Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rok 2011 już był [JAK W FILMACH PRZEDSTAWIANO 2011 ROK]

Marcin Zasada
Ne ubijajte me, pane Terminatore!, czyli w oczekiwaniu na nuklearną apokalipsę. Terminator II (1991 r.)
Ne ubijajte me, pane Terminatore!, czyli w oczekiwaniu na nuklearną apokalipsę. Terminator II (1991 r.) Fot. Mat. producenta
Rok 2011 w filmowych przepowiedniach zapowiadał się fantastycznie. Po ulicach miały jeździć bezobsługowe taksówki, zamiast chleba i wędlin mieliśmy jeść pigułki, a światem miała rządzić kilkuosobowa rada starców. Jaki będzie naprawdę?

Już za cztery miesiące, 21 kwietnia 2011 roku, Ziemię czeka nuklearny holocaust. SkyNet, komputerowy system obrony USA uzyska samoświadomość, zbuntuje się i zaatakuje Rosję przy użyciu broni masowego rażenia. Naszej cywilizacji grozi eksterminacja i wyniszczająca wojna o przetrwanie z maszynami.

Zaraz, zaraz. Nie wszystko naraz. Jeszcze nie sprzedawaj domu, nie bierz kredytu, nie kupuj wycieczki dookoła świata. Bo wizje przyszłości w filmach science-fiction sprawdzają się rzadziej niż andrzejkowe wróżby. Całkiem prawdopodobne, że 22 kwietnia nawet nie będziemy o tym pamiętać.
Atomową apokalipsę wieszczą światu Kroniki Sary Connor, hitowy serial stanowiący kontynuację historii zapoczątkowanej w filmie Terminator. Czyli człowiek kontra maszyna, zły robot i dobry robot oraz zły robot kontra wybawiciel - dzieła Jamesa Camerona na zawsze zmieniły kino. Według pierwszego Terminatora z 1984 roku, pierwotnie dzień nuklearnego sądu przewidywano na rok 1997. Później datę tę przesuwano jak prywatyzację śląskich kopalń - kolejny termin wyznaczono na 25 lipca 2001 roku, następny na przyszły kwiecień. Pozor, jak by to powiedzieli nasi sąsiedzi Czesi, u których Elektronicny mordulec nie litował się nawet, gdy słyszał Ne ubijajte me, pane Terminatore.

W prawdziwym świecie SkyNet jeszcze nie powstał, choć pamiętajmy, że w 1997 roku komputer o nazwie Deep Blue, stworzony przez IBM ograł najlepszego ziemskiego szachistę, Garriego Kasparowa. Na szczęście, zadowolił się tym zwycięstwem. Nic nie wiadomo, żeby kiedykolwiek później próbował wysyłać w przeszłość cyborga dybiącego na życie matki Kasparowa.

Nawet jeśli filmowcy wyobrażający sobie to, co nas czeka, nie sięgają po tak drastyczne środki wyrazu, jak atomowy kataklizm, przyszłość rysują nam raczej czarną. Według Ucieczki z Los Angeles (rok 1996), sequelu Ucieczki z Nowego Jorku z Kurtem Russellem w roli głównej, tytułowe Miasto Aniołów będzie wyspą zamienioną w więzienie. Świat będzie brzydki i brutalny, a ludzkie życie warte mniej niż paczka papierosów. Za palenie, alkohol, jedzenie czerwonego mięsa i przekleństwa grozić będzie odsiadka (hmm... czy naprawdę wspomniałem o karze za palenie?). W Los Angeles główną rozrywką wciąż będzie koszykówka, ale nie w kolorowym wydaniu z NBA, tylko w wersji ulicznej. Przegrywasz, kula w łeb. To wszystko za niecałe dwa lata, w roku 2013.

Podobne perspektywy roztaczał Człowiek demolka (1993 r.) - świat pogrążony w chaosie i targany gangsterskimi porachunkami. Przestępców skazywano na hibernację i również nie można było m.in. palić i przeklinać. W 2010 roku Los Angeles miało nawiedzić trzęsienie ziemi. Reżyser Marco Brambilla nie przewidział, że w tym czasie prezydent USA będzie czarnoskóry, a prezydent Polski, największego przyjaciela Ameryki, wciąż będzie nosił wąsy. Z drugiej jednak strony, przepowiedział polityczną karierę Arnolda Schwarzeneggera, który w Człowieku demolce był prezydentem Stanów Zjednoczonych. Dodajmy, że było to dziesięć lat przed tym, jak Arnie został gubernatorem Kalifornii. Jeszcze później Schwarzenegger ujawnił swoje prezydenckie ambicje, na razie niemożliwe do zrealizowania z powodu ograniczeń konstytucyjnych (prezydentem może być tylko człowiek urodzony w USA).
Inaczej czekające nas niebawem czasy widział Kevin Costner, który niezrażony gigantyczną klapą Wodnego świata, nakręcił Posłańca przyszłości - opowieść o listonoszu-włóczędze budzącym w ludziach ducha Ameryki w zdewastowanym przez wojnę świecie. W roku 2013 nie ma rządów, jest anarchia, a ludzi skupionych w prymitywnych komunach terroryzuje despotyczny generał. Mało prawdopodobne? To wspomnijmy jeszcze o sugestywnych interpretacjach postapokaliptycznej rzeczywistości w kultowej serii "Mad Max". Co prawda paliwo jest drogie, będzie jeszcze droższe, ale nawet sam Mel Gibson w latach osiemdziesiątych nie mógł przewidzieć, że trzy dekady później rynek samochodowy będą podbijać auta hybrydowe.

Człowiek tak już ma, że najłatwiej mu wymyślić zagładę. A co z założeniem, że jednak się w przyszłości nie powybijamy? Przy takim założeniu, w kinie świat też istnieje, ale wciąż jest mroczny. Na przykład tak mroczny, jak w Łowcy Androidów, perle Ridleya Scotta z 1982 roku. Miasto, w którym Harrison Ford ściga replikantów w czekającej nas niebawem dekadzie jest przypominającą gigantyczny śmietnik bezduszną metropolią z sięgającymi nieba wieżowcami, fruwającymi samochodami, nieznośnym przeludnieniem i ludźmi ze świecącymi parasolkami. Taksówki jeszcze długo nie będą omijać korków w powietrzu, ale na przykład wideorozmowy prowadzone w filmie są dziś zupełnie powszechne.

Jeszcze bardziej niewiarygodna jest imaginacja Fritza Langa w słynnym Metropolis. W latach 1926-27, kiedy powstawało to monumentalne dzieło, kinematografia była na etapie raczkowania. Langowi akurat przyśniły się nasze czasy, czasy początku XXI wieku. Na szczęście dla nas, śnił z dużą dawką fantazji. Centralnym punktem jego wizji było miasto. Podzielone na górną część zamieszkaną przez burżuazję oraz dolną, proletariacką. W nim to szalony naukowiec konstruował androida, będącego kopią prawdziwej kobiety. Kasta bogatych latała po mieście samolotami, a biedota - na piechota. Lang nie mógł przewidzieć, że rozwijająca się klasa średnia, która napędza dziś życie każdej

metropolii, będzie poruszać się samochodami. Po prostu. A pięknych kobiet będzie tyle, że nie trzeba będzie budować sztucznych. Chyba, że Herr Fritzowi chodziło, za przeproszeniem, o gumowe lale.
Znacznie bardziej prawdopodobne jest objawienie Roberta Zemeckisa w drugiej części kasowej trylogii Powrót do przyszłości (1989 r.). Tym razem Marty McFly i szalony profesor Brown przenoszą się do roku 2015. To już całkiem blisko i trzeba przyznać, że takie przepowiednie, jak wszechobecne w mieście reklamy i kamery, realistyczne gry wideo, gigantyczna popularność operacji plastycznych czy wideokonferencje mniej lub bardziej pokryły się z rzeczywistością. Ale na sztandarowe wynalazki, prezentowane w filmie poczekamy jeszcze dłużej niż parę lat: latające deskorolki, jedzenie w pigułkach, które zamienia się w prawdziwe danie, czy koszmarnie pstrokate ciuchy. Nie ma też pogody na zawołanie, no i przede wszystkim, wciąż nie da się podróżować w czasie. Nawet wykorzystując pięknego deloreana dmc-12.
A propos przenoszenia się w przeszłość i przyszłość. Gdyby sprawdziła się wizja pewnego filmu z nieustraszonym Jean-Claudem Van Dammem, jeździlibyśmy sobie w czasie już od siedmiu lat. Niestety, kino z Van Dammem rzadko cechowało rzetelne usadowienie w realiach. W 1994 roku belgijski zabijaka zagrał w Strażniku czasu. Dziesięć lat później oszukiwanie czasoprzestrzeni miało być tak powszechne, że konieczne stało się utworzenie specjalnej komisji egzekwującej przestrzeganie prawa na tych nowych trasach. Pewnie i tam zamontowano by wideoradary.
Stanley Cubrick, w przeciwieństwie do Van Damme'a, wielkim filmowcem był, ale i jego wyobraźnia poniosła na manowce, gdy kreślił przyszłość w 2001: Odyseja kosmiczna. A co powiedzieć o kontynuacji jego dzieła, które powstało w roku 1984, a rozgrywa się w 2010? Przede wszystkim, reżyser założył wieczną dwubiegunowość świata z czasów zimnej wojny: USA vs ZSRR. A na Jowisza, to jak na razie, wyłącznie się klniemy. Latamy, owszem, ale do Saturna, najczęściej przed świętami po prezenty.

Czas na najbardziej abstrakcyjne kinowe wizje, które pewnie zawsze podziwiać będziemy wyłącznie w kinie. Fahrenheit 451 (1966 r.)? Zabronione czytanie książek w naszych czasach, rytualne palenie ich na stosach i przymusowe oglądanie telewizji. Pudło. Mechaniczna pomarańcza (1971 r.)? Fakt, świat staje się coraz brutalniejszy, ale na Boga, dziś nikt się tak nie ubiera! Stroje będące skrzyżowaniem piżamy, stroju hokeisty i stereotypowego wdzianka angielskiego dżentelmena nie zakładali nawet panowie z Monty Pythona w najbardziej absurdalnych skeczach. Pudło numer dwa. Ludzkie dzieci (2006 r.)? Od 2008 roku na świecie przestają rodzić się dzieci i z każdym rokiem gaśnie nadzieja na przedłużenie istnienia gatunku ludzkiego. A przecież w roku premiery filmu Roman Giertych wprowadził w Polsce becikowe. Pudło numer trzy.

Gdy już znużymy się poszukiwaniem sprawdzających się filmowych przepowiedni, pochylimy się nad filmem, który z science-fiction wspólnego nie ma nic, choć z pewnością jest kosmiczny. To film polski, Konopielka, oparty na książce Edwarda Redlińskiego z 1973 roku. Grający strudzonego wędrowca Franciszek Pieczka przyszłość ujawnia w takiej oto gawędzie: Ooo, do czego idzie. Krowy bedo sie źrebili, kobyły cielili, owieczki prosili, chłop z chłopem spać będzie, baba z babą, wilki latać będą, bociany pływać, słońce wzejdzie na zachodzie, a zajdzie na wschodzie!

Więcej w tym prawdy niż u wszystkich Cubricków razem wziętych. A jeśli przepowiednie komu nie w smak, niechaj pamięta, że trzy rzeczy w przyszłości są pewne: 1. Śmierć 2. Podatki, 3. Kolejna edycja Tańca z Gwiazdami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Rok 2011 już był [JAK W FILMACH PRZEDSTAWIANO 2011 ROK] - Dziennik Zachodni

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski