazwisko, które często - w tamtych latach - wprawiało urzędników w zakłopotanie. A nuż ta Sztejn to agent obcego wywiadu?

Urzędniczka raz jeszcze przejrzała dokumenty i znalazła kolejny „argument”:

- Przecież pani chodziła do urszulanek - rzuciła gniewnie.

- Tak, zgadza się. Razem z pani córką.

Kadrowa nie chciała zgodzić się jednak na etat dydaktyczny. Została pracownikiem technicznym.

Pani Wando, jest na panią donos

- Zaczynałam od wożenia furmanką odczynników chemicznych. Wtedy nie myślałam o doktoracie czy profesurze. Zacisnęłam zęby i tak jeździłam jako pracownik fizyczny, bo przecież według komunistów to była jedyna bezpieczna dla ustroju praca dla arystokratki.

Nigdy nie zapisała się do partii. Polityką nie interesowała się. To polityka zainteresowała się nią. Na wydziale mieli donosiciela. Któregoś razu podszedł do niej dyrektor administracyjny. Porządny i uczciwy człowiek.

- Pani Wando, na biurku rektora leży donos na panią - ostrzegł ją.

Po latach dowiedziała się, że rektor, prof. Tadeusz Baszyński, podobne donosy wrzucał do kosza. Z tym, który jej dotyczył, postąpił podobnie.

Pewnego dnia do jej gabinetu zapukał ów donosiciel. Stanął nieśmiało w progu i poprosił o rozmowę.

- Pani profesor, chciałem zrobić doktorat. Nie tyle ja, ile partia mi kazała.

- No cóż, skora partia panu kazała, to niech pan robi doktorat w partii - odparła bez zastanowienia.

Upokorzona na Zachodzie

Przez 30 lat była kuratorem Zespołu Pieśni i Tańca UMCS. Z zespołem odwiedziła wiele państw. Każdy wyjazd za granicę, zwłaszcza do państw zachodnich, był w latach 70. i 80. dużym wyzwaniem.

- Już podczas odwiedzin ojca w Amsterdamie byłam oszołomiona widokiem kolorowych ulic, pełnych półek w sklepach. Po latach, kiedy znowu pojechałam na Zachód, było dokładnie tak samo. Kiedy porównałem moje zarobki do cen w sklepach, to czułam się upokorzona. Ja, naukowiec z dorobkiem, profesurą na horyzoncie, zarabiałam w przeliczeniu tyle, ile francuski robotnik na godzinę - to było jakieś 8-10 dolarów. Nas nie było stać, żeby sobie kupić choćby hamburgera, bo w przeliczeniu wychodziło, że to moje kilkudniowe zarobki w Polsce.

Z tych wojaży wracałam przybita polską biedą, ale jednak podbudowana, że przewyższaliśmy Francuzów czy Amerykanów ogólną wiedzą.

Ach, gdyby była wyższa! Zabrakło jej 3 centymetrów

Od dziecka interesowało ją wszystko to, co było w górze. Słysząc samolot, wybiegała z domu i z zadartą głową śledziła jego lot. Nie „wyleczyła” się z tego nigdy.

W latach 50. zgłosiła się do Aeroklubu Lubelskiego. - Co? Pani z takim nazwiskiem i po szkole urszulanek do aeroklubu? Niech pani wybije to sobie z głowy!

Jednak spełniła swoje marzenie. - Lotnictwo było mi chyba pisane.

Po studiach dorabiała jako nauczycielka w szkole urszulanek. Były tam różne koła zainteresowań. Wanda została opiekunką ligi lotniczej.

W programie mieli wizytę na lotnisku w Radawcu. Pojechała tam z małą grupą uczniów. Instruktor zaprosił ich do samolotu. Spojrzał na minę Wandy i od razu spytał: - Nie chciałaby pani nauczyć się latania?

Kiedy zrelacjonowała mu swój pierwszy kontakt z biurem aeroklubu, odparł, żeby następnego dnia zgłosiła się znów do siedziby przy pl. Litewskim.

Tak też zrobiła. O dziwo, nikt już nie robił jej żadnych problemów.

Pilotem jednak nie została. Była zbyt niskiego wzrostu. - Zabrakło mi 3 centymetrów. Na kurs przyjmowali osoby o wzroście co najmniej 160 cm. Przed kolejnymi badaniami lekarskimi, położyłam się na stole i prosiłam kolegów, żeby jeden ciągnął mnie za nogi, a drugi za głowę. Myślałam, że uda się dodać te nieszczęsne centymetry.

Mąż po wypadku: albo skoki albo ja

Pozostało spadochroniarstwo. Skok z najwyższej wysokości, jaki oddała, to było 3,6 km. Trzy kilometry leciało się wtedy bez otwartego spadochronu.

Skakała 149 razy. Na więcej nie pozwolił jej mąż - Tadeusz Brzyski. Kazał wybierać - albo on, albo skoki. Powiedział to w dramatycznych okolicznościach, które pamięta do dzisiaj.

- To było na zawodach w Radawcu, w latach 60. Czekałam na swoją kolejkę i patrzyłam, jak z samolotu wyskoczył kolejny skoczek. Nie otworzył mu się spadochron.

To był Andrzej, jej kolega. Kilka dni wcześniej zdał maturę. Na lotnisku był wówczas Tadeusz.

- Andrzej spadł wprost pod jego nogi. Spojrzał jeszcze na niego, jakby chciał coś powiedzieć.

Zginął na miejscu.

Ciesz się chwilą, człowieku! nie biadol

- Przez całe życie udawało mi się być sobą. Niczego nie udawać. Jeśli coś działo się wbrew moim przekonaniom i wartościom, mówiłam o tym głośno. I niczego do dzisiaj nie żałuję.

Czerpałam z życia pełnymi garściami, nie kalkulując, czy coś mi się opłaca, czy też mogę stracić. Słuchałam swojego wewnętrznego głosu. Dziwię się, że ludzie nie dowierzają swojemu sumieniu. I zawsze też powtarzałam: ciesz się człowieku chwilą! Nie jęcz i nie biadol z byle powodu. Tego trzymam się do dzisiaj.

***
Prof. Wanda Brzyska zmarła w 29 października. Miała 89 lat. Jej pogrzeb odbędzie się w najbliższy wtorek (3 listopada) o godz. 11 w kaplicy na cmentarzu przy Drodze Męczenników Majdanka w Lublinie.

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski