Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rocznica śmierci lubelskiego artysty: Ot Kot, co na papierze żył wielokrotnie

Sylwia Hejno
Andrzej Kot
Andrzej Kot archiwum
Kot - Psot z Lublina wybrał osobliwą datę śmierci, bo 17 lutego rok temu, w Światowy Dzień Kota. - Niektórzy mają życia, inni zaś - żywot - uważa Jarosław Koziara, który znał Andrzeja Kota wiele lat, a także jest wydawcą i projektantem jego monograficznego albumu, „OT KOT”. Jego premiera odbyła się w pierwszą rocznicę śmierci artysty w Domu Słów, gdzie trwa poświęcona mu wystawa.

Jego twórczość liczy tony. Andrzej Kot, jak to kot, gdy już raz zamieszkał na papierze, zaczął wieść na nim nieskończoną ilość równoległych żywotów. Kilka pudeł „kotów” musiało poddać się pewnemu rygorowi - tak, żeby w jednym miejscu były wróbelki, diabły, koty, raki czy ptaki. Z książki wyfruwają same dzięki nietypowej technice wydawniczej rodem ze starych chińskich ksiąg. Album - swoista mapa Kota - odzwierciedla nawet rozmaitość papierów, na których tworzył - tekturkowe notatniki, szare, beżowe, pomarańczowe, raz to bardziej gładkie, raz bardziej szorstkie podłoża. To książka do rozszyfrowywania i dotykania. Bo Kot był estetą i nawet w rzeczywistości PRL-u potrafił wyczarować co tylko chciał. Sam o sobie mawiał „Andrzej Kot - Psot z Lublina, to takie zwierzę, żyje na Grodzkiej, a mnoży się na papierze”. Ci, którzy go znali, wspominają rymowanki. Gdy miał dobry dzień, potrafił mówić rymami bezustannie, tak, że niewtajemniczeni tylko łypali spode łbów.

Był lokalną legendą, ale nie tylko lokalną. W żaden sposób nie jest to możliwe, aby podliczyć wszystkie jego prace, ani dokładnie zlokalizować ich obecność na świecie. Bo poza tym, że rysował cały czas, to obdarowywał swoimi pracami tych, którzy go otaczali. Odnosił światowe sukcesy (dostrzegły go najlepsze wydawnictwa od Europy po Tokio, brał udział w prestiżowych konkursach, m.in. zajął pierwsze miejsce na Międzynarodowym Biennale Ekslibrisu Współczesnego w Malborku, ex aequo, obok holenderskiego twórcy Ceesa Andriessena).

Kocią legendą obrósł adres: Grodzka 19. Rodzina Kotów przeniosła się tam ze Starych Bronowic, niezbyt ciekawego wówczas miejsca. Był rok 1952, jak pisze Grzegorz Józefczuk we wstępie do albumu „OT KOT”: „Nikt tu już nie pamiętał Waksmanów (obecnie znajduje się tam Rezydencja Waksman - red.), Żydzi zginęli lub wyjechali, domy ich dawnej dzielnicy, stykającej się z Grodzką, zamienionej w getto, wyburzano. Kto mógł przewidzieć, że nową, inną mitologię tego miejsca stworzy obecność Andrzeja Kota?”

Odnajdywał w powojennych zgliszczach książki dawnych mieszkańców, napisane hebrajskimi literami, które go fascynowały. Z czasem stworzył sam swoje własne alfabety, w których litery były czymś więcej niż znakiem: znaczyły same w sobie.

Dostał samodzielne mieszkanie w tej kamienicy, z którym związał się fizycznie i emocjonalnie. Na zachowanych czarno-białych fotografiach, które wykonał Jacek Wałdowski, jego sąsiad i przyjaciel, widzimy go na tle skromnego królestwa: przypięte do kaflowego pieca wiszą dumnie prace, obok, na ścianie - teczka, na podłodze stoją tekturowe pudełka, a na łóżku siedzi przycupnięty on, czarny Kot. - Nawet święty Franciszek nie czułby tu przepychu. Piórka, stalówki, obsadki, czarny i biały tusz, ekskluzywne papiery - to były jedyne skarby, które się tam znajdowały. Właściciel był dumny z ich posiadania jak z bentleya. Wszystkie zagraniczne - barter za artystyczny urobek rozsyłany po całym świecie. Taki mi został obrazek pod powiekami, kiedy odwiedziłem Jędrusia pod koniec lat osiemdziesiątych - wspomina Jarosław Koziara.

Nie miał zmysłu zarabiania na swojej sztuce. Niektóre swoje rysunkowe żarty podpisywał: „Bidofil A. K.”
Był ostatnim z mieszkanców, gdy w kamienicy zrywano dach. Nie chciał opuścić miejsca, które uważał za swój dom. „Zimny paradoks sprawił, że Stare Miasto wracało do życia, stawało się sercem XXI-wiecznego Lublina, zaś ulica Grodzka zdobywała status najważniejszej ulicy, ale już bez swojego niezwykłego mieszkańca. Po stracie Grodzkiej 19 Andrzej Kot dzielił czas między pracownię na Głębokiej, szpital psychiatryczny w Abramowicach i dłuższe pobyty w domu brata w Grodzisku, w tym podczas zimy” - pisze Grzegorz Józefczuk.

To, że chorował na schizofenię nie było dla nikogo tajemnicą. Zdiagnozowano ją u niego w 1974 roku i odtąd stała się integralną częścią jego życia i twórczości. W żadnym wypadku jej nie determinowała. Był twórcą świadomym i solidnie wykształconym w swoim fachu. Do liceum plastycznego uczęszczał trzy lata, nauka przedmiotów ścisłych sprawiała mu kłopot. Wszystkie sekrety liter i czcionek zgłębił w Lubelskich Zakładach Graficznych przy ulicy Unickiej, regularnie jeździł do słynnej Oficyny Leona Urbańskiego, jednej z najlepszych w Europie. „Zaiste tam robiono piękno druki” - podsumował Kot.

„Odkąd się znamy praca stanowiła dla Kota zajęcie absolutnie główne. Niczym innym nie żył. Jego rysowanie, jego dłutka były najważniejsze. Egoistyczne? Tak, egoistyczne. Ale każdy prawdziwy artysta jest egoistą. Inaczej niewiele zwojuje” - piszą o nim Lech L. Przychodzki i Jacek Wałdowski w książce „Gdzie się człek nie ruszy, szuka kociej duszy”.

Był chudzielcem, miał drobną twarz, z której patrzyły przenikliwe, głęboko osadzone oczy. I „jeszcze śmiech, przynależący tak samo łotrom, jak szarym zjadaczom chleba” - opisuje Kota Przychodzki. - Tak, to tego szelmowskiego uśmiechu najbardziej mi brakuje - dodaje Jarosław Koziara.

Bliscy wspominają go następująco: skromny, cichy, nigdy się nie skarżył. Z drugiej strony był artystą totalnym, którego życie na wskroś przesiąkło sztuką. I to była jedyna i najważniejsza strona. Kochał ulotne druki miłością bezgraniczną i odwzajemnioną. Arsenał jego wyobraźni był wprost nieskończony. Styl miał równie bogaty, co oszczędny, tak fantazyjny, jak konsekwentny. A jego rysunki o stanowczej, graficznej linii rodziły się w sposób niewymuszony i niekontrolowany. - Jest demiurgiem: może tworzyć nowe formy i nowe wartości , może ocalać i może strącać do piekieł (...)Wpada zwykle jak burza, sypie własnym (zawsze rymowanym) wierszem i znika, by po kilku dniach podrzucić na biurko nowy druk, o którym nigdy nie wspominał - opisywał go Zdzisław Toczyński.

Litery jego alfabetów wiodły samoistne życie zaklęte w przeróżnych zwierzęco-ludzkich formach, jednak jak nikt szanował słowo i miał do niego talent, czego dowodem są celne i zabawne kociofraszki: „Co czcionka, to żonka” czy „Kto czyta, ten chwyta”.

I choć w jego życiu bywało różnie, raz nawet przyjaciele musieli na łamach lokalnych mediów apelować: „Ratujmy Kota!“, to - co by się nie działo - nie puszczał z rąk notatnika. Aż w pewnym momencie przestał się „druczyć”. I to był ten najbardziej alarmujący sygnał. „Zmarł w dniu, który nasz infantylny światek ogłosił Dniem Kota. Cóż, Jędrek zapewne o tym nie wiedział, a nawet gdyby, to tylko pewnie uśmiechnąłby się tak po kociemu, i na tym poprzestał. Bo tak naprawdę to nasz świat chyba niespecjalnie Kota obchodził” - pisze Marek Słomianowski w „O Andrzeju Kocie - pro memoriam”.

Lublin o Kocie:

- „OT KOT” album i wystawa Dom Słów, ul. Żmigród 1, wystawa do końca marca
- Wystawa grafik, rysunków, kaligrafii, ex librisów ze zbiorów Zbigniewa Jóźwika. Muzeum UMCS (w gmachu Biblioteki Głównej), wystawa do połowy marca
- O Andrzeju Kocie powstały także filmy, „Jestem zajęty ...bo w niebo wzięty“ Jerzego J. Bojarskiego (premiera 16 lutego br.); „Alfabet Kota“ Grzegorza Linkowskiego (2000 r.),

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski