18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Alicja Łazuka wspomina codzienne życie (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny
Sagi Lubelszczyzny Archiwum rodzinne
Kiedy była młodą dziewczyną, wbrew wszystkim zawsze miała swoje zdanie. Tę cechę ma do dziś. Alicja Łazuka wspomina codzienne życie, grzecznego ministranta i zabawy z Żydóweczkami.

"Podczas niedzielnych obiadów czy z okazji innych spotkań, snuła opowieści z czasów wojny, ale nie te z działań zbrojnych. Słyszałem o codziennym życiu, troskach młodej kobiety i czasami walce o przetrwanie". To słowa Pani wnuka Jakuba.
Kuba któregoś dnia powiedział, że zadzwoni do mnie ktoś z gazety. I tyle. Nic więcej nie wytłumaczył. Po co, dlaczego? Nie wiem, jak mogę panu pomóc.

Ja również chciałem posłuchać opowieści nad rodzinnym stołem.
Oj, mam tego wiele! Od czego zacząć? Może od jakiegoś 1949 roku i pracy na łącznicy telefonicznej, w budynku dzisiejszej poczty przy Krakowskim Przedmieściu. Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata. Kiedy się stamtąd zwolniłam, piętnaście lat nigdzie nie pracowałam, bo dostałam "wilczy bilet". Po wyzwoleniu przy telefonach w urzędach i milicji były takie "kręciołki". Korbki, którymi się kręciło i dzwoniło na centralę. My tam siedziałyśmy rzędem, jedna koło drugiej, przy łącznicy i na wezwanie łączyłyśmy rozmowy. Każda była odpowiedzialna za jakieś miasto. Akurat miałam dyżur po południu, a koleżanka musiała, tak około szóstej, wyjść do toalety czy gdzieś tam... No i poprosiła, żebym ją zastąpiła na chwilę i wzięła jej rozmowę. Mówię: - Nie ma sprawy! Rozmowa była z Krakowa. Zresztą ciekawa, bo mężczyzna kłócił się z żoną.

Słuchała Pani tej rozmowy?!
Nie podsłuchiwałam, ale siłą rzeczy musiałam się włączać co parę minut. Chodziło o to, że my liczyłyśmy czas rozmowy. Kiedy się skończyła, zapisywało się godzinę rozpoczęcia i zakończenia i wrzucało ten raport do specjalnej skrzynki, aby później można było policzyć koszt rozmowy. Więc przekręcałam specjalny kluczyk, włączałam się co parę minut i pytałam: - Mówi się? Bo skąd mogłam wiedzieć, kiedy się skończy. To była bardzo fajna robota dla młodej dziewczyny. Tak pilnowałam tej rozmowy na łącznicy koleżanki, aż tu nagle wpada dziewczyna z kontroli i krzyczy, że podsłuchuję rozmowy. Nie spodziewałam się, że ona może coś podobnego zrobić. Mówię: - Hanka, coś ty? Zapomniał wół, jak cielęciem był?! Przed chwilą zeszłaś z łącznicy do kontroli, a już się tak szarogęsisz. No i mnie zaraportowała. Na drugi dzień przychodzę i słyszę, że mam się nie rozbierać, tylko iść na posterunek milicji. No to idę, ale po drodze zaszłam do domu, bo mieszkaliśmy przy Krakowskim 19, a posterunek milicji był w budynku na rogu Zielonej i Staszica. Powiedziałam mężowi o wszystkim, alby się nie martwił i zaopiekował się dziećmi, bo już wtedy miałam dwie córki.

Wcześnie wyszła Pani za mąż.
No, wcześnie. Miałam szesnaście lat, kiedy spotkałam przyszłego męża. To była moja pierwsza miłość. Przypuszczam, że jego zresztą też. Poszłam wtedy do kina na film "Dwie Joasie". Piękny film...

Milicja czeka na Alicję.
Ach właśnie! Zaprosił mnie jakiś pan do pokoiku, a tam młody chłopak za biurkiem. Siedzimy, rozmawiamy. - Proszę panią, mam sprawę. Pani podsłuchuje. Za to grozi trzy lata wiezięnia - mówi ten młody. Na co ja: - No to mi udowodnijcie! Pójdzie pani siedzieć, bo mamy obowiązek zgłosić to do prokuratury. Ale możemy się dogadać - mówi. - Przeszkolimy panią i będziemy się spotykali co jakiś czas, a pani będzie nam przynosiła raporty z rozmów. O, myślę! To tak! W żadnym razie. Możecie mnie zamknąć, ale mi to udowodnijcie. A z wami nie będę się spotykała, bo po pierwsze mam męża, a po drugie dwoje dzieci - mówię. Później przyszedł następny i to samo. Tak do dziesiątej w nocy. Nie poszłam jednak na ugodę. Powiedziałam kategoryczne nie, ale w pracy życia już nie miałam. Córka mnie później pytała, czy warto było. Myślę, że warto. Zresztą mojego męża też wciąż nagabywali, żeby wstąpił do partii, to awansuje. On też nie żałował, że odmawiał.

Wygadana Pani była.
Zawsze miałam swoje zdanie. Nawet w domu jak coś postanowiłam, to nie liczyły się słowa ani ojca, ani matki. Poza tym, to okupacja zrobiła z nas twardych ludzi i nic nas nie potrafiło zaskoczyć. Jak mówiłam, w pracy było od tej pory ciężko. Prawie codziennie przychodzili i mnie kontrolowali. Zabierali karteczki ze skrzynki, później przynosili. A skąd ja mogłam wiedzieć, co oni tam później wrzucą. Porozmawiałam z mężem i ustaliliśmy, że córki małe, nie ma kto z nimi zostawać, to się zwolnię. Po co mam zdrowie marnować. Ale zwolnić się nie było tak łatwo. Poszłam do lekarza i ten mi wypisał zaświadczenie, że jestem chora na poważną anemię i potrzebuję odpoczynku. Odeszłam z "wilczym biletem", bo przecież byłam podejrzana o podsłuchiwanie. Ale wykorzystałam ten czas na zdanie matury i męża w to wciągnęłam, choć z nerwów rzucał książkami. Uczyłam się wieczorowo w liceum Staszica. Zawsze mnie gdzieś nosiło, nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu. Może dlatego tak się dzisiaj czuję. Bo pan nawet nie zapytał, ile mam lat, a dziewięćdziesiątka już na karku. Mimo to wszystko załatwię sama, do lekarza pójdę i jestem samodzielna. Muszę oczywiście brać leki, ale jest dobrze. Mam rozrusznik serca, protezę biodrową, jestem po kilku operacjach.

"Kiedy coś postanowiłam, to nikogo nie słuchałam" - wspomina Alicja Łazuka

Wspomniała Pani o kinie i mężu
Oj! Tadeuszek był świetny! Przystojny, zawsze grzeczny, układny i elegancki. Pracował po maturze na kolei, jako dyspozytor I klasy. Już czwarty rok nie żyje. No i poszłam do kina na "Dwie Joasie". Sama, bo koleżanek miałam niewiele. Mieszkaliśmy wtedy przy rogu alei Długosza i Leszczyńskiego, tam gdzie było kino "Kosmos". Wokół mieszkali Żydzi, a nas tylko dwie, albo trzy rodziny. Bawiłam się więc z Żydóweczkami i Żydami. Miałam koleżankę Cypełe, czyli Cecylię i kolegę Symche, Szymona na nasz język. Cypełe chodziła ze mną do kościoła, a ja z nią do bożnicy. Biegałam z nimi nad rzekę, żeby, według ich tradycji, wytrząsać z kieszeni grzechy. Bawiliśmy się w chowanego, w klasy, w wilka i gąski, w jaworowych ludzi. Oj, było zabawy! Miałam młodszą siostrę Cecylię i pomagałam mamie w opiece. Cypełe zawsze przychodziła i stukała w szybę, żebym wyszła się pobawić. Co ja się wtedy nakombinowałam, żeby uśpić siostrzyczkę, a i tak się budziła, jak wychodziłam!

Alicja jest w kinie i ...
Aha! Tak, siedzę w kinie. Bardzo fajny i ciekawy film. Dobrzy aktorzy. Po seansie podchodzi do mnie młody chłopak, był ode mnie trzy lata starszy, i pyta: - Czy mogę panią odprowadzić do domu? No i, proszę pana, odprowadził mnie. Poszedł przed dziesiątą, żeby zdążyć jeszcze przed godziną policyjną do domu, ale umówił się ze mną na randkę. Już na pierwszej randce się zakochałam. Taki grzeczny i przystojny. Tym mnie Tadeuszek ujął.

Gdzie poszliście na tę pierwszą randkę?
Poszliśmy hen aż na tor wyścigów konnych nad Bystrzycą. Mieliśmy tam później własną ławeczkę. Kiedyś się spóźniłam, padał deszcz, biegnę i patrzę, a tam Tadeuszek siedzi przykucnięty, przykryty płaszczem i czeka na mnie. Wyobraża sobie pan?! Chwileczkę! Dzwoni domofon. Sprawdzę... Dzwonią i chcą naciągać i oszukiwać!: - Zbadamy pani ciśnienie termografem. I tak dalej. Tralala! A co to ja nie mam swojego lekarza?! Tyle się już naoszukiwali tych babek na jakieś szmaty czy pościele! Dzwonią do osób starszych i myślą, że każdy jest naiwny. Ale na czym to ja skończyłam?

Tadeusz i ławeczka na deszczu.
Umawialiśmy się i w końcu zniknęłam na jakiś miesiąc. Tadeusz przychodził na moje podwórko, ale nic się nie dowiedział, bo rodzice byli mu przeciwni.

A co z Panią?
Zachorowałam na tyfus i leżałam w szpitalu Jana Bożego. Byłam tam i cały czas myślałam o Tadziu. W końcu wyszłam, wychudzona, ogolona na zero i w specjalnym turbanie, a że Tadzio był w katedrze ministrantem, to poszłam na mszę i go spotkałam.

Ogolona na zero?
Tak. W szpitalu golili nas i kąpali. Po mieście jeździła taka buda z wybitymi szybami i zabierała wszystkich chorych. Cały dyliżans chorych. Kiedy ja tam wsiadłam, to już około piętnastu było. Leżeliśmy w tym szpitalu, a leków brakowało. Tak, że przetrwał ten, kto był silniejszy. Ja byłam silna i przetrwałam. Jak tata mi przyniósł ubrania, to buty mi spadały, a byłam wcześniej dobrze zbudowana. No ale Tadzio mnie poznał. Znowu się umawialiśmy. To było przeznaczenie. Tak musiało być. Ślub wzięliśmy 15 września 1946 roku w katedrze. Wszystko było jak potrzeba. Biała suknia, buciki i welon na pięć i pół metra, a koledzy Tadzia służyli do mszy.

Przecież bieda była i wszystkiego brakowało! Udało się zdobyć sukienkę i buciki?
Ależ oczywiście, że się udało! Żeby wytłumaczyć, w jaki sposób, muszę wrócić do czasów okupacji, bo ja cały czas coś robiłam. Dostałam skierowanie na roboty do Niemiec. Myślę, mam tu chłopaka. Jak pojadę?! Może gdyby nie on, to bym pojechała. Poszłam do arbeitsamtu, urzędu pracy, i tam przed wyjazdem musiał mnie zbadać lekarz. Pomyślałam, że będę udawała głuchą, bo straciłam słuch po tym tyfusie. I udało się! Nawet, znany wtedy, profesor Świtek potwierdził, że jestem niedosłysząca. Wezwał moją mamę i prosił, żeby mnie leczyć, bo za parę lat całkiem stracę słuch. Tak pokombinowałam i dostałam przydział do pracy u niemieckich sanitariuszek. Miały mieszkanie przy Wieniawskiej. Piękne miejsce i samo mieszkanie, bo Niemcy zawsze brali dla siebie te najlepsze domy. Tam prasowałam ubrania dla sanitariuszek. A nie wiem, czy pan widział, jak one chodziły ubrane? Takie siwe suknie, a na nie biały fartuch na szeleczkach. Zawsze wszystko świeże i wyprasowane. Nienaganne, jak spod igły. Wprawdzie nie płaciły, ale miałam u nich dobrze. Co rano śniadanie i to jakie! Każda kromeczka chleba inna, elegancko na talerzu, to z wędliną, to z serkiem żółtym, to z białym, to z dżemem. W końcu ta praca mi się znudziła, a że znalazłam ogłoszenie o kursie czapniczym, to poszłam na ten kurs. Wiedziałam, że mam zdolności manualne, więc się nie zastanawiałam. Wcześniej szyłam moim koleżankom Żydóweczkom sukienki dla lalek.

To też była praca?Zabawa. Wszystkiego wtedy brakowało. Nie miałam lalek, to przynajmniej wtedy się pobawiłam. Zawsze mówiłam koleżance: - Dasz dwa grosze, to ci uszyję sukienkę. Ta biegła do babci i prosiła o pieniądze, a jej ojciec zresztą był bogaty. Babcia wtedy łapała za miotłę i krzczała: - A nade! A nade! Czyli: - A masz! A masz! Nie dostawała pieniędzy, ale szyłam jej te sukieneczki. Poszłam na ten kurs czapniczy, a tam był Stefan, wykładowca. Miał 23 lata. Pomógł mi i pozwalał pracować na maszynach czapniczych. Zresztą on też do mnie się zalecał, ale ja miałam Tadzia. Choć moi rodzice nieraz na mnie krzyczeli, żeby dać sobie spokój z Tadziem i spotykać się ze Stefanem. Ma fach i pieniądze, a ten mój cóż? Urzędniczyna jakiś. Jakie mama robiła awantury, ale ja wiedziałam swoje. No ale robiłam te czapki i sprzedawałam na targu. Miałam zaprzyjaźnioną przekupkę, która mi je sprzedawała. A łatwo nie było, bo nie pyta pan, z czego robiłam te czapki. To ja panu powiem. Nieźle się zawsze nakombinowałam. Kupowałam stare szuby czy palta na rynku za grosze i z tego kroiłam materiał. Trzeba było coś robić i nie siedzieć w miejscu.

Za to właśnie sukienka i buciki?
Zarobiłam i udało się kupić materiał na sukienkę i welon. Welon upinałam sobie sama. W taką różę, bo w tym do dziś jestem dobra. Buty zrobił mi szewc. Tadzio miał akurat prawdziwy korek i dzięki temu buciki były na pięknych koturnach. Dobrze zarabiałam na tych czapkach, choć kiedyś przegrałam masę pieniędzy. Jakoś dobrze poszedł handel tej mojej przekupce i dostałam całe siedem stów. Jak ja się cieszyłam. Wracałam do domu, ale po drodze patrzę stoją przy stoliku mężczyźni z naparstkami i kulkami. Namawiają do gry. Myślę, zagram, dogram do tysiąca i pójdę. Postawiłam setkę i przegrałam. Tak stawiając po jednej setce przegrałam wszystko. Jak mi wtedy było żal! Jak pan widzi, nie potrafiłam siedzieć w miejscu. To zresztą później mi się przydało, bo swego czasu, za okupacji, pracowałam w maleńkiej trafice przy 3 Maja. Przychodził tam granatowy policjant, który mi pomógł, kiedy robili czystkę na Leszczyńskiego. Żydów wywieźli wcześniej. Wtedy pomogłam jednej Żydówce, pewnie i tak ją później zabili, ale jej pomogłam.

Czystka na Leszczyńskiego?
Zagonili nas wszystkich na plac, gdzie teraz jest stadion. Kobiety w jednej części, mężczyźni w drugiej grupie. Tam właśnie był mój brat Staszek, bo młodszy brat uciekł i schował się w rzece. Mama, tata i trzyletnia Celina byli w innej grupie, nie-przeznaczonej do wywózki. Obok były drzewa i gęste chaszcze. Siedzę i myślę, jak tu nawiać. Nagle podszedł do mnie ten znajomy policjant: - Dziecko! Co tu robisz? Radzę uciekać - powiedział i odszedł. Później zagadał żandarmów i dał mi znak wzrokiem, żebym uciekała. Pobiegłam i tylko czekałam na strzały. Jeszcze po drodze krzyknęłam do Staszka, ale ten stwierdził, że poczeka i zobaczy, co się będzie dalej działo. Grał spokojnie w karty z kolegami. Tak sobie urozmaicali czas.

Co się z nim stało?
Trafił na Majdanek. Na szczęście po pół roku wyszedł. To też ciekawa historia. On przed wywózką pracował jako ogrodnik u dyrektora arbeitsamtu w ogromnym ogrodzie na Czechowie. Kiedy Stanisława zabrali, mama poszła do tego dyrektora i powiedziała, co się stało. On nam pomógł. Powiedział, żeby napisać podanie do generalnego gubernatora Franka. Doradził, jak to napisać i gdzie wysłać. Stacha wypuścili w samą Wigilię. Godzina piąta, nie mamy choinki, mama płacze i gniecie kluski do maku. Do tego jeszcze śledzie marynowane i kartofle w łupinkach. To było bardzo wiele jak na tamte czasy. Nagle ktoś puka do drzwi. Staszek! Ubrany w to samo, uśmiechnięty. Tata szybko pobiegł po choinkę i święta się zaczęły. Ale zaraz mój brat coś zaczyna gadać od rzeczy, że widzi jakieś ptaszki, że coś tam jeszcze. Okazało się, że ma wysoką gorączkę spowodowaną tyfusem. Od razu odwieźliśmy go do szpitala. Po paru miesiącach doszedł do siebie. Widzi pan? Każdy ma swojego Anioła Stróża. Gdyby brat został na Majdanku, na pewno trafiłby jako chory do pieca.

Może kilka słów o rodzicach.
Tata Julian Chudziak brał udział w wojnie japońsko-rosyjskiej. Dwanaście lat go nie było. Kiedy wrócił, ożenił się ze Stanisławą z domu Gabała. Oboje pochodzili z Lublina. Tata był kowalem i pracował w Fabryce Maszyn Rolniczych u Moritza. Dzięki temu nie wysiedlili nas z Lublina. Z kolei teściowa to Teresa Skubiszewska. Wychowywała Tadeusza sama, bo ojciec odszedł.

Wspominała Pani o uratowanej Żydówce.
Czwarta rano, chyba rok 1943. Do domu wpada oficer niemiecki i pyta, czy jesteśmy Żydami. Rozejrzał się po pokoju, zobaczył obrazy i wyszedł. Zaraz po nim wpada sąsiadka. Płacze i krzyczy: - Pani Chudziakowa, ratuje pani moją mamę! Leży chora w domu na Wieniawskiej, a Niemcy tam robią czystkę. Zaczyna całować mamę po rękach. W końcu mówię: - Mamusiu, ja to zrobię. Bo wtedy mówiło się mamusiu i tatusiu. Z szacunkiem, nie tak jak dzisiaj. Wzięłam dorożkę i pojechałam na Wieniawską. Niemcom przy szlabanach powiedziałam, że wiozę chorą babcię do lekarza. Kto by tam wtedy zgadł, że to Żydówka. Była opatulona w piernaty i nic nie mówiła. Oddałam babcię jej córce i tyle. Nie wypadało nie pomóc. No i co tu jeszcze panu powiedzieć?

O butach. Piękne oficerki ma Pani na tym zdjęciu.
To zdjęcie z kursu czapniczego, a za te oficerki dałam szewcowi kilka litrów słodkiej wódki.

Handlowała Pani wódką?
Nie. Zaczęło się wyzwolenie. Akurat mieszkaliśmy przy ulicy Kawiej. Schowaliśmy się w bunkrze, a z nami niemieccy żołnierze. Przeszło kilka dni i zaczęło brakować jedzenia. Mama mówi do taty: - Dzieci głodne. Poszedłbyś, coś przyniósł. A tata na to: - Chcesz, żeby mnie zabili?! No to ja powiedziałam, że idę. Jak zwykle nie słuchałam rodziców, kiedy coś postanowiłam. Poszłam do magazynów cukrowni. Tam Niemcy składowali żywność. Wtedy już nikt tego nie pilnował. Idę koło płotu, a tu cały czas gwizd kul i odłamki cegieł się na mnie sypią. To nie było najgorsze. Doszłam do magazynów i elewatorów, a tam w wejściu leży martwy sowiecki żołnierz. Co ja się namęczyłam, żeby zrobić nad nim krok. W końcu weszłam. Znalazłam jakiś kubeł i wzięłam jajka przechowywane przez Niemców w wapnie. Później poszłam dalej i znalazłam wódkę. Była, to wzięłam. No i dostał ją szewc za te oficerki. Widzi pan, jak elegancko się w nich prezentowałam.

Do dziś się Pani dobrze prezentuje. Widzę, że i o urodę Pani dba. Pięknie pomalowane paznokcie.
Ja nie jestem z tych siedzących nad zdjęciami i rozmyślających. Cały czas muszę być w ruchu. Zawsze mam ładne paznokcie, choć w kuchni robię wszystko. Manicure robię sama, ale już na pedicure chodzę do salonu. Trzeba ładnie wyglądać. Niektóre kobiety mają po siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat i już siedzą w domu, bo umierać trzeba. Cóż to za podejście?! Każdy musi umrzeć. Ja też boję się śmierci. Ale żyć i cieszyć się z tego życia trzeba!

Podziel się wspomnieniem
ZapraszamyPaństwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected].

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski