Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przychodzi koń do doktora, czyli historie z życia weterynarza

Monika Dziuma
Przychodzi koń do doktora, czyli historie z życia weterynarza
Przychodzi koń do doktora, czyli historie z życia weterynarza Tomasz Hołod / zdjęcie ilustracyjne
Od zawsze chciał pracować z końmi... Już jako dziecko co tydzień przychodził na targ koni w Wągrowcu. Wtedy też postanowił, że zostanie weterynarzem. Michał Borowiński  to dzisiaj weterynarz, właściciel szpitala dla koni. Jako weterynarz musi mieć Pan końskie zdrowie...

Michał Borowiński: Dziękuję. Nie narzekam (śmiech). Stwierdzenie „końskie zdrowie” nie jest do końca udane. Konie coraz częściej chorują. Szczególnie te sportowe, którymi zajmuję się w mojej klinice. Podobnie jest też ze stwierdzeniem „końska dawka”. Czasami koń przyjmuje mniej leku niż człowiek, pomimo, że może ważyć nawet do 600 kilogramów.

 

Dlaczego wybrał Pan właśnie weterynarię? To raczej trudny zawód.

Michał Borowiński: Skłoniły mnie do tego konie, a właściwie moja miłość do nich. Każdy człowiek rodzi się już z jakąś pasją. U mnie zdecydowanie były to konie. Już jako mały chłopiec w latach 60. co czwartek przychodziłem na targ koni, który odbywał się w Wągrowcu. Do dziś mam przed oczami widoki z tamtych czasów. Szkoda, że nie miałem wówczas aparatu fotograficznego, bo zapewne miałbym mnóstwo zdjęć.

 

Co Pan zapamiętał?

Michał Borowiński: A choćby próbowanie konia. W tamtych latach konie były przede wszystkim siłą pociągową. Ten, kto chciał go kupić, musiał go najpierw wypróbować. Zaprzęgało się więc konia do wozu. Czterech mężczyzn przytrzymywało jego koła, a jeden poganiał konia, by pociągnął wóz. Tak sprawdzało się siłę konia. Pamiętam też, jak handlarze się targowali. Kiedy dobili targu, bardzo głośno klepali się w dłonie. Ten „trzask” mam w uszach do dzisiaj. Albo moment, kiedy na targu zjawiali się Romowie. Przyjeżdżali tak zwaną „handlerką” zaprzężoną w dwa konie. Dodatkowe dwa szły z boku, a siedząca w wozie osoba trzymała jeszcze dwa, które szły za „handlerką”. Później mężczyźni zajmowali się sprzedażą koni, a kobiety szły do Zborowskiego po długie bagietki, smarowały wątrobianką i zajadały (śmiech).

 

Czy już wtedy, jako mały chłopiec, zapragnął Pan zostać weterynarzem?  

Michał Borowiński: Moja babcia miała konia. Był on wykorzystywany w gospodarstwie. Wówczas koń był wykorzystywany do produkowania energii potrzebnej między innymi do młocarni. Polegało to na tym, że musiał chodzić w kółko, by uruchomić i utrzymać w pracy daną maszynę. Babcia szukała „jelenia”, który przez godzinę będzie go w kółko poganiał. Oczywiście nie trzeba było mnie długo prosić (śmiech).  Kiedy dorosłem do czasów studenckich, wybrałem weterynarię we Wrocławiu.

 

Studia pewnie do łatwych nie należały...

Michał Borowiński: Nie chciałbym urazić innych weterynarzy, ale to, czego uczyliśmy się wtedy, a to co mamy dzisiaj to dwie różne bajki. Dziś korzystamy z nowoczesnych urządzeń, możemy robić koniom prześwietlenia w kilka setnych sekundy. Kiedyś operacje, które wykonuję w swojej klinice oglądałem tylko na National Geographic (śmiech).

 

Pamięta Pan swoją pierwszą wizytę u chorego zwierzęcia?

Michał Borowiński: Niestety nie mogę sobie przypomnieć. Ale przypomina mi się jedna zabawna sytuacja z początku mojej pracy zawodowej. Przyjechali do mnie znajomi z Wrocławia. Było wesoło, wieczorem poszliśmy na długi spacer. Była mroźna zima, śniegu było po kolana. Rano musiałem jechać do pracy, bo miałem dyżur. Dostałem zgłoszenie do Łekna, do krowy z zapaleniem wymiona. Przyjechałem do gospodarza i... dowiedziałem się od niego, że wprowadzono stan wojenny.

 

Jakie sytuacje z pracy wspomina Pan najmilej?  

Michał Borowiński: W 1995 roku przeprowadziłem u klaczy pierwszą inseminację (sztuczne zapłodnienie). Miała bardzo ciężki poród. Dokładnie jednak pamiętam jej wygląd tuż po urodzeniu źrebięcia. Wyglądała... inaczej. Była dumna, jakby chciała powiedzieć „dałam radę i mam dziecko”. To sprawia, że weterynarz jest cholernie dumny ze swojej pracy.

 

Dziś prowadzi Pan szpital dla koni. Na co te zwierzęcia chorują najczęściej?  

Michał Borowiński: Trafiają do mnie konie z całej Polski. Głównie są to konie sportowe z przeróżnymi schorzeniami ortopedycznymi. Są też takie z kolkami jelitowymi. I tu ciekawostka. Operacja konia z kolką musi odbywać się w tzw. „środowisku wodnym”. Oznacza to, że trzeba „wpompować” do niego nawet 100 litrów płynów.

 

Po udanym leczeniu ludzie zazwyczaj dziękują lekarzom. A zwierzęta okazują wdzięczność?   

Michał Borowiński: To przecież tylko zwierzęta... Udane wyleczenie konia mobilizuje mnie do dalszej pracy.

 

A eutanazje. Przeprowadzał je Pan u koni?  

Michał Borowiński: Oczywiście, że tak. Niekiedy konie są w takim stanie, że trzeba je uśpić. Gdyby jednak zgłosił się ktoś do mnie ze zdrowym zwierzęciem i prosiłby, żebym dokonał eutanazji, zdecydowanie bym odmówił. Moja praca jest misją. Mam zrobić wszystko, by udało się dane zwierzę wyleczyć.  

 

Ciągle mówi Pan o swojej miłości do koni. A Pan posiada własne?  

Michał Borowiński: Oczywiście, że tak. Pierwszego konia kupiłem w 1898 roku. Klacz miała na imię Cylicja. Dziś mam pięć koni.

 

Czym zajmuje się Pan w wolnym czasie?

Michał Borowiński: Uwielbiam fotografię oraz polowania. Robię wiele zdjęć, mam profesjonalny sprzęt. Wiele moich prac drukuję w dużym formacie i wieszam na ścianach.

 

A jazda konna?  

Michał Borowiński: Kiedyś rekreacyjnie jeździłem, ale dziś nie mam już na to czasu. Czasem sobie myślę, że trzeba by było do tego wrócić, by się „rozruszać” po całym dniu ciężkiej pracy. Tak, chyba do tego wrócę (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Przychodzi koń do doktora, czyli historie z życia weterynarza - Głos Wielkopolski

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski