Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: A gdzie się pani pcha? Na front? Mało pani tułaczki?

Marcin Jaszak
Przedszkole policyjne w Kołomyi. Drugi od lewej w pierwszym rzędzie siedzi Boguś Brzezicki. 1933 rok
Przedszkole policyjne w Kołomyi. Drugi od lewej w pierwszym rzędzie siedzi Boguś Brzezicki. 1933 rok Archiwum Bogusława Brzezickiego
Ślad po Emilu urwał się w 1940 roku. Zaraz po tym Anna została wywieziona na Sybir. Bogusław Brzezicki opowiada o Kołomyi, poszukiwaniu ojca, tułaczce mamy oraz wspomina kolegów z bursy dla sierot.

"Nie bójcie się, to ja!" - krótkie zdanie na zdjęciu, a na odwrocie: - Drogiemu braterstwu. Nieczytelny podpis. Kraśnik 29.II.1923.
24. Pułk Ułanów. Tak zwani biali ułani, ponieważ nosili czapki z białym otokiem. Ten po lewej z szablą, to mój ojciec Emil Brzezicki. Z tą jego służbą to śmieszna sprawa, bo kiedy miał szesnaście lat, uciekł do Legionów. Jak wrócił, to babcia ze złości rzuciła w niego wałkiem. Przez lata ten wałek był u nas w domu jako pamiątka.

Kraśnik? Czyli ojciec pochodził z tych okolic?
Nie. Pochodził z Przemyśla, ale to też ciekawa historia, bo rodzina zatoczyła krąg. Najwcześniejsze dokumenty, jakie znalazłem, wskazują na to, że Brzeziccy założyli tu koło Lublina majątek Brzezice. Za udział w Powstaniu Styczniowym majątek został zlikwidowany i rodzina rozpierzchła się po świecie. Większość wylądowała na kresach, a mój dziadek Mieczysław Brzezicki osiedlił się w Przemyślu i pracował jako sędzia. Tam właśnie w 1901 roku urodził się mój ojciec. Został legionistą i jako rotmistrz kawalerii przeszedł do rezerwy i jak to się wtedy mówiło, poszedł na kolej i został naczelnikiem stacji w Kołomyi. Tam mieszkaliśmy, przy ulicy Matejki 10, aż do 1937 roku, kiedy przenieśli tatę do stacji kolejowej w Śniatynie. To była graniczna stacja z Rumunią. Kiedy wybuchła wojna, tata nie uciekł tak jak większość do Rumunii, tylko wrócił z nami do Kołomyi. Miałem wtedy dziewięć lat.

Dużo Pan pamięta z tamtych czasów?
Aż za dużo! Wróciliśmy do Kołomyi, a tam byli już Rosjanie. Tata jako oficer legionista włączył się w ruch podziemny. No i naturalnie ktoś po pewnym czasie go wydał. Został aresztowany i wywieziony do więzienia w Stanisławowie. Na tym dla nas właściwie jego historia się skończyła. Szukaliśmy go, jednak od tamtej pory nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje, aż do 1995 roku, ale o tym później. W 1940 roku zaczęły się wywozy na Sybir. Naturalnie na początek szli ci, którzy byli aresztowani. Pierwszy wywóz był właśnie w 1940 roku. Czwarty i ostatni na przełomie maja i czerwca 1941 roku, w przededniu ataku Niemców na Związek Radziecki. Tym właśnie, ostatnim transportem wyjechała moja mama. Ja też miałem zostać z nią wywieziony...

Udało się Panu uciec?
Historia była taka. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli gromadzą się wagony towarowe na bocznicach, to za chwilę będzie wywóz. Właśnie w takim czasie, dzień przed wywozem, przyszedł do nas kolejarz, który pracował kiedyś u ojca i ostrzegł mamę. No i myśmy z mamą poszli nocować kilka ulic dalej, do znajomych. Rosjanie przyszli wieczorem i zwyczajnie nas nie zastali. Nie wyważyli drzwi, ale zjawili się następnego dnia rano. Wszystko byłoby w porządku..., w tym momencie muszę zmienić się choć na chwilę w antysemitę, sąsiadka z naprzeciwka, powiem pochodzenia żydowskiego, wyszła z domu i powiedziała Sowietom, gdzie jesteśmy. Więc zaraz po nas poszli.

Sąsiadka pochodzenia żydowskiego?
Cóż powiedzieć? Utkwił mi w głowie jeszcze jeden taki epizod. W szkole siedziałem w ławce z kolegą właśnie tego pochodzenia. Żyłem z nim bardzo dobrze. Był trochę zaniedbany, więc czasem dzieliłem się z nim kanapkami. I proszę sobie wyobrazić, kiedy mój ojciec został aresztowany, ten kolega któregoś dnia wstał i powiedział nauczycielce, żeby go przesadziła, bo nie będzie siedział z synem człowieka, który chciał napaść na Związek Radziecki. Co miała zrobić? Przesadziła! Od tego momentu koledzy a to mnie kopali, a to pluli. Przychodziłem do domu zapłakany i wstydziłem się mamie przyznać dlaczego.

Wracając do wywózki...
Przyszedł lejtnant z dwoma bojcami. Prowadzili nas przez miasto i cały czas poganiali mamę kolbami karabinów. Po drodze mama szepnęła mi, że ona zajmie ich pakowaniem, a ja żebym ulotnił się w tym czasie przez ganeczek. Udało się, bo ruskim do głowy nie przyszło, że może być drugie wyjście. Uciekłem przez ogród do państwa Bystrzanowskich. Od razu schowali mnie do piwniczki pod podłogą kuchni, a mama, jak później opowiadała, narobiła rabanu i krzyku, że dziecko zginęło. Wręcz zrobiła tym ruskim awanturę, że zgubili jej dziecko. W ten sposób mama pojechała sama. Wywieźli ją najpierw do Krasnojarska, a później trafiła aż do Uzbekistanu. Tam nawet została przyjęta przez generała Andersa, bo wciąż poszukiwała ojca.

A mały Boguś?
Przesiedziałem w tej piwniczce dzień i noc. Pan Bystrzanowski pojechał do Stanisławowa, gdzie mieszkali moi dziadkowie, rodzice mamy, aby ustalić, jak mnie przewiozą. Dziadzio Józef Matejak był naczelnikiem Izby Skarbowej w Stanisławowie. Z pochodzenia był Czechem, więc mam mieszaną krew. Zresztą, dołożyła się do tego jeszcze babcia Maria Matejak. Pochodziła z rodziny czesko-austriackiej i z domu nazywała się Kulchanek. Natomiast jej mama nazywała się Katarzyna von Böm i była Austriaczką, a jej mąż Kulchanek był z wykształcenia leśnikiem i pracował jako zarządca lasów barona Libiga. Miał pod swoją opieką lasy w całym województwie stanisławowskim.

Dotarł Pan w końcu do dziadków?
Zostałem ukryty przez znajomego mojego taty i przewieziony w lokomotywie. Ale proszę sobie wyobrazić, pół domu dziadków zostało zajęte przez zastępcę szefa NKWD kapitana Werchuszanowa, no i tam właśnie wmeldowałem się ja. Na szczęście ten oficer uwierzył, albo chciał uwierzyć, że wnuczek przyjechał, bo jego mama jest w szpitalu. Miał syna Wowkę, z którym się bawiłem, a babcia częstowała go cukierkami. Kiedyś ten Wowka przyszedł i tak w rozmowie powiedział: - Babka, znajeciesz to? My tiepier wsiech Polakow budziem strielać.

Ostrzegł was?
Nie. Pewnie słyszał, jak mówił to jego ojciec. A że ten oficer przychodził wieczorami do dziadków na herbatę, to babcia zaczęła go o to wypytywać. W pierwszej chwili strasznie się zatrwożył, kręcił coś, aż powiedział, że dokąd on tu jest, dotąd my jesteśmy bezpieczni. Aż przyszedł 22 czerwca 1941 roku. Rosjanie się wycofali i przez pierwszy miesiąc stacjonowali tam Węgrzy. Babcia poszła wtedy ze mną do więzienia, aby szukać mojego ojca. Weszliśmy, a tam cały dziedziniec usłany ciałami pomordowanych. Naturalnie zaraz mnie stamtąd wyprowadzono, a babcia z chusteczką na twarzy chodziła i szukała. Nie znalazła. Jak mówiłem, o losie taty dowiedziałem się dopiero w 1995 roku. Moja biedna mama już nie zdążyła poznać jego historii, bo zmarła w 1993 roku.

Jaka była ta historia?
W 1992 roku powstała wolna Ukraina. Moja siostra cioteczna, a właściwie ciocia, taki przeskok w pokoleniach, zaproponowała mi udział w wycieczce do Stanisławowa. Oczywiście zgodziłem się. Pojechaliśmy, najpierw była msza, a później zostaliśmy zaproszeni do poszczególnych domów na obiad. Trafiliśmy do państwa Żukowskich. Tam poznałem Czesława. Co ciekawe, podczas mszy zbierał na tacę, a z zawodu był majorem lotnictwa. Jak mówił, nikomu to nie przeszkadzało. Poprosiłem go wtedy o pomoc w odnalezieniu czegokolwiek, co dotyczyłoby mojego ojca. Obiecał, że poszuka. Minął rok, drugi, aż w końcu na Ukrainę jechała znajoma cioci. Poprosiłem: - Irena, przypomnij Czesiowi, że obiecał mi pomóc. I ta przedwojenna harcerka zainterweniowała. Za parę miesięcy przychodzi list od Czesia, że sprawa jest w toku. Tak oficjalnie do mnie napisał. W końcu dostałem przesyłkę z dokumentami.

A ten najważniejszy dokument?
Zawiadomienie. Brzezicki Emil Mieczysławowicz, urodzony w Przemyślu 21 marca 1901 roku, zamieszkały w Kołomyi i tak dalej... Decyzją jakiegoś specjalnego oddziału 12 armii kijowskiego obwodu został osądzony i skazany na rozstrzelanie i konfiskatę mienia. Rozstrzelano go 22 kwietnia 1941 roku. Naturalnie według nowego prawa wolnej Ukrainy został zrehabilitowany. Później dowiedziałem się też, że na początku został skazany na dziesięć lat więzienia, ale jego dokumenty poszły do Moskwy i wyrok zmieniono.

Za kilka dni będzie kolejna rocznica jego śmierci. Zapytam jeszcze o mamę. Jak poradziła sobie na Syberii?
To też ciekawa historia, choć powiem, że w domu była taka zasada - o tych czasach mówiło się niewiele. Kiedy w Rosji był ten nabór do Wojska Polskiego, spotkała kolegę ojca z Legionów. Pułkownika, który się jakimś cudem tam uchował. On załatwił mamie wezwanie do wojska. Miała zostać pielęgniarką w szpitalu wojskowym w Lublinie, a przebywała wtedy aż pod chińską granicą. Jechała jakieś trzy miesiące. Pokonała osiem tysięcy kilometrów i dotarła do Lublina. Front jednak przeniósł się już wtedy pod Puławy. Poszła więc do kancelarii WKU, a tam siedzi jakiś porucznik. Patrzy na dokumenty i czyta: - Stanisławów. Okazało się, że on też stamtąd pochodzi. Powiedział wtedy: - A gdzie się pani pcha?! Na front?! Mało pani tułaczki? Proszę iść do PCK, ja tam załatwię i dadzą pani mieszkanie i pracę. I tak mama tu została. Dostała pracę w bibliotece imienia Łopacińskiego i tam pracowała aż do emerytury.

Jak ściągnęła tu syna?
Nie ściągnęła. Myśmy z dziadkami musieli uciekać od Sowietów. Dziadzio załatwił jakiś wagon. Zapakowaliśmy podstawowy dobytek i wylądowaliśmy pod Rymanowem, bo dziadzio miał tam jakiegoś kolegę jeszcze ze studiów, który miał tam mająteczek. Ale, jak wiadomo, wkrótce wszystkich z majątków powyrzucali. Trafiliśmy wtedy do miejscowości Wróblik Królewski pod Rymanowem. Dziadzio dostał jakąś wiejską chałupę, ale całkiem porządną. W tej miejscowości powstała spółdzielnia produkcyjna i dziadzio prowadził im księgowość.

A co z panem?
W międzyczasie odnaleźliśmy się z mamą przez PCK i przyjechałem do Lublina. A ponieważ mama mieszkała w jakimś jednym pokoiku przy ulicy Olejnej jeszcze z inną panią, wypędzoną ze Lwowa, to zgłosiliśmy się znowu do PCK. Skierowali mnie do bursy dla sierot wojennych na rogu Wieniawskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Poszedłem do szkoły. Skończyłem liceum Staszica, a później Polska Ludowa zabrała mnie na podchorążówkę. Chcieli mnie tam przerobić, w myśl ówczesnej zasady - nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera.

Udało im się?
Im nie, ale mnie się udało jakoś od tego wywinąć i wrócić do Lublina. Zacząłem pracować i skończyłem wyższe studia. Proszę jeszcze popatrzeć na tę fotografię. Zrobiona na pożegnanie naszej bursy. Rok 1948. Tu stoi Lesio Mazurek, mój najlepszy kolega, późniejszy redaktor Kuriera Lubelskiego. Rysio Sadowski, został inżynierem. A to Dyzio Rosenberg. Jak mu zaczęli dokuczać, zmienił nazwisko na Różański. Ten to Boguś Rodziewicz. Pochodził z Wileńszczyzny. Biedak zawsze chodził zamyślony. To przez przeżycia podczas wojny. Podobno zawiesili go gdzieś na drzewie. Zaostrzyli gałąź i wbili mu ją pod łopatki. Tak biedaczyna wisiał i byłby zmarł, na szczęście uratowali go rosyjscy czołgiści. A to Piotr Bednarski, artysta malarz. Nadal mieszka i tworzy w Lublinie. Spotkałem go ostatnio. Ledwo mnie poznał. A reszta albo nie żyje, albo porozjeżdżała się gdzież po świecie...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski