18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rodzinna historia: Wyzwolone konie

Dominika Stanicka-Wierzchoń
Jan Stanicki, dziadek Dominiki Stanickiej-Wierzchoń
Jan Stanicki, dziadek Dominiki Stanickiej-Wierzchoń archiwum rodzinne
Dominika Stanicka-Wierzchoń, uczennica III Liceum Ogólnokształcącego im. Unii Lubelskiej w Lublinie, zdobyła drugie miejsce w kategorii szkół ponadgimnazjalnych w szóstej edycji konkursu "Rodzinna historia", który zorganizował Zespół Szkół Elektronicznych w Lublinie. Opiekunami pracy, której fragmenty drukujemy, byli Anna Dygas-Kałuża i Krzysztof Styczyński.

Dziadek urodził się 2 kwietnia 1932 roku we wsi położonej u progu Roztocza, w głębokiej kotlinie, od północy, wschodu i zachodu otoczonej wzgórzami, a tylko od południa otworzonej jakby bramą na daleki na świat. Była to niewielka wioska, w której ludzie prowadzili proste, surowe życie wypełnione pracą na roli oraz w niewielkich gospodarstwach. Już od piątego roku życia rodzice wymagali pracy od dziadka. Jego pierwszym zajęciem było wypasanie krów pod okiem starszej o kilka lat siostry. Później pracował w polu i w gospodarstwie razem z rodzicami. Miał same siostry: dwie młodsze i jedną starszą, dlatego to na nim ostatecznie spoczął ciężar obowiązków gospodarskich.

Jego ojciec miał we wsi wielki autorytet, ponieważ posiadał bardzo dużą wiedzę, dotyczącą hodowli zwierząt oraz pracy na roli. Nabył ją jako młody, zdolny chłopak służąc w pobliskim dworze. Do jego majątku hodowlanego zaliczało się: osiem krów, kilkanaście świń oraz dwie piękne klacze. Praca w gospodarstwie była bardzo ciężka, zwłaszcza wtedy, gdy dziadek musiał sprostać wymaganiom swojego ojca, który wychowywał swoje dzieci darząc je prawdziwą, ale bardzo surową miłością. Chłopiec musiał codziennie wstawać razem ze słońcem, aby zająć się swoimi obowiązkami. Wyjątkiem były niedziele, w które dzieciom wolno było pozostać rankiem w ciepłej pościeli nawet kilka godzin dłużej. Jedynym niedzielnym obowiązkiem był kościół, do którego zazwyczaj chodziło się kilka razy w ciągu świątecznego dnia. Prowadząc tak wypełnione pracą życie, dzieci nie miały zbyt wiele czasu na zabawę. Dlatego dziadek jako mały chłopiec często oddawał się marzeniom. W swoim dzienniku wspominał, że marzenia stanowiły dla niego coś, do czego przywiązywał ogromną wagę.

"…Tylko te małe się czasem spełniały, a te wielkie przynosiły rozterkę, a nawet ból, że rozlewały się w gęstej, nie przejrzystej mgle dosyć trudnego życia, stając się ostatecznie nieuchwytne. Tym większą sprawiały boleść, gdy wierzyłem w nie, że się spełnią, a one uciekały bezpowrotnie w tamtą horyzontalną dal, skąd nic nigdy nie wracało. Wyjątek jedyny stanowiło słońce i księżyc, których tajemnicze wschody i zachody dawały jakąś fałszywą, bo nigdy nie ziszczalną nadzieję. Jedno wiedziałem, iż były one chwałą Stwórcy w swojej jakże przepięknej scenerii. Czasami zastanawiałem się, skąd wzięło się to wielkie bogactwo przeżyć wewnętrznych, tym bardziej że ani we wczesnym, ani w późniejszym okresie dzieciństwa nie było niczym rozbudzane. W tamtych dziecięcych latach, które w porównaniu z dzieciństwem moich córek były takie proste, zwykle surowe i zimne… Świat bajek i fantazji zobaczyłem dopiero w dorosłym życiu - tym bardziej ciśnie się pytanie, kto i jak zakodował tą przecież wrodzoną wyobraźnie, rodzącą fantastyczne marzenia…" (oryginalny zapis powyżej).

Kiedy skończył siedem lat, rodzice zapisali go do szkoły. Wypadło na wrzesień 1939, a więc nie było mu dane długo się nią cieszyć, a wojna miała zabrać beztroską radość dziecięcych lat. Zanim rozpoczęła się na dobre nauka, szkoła została przerwana przez okupanta. Szybko dowiedział się, czym była wojna, już w pierwszych dniach września, kiedy to zostało zbombardowane odległe o kilka kilometrów miasteczko. Samoloty niemieckie wielokrotnie zawracały nad jego wioską, a mały chłopiec wraz z siostrami, rodzicami i pozostałymi mieszkańcami wioski leżał na ziemi ukryty w wąwozie. Na całe życie zapamiętał, jak drżała wtedy ziemia od detonowanych bomb i niesamowitego warkotu silników.

Pierwszą dziecięcą miłością dziadka, były konie. W całej wsi znajdowała się tylko ta dwójka, należąca do jego rodziców: Kasztanka i Gniada. Obydwie piękne i zadbane. Kiedy rozpoczęła się wojna, ojciec powierzył swojemu jedynemu synowi opiekę nad nimi. Polegała ona na tym, że w obliczu zagrożenia, obojętnie o jakiej porze dnia czy nocy, chłopiec miał za zadanie ochronić zwierzęta. Podczas tych ciężkich wojennych lat wioska niejednokrotnie była napadana i rabowana, a więc odpowiedzialność za bezpieczeństwo koni była wielkim wyzwaniem. Często budzony w środku nocy mały chłopiec biegł ukradkiem do stajni i potajemnie wyprowadzał stamtąd swoje podopieczne. Kasztanka posłusznie podchodziła pod pagórek, tak, aby mógł na nią swobodnie wsiąść i galopem ruszała w stronę miejsca kryjówki - Matwiego Dołu. Gniada zawsze wtedy ruszała w ślad za Kasztanką, oddalającą się z dziadkiem na grzbiecie. Matwi Dół, zagłębiony pomiędzy porośniętymi gęstym lasem pagórkami, okazał się być doskonałym miejscem, w którym udawało się ukrywać ukochane i cenne zwierzęta przed złym ludzkim okiem. Szybko okazało się, że dzięki tym ciągłym ucieczkom dziadek był mistrzem jazdy na oklep i nie miał sobie równych w tych okolicach.

Po 5 latach wojny nadszedł upragniony dzień wyzwolenia wioski. Był to gorący lipiec 1944 roku. Jak co dzień zadaniem dziadka było pilnowanie koni. Jednak tego dnia tyle się działo, że ciekawość chłopca zwyciężyła nad poczuciem obowiązku. Zamiast posłusznie zabrać zwierzęta do kryjówki, zagapił się na wycofujące się wojsko niemieckie, zaciekawiły go czołgi, sprzęt wojskowy i całe zamieszanie wokół odchodzących z Polski Niemców. Nie pomyślał o tym, że w taki dzień jak ten, ich złość będzie spotęgowana, więc najrozsądniej było nie zwracać na siebie uwagi. Jak się wkrótce okazało, tych kilka chwil utraty czujności miało go wiele kosztować.

Kiedy chłopiec uświadomił sobie, co zaniedbał, ruszył pędem w stronę domu przeczuwając kłopoty. Tuż za wzniesieniem jego oczom ukazał się przerażający widok - dwóch Niemców prowadzących dwa piękne konie jego ojca! Strach przed ojcem i złość na siebie za zaniedbanie obowiązku była tak silna, że bez większego zastanowienia pobiegł w ich stronę. Był tak przerażony perspektywą utraty swoich przyjaciół oraz srogiej kary od ojca, że nie myślał w tamtej chwili jak bezlitośni potrafili być hitlerowcy i nie czuł przed nimi strachu. Stanął przed tym, który trzymał jego ukochaną Kasztankę i zaczął go błagać i całować po rękach ze łzami w oczach. Potem, tak jak napisał w dzienniku, sprawy potoczyły się bardzo szybko. Z nadmiaru emocji, sam dokładnie nie pamiętał szczegółów, ale opisał relacje ludzi obserwujących z ukrycia całą scenę. Podobno w oczach jednego Niemca pojawiły się łzy… Nagle mężczyzna chwycił chłopca i posadził na Kasztance. Ta zaś, kiedy tylko poczuła na sobie ciężar dziecka, stanęła dęba, zarżała radośnie i ruszyła galopem w stronę kryjówki. Biegła tak szybko jak jeszcze nigdy dotąd. Drugi niemiecki żołnierz stojący obok, z uzdą Gniadej w jednej ręce, nie zrozumiał co zrobił jego kolega. Wściekły, wolną dłonią wyszarpnął broń i strzelił w oddalającego się chłopca na koniu. Jednak odległość była już tak duża, że kula ich nie dosięgnęła. Na odgłos strzału drugi koń stanął pionowo na tylnych nogach i zaatakował przednimi kopytami strzelca, wyrwał się Niemcowi i natychmiast pobiegł za oddalającą się dwójką. Niemiec wystrzelił po raz kolejny, ale i tym razem spudłował. Gniada biegła za rozpędzoną Kasztanką bez opamiętania. Chłopiec i konie były bezpieczne.

Tak przyszło wyzwolenie. Gorący lipcowy dzień pełen skrajnych emocji dla 12-letniego chłopca. Dzień, którego nie zapomniał do końca życia. Musiało to być dla niego straszne przeżycie, bo nigdy o nim nie opowiadał. Opisał je tylko w swoim nigdy niedokończonym dzienniku.

A co do koni - jeszcze tego samego dnia wieczorem zabrali je żołnierze wyzwoleńczej Armii Czerwonej, z którymi nie było żadnej dyskusji. Okazali się głusi na jego prośby i błagania i jeszcze bardziej bezwzględni niż gestapo.

Za tydzień praca Aleksandry Badurowicz, uczennicy Zespołu Szkół nr 2 im. Księcia Pawła Karola Sanguszki w Lubartowie, która zdobyła trzecie miejsce w kategorii szkół ponadgimnazjalnych

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.kurierlubelski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski