Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Biruta Fąfrowicz, legendarna lekarka, opowiada o swoim życiu

Marcin Jaszak
Wiosna, 1944 rok. Biruta pierwsza z lewej. "Szczęśliwie zdałam maturę w 1944 roku i tego samego roku jesienią poszłam na medycynę"
Wiosna, 1944 rok. Biruta pierwsza z lewej. "Szczęśliwie zdałam maturę w 1944 roku i tego samego roku jesienią poszłam na medycynę" archiwum Biruty Fąfrowicz
Życie Zygmunta wyznaczały wojny, a życiem zawodowym jego córki pokierowała choroba. Biruta Fąfrowicz wspomina tatę - lekarza położnika, tajne komplety i męża niani utopionego w maślance.

Biruta? Przepraszam. Pewnie nie ja pierwszy pytam o to imię.
To przez litewskie pochodzenie i na wyraźną prośbę mojego dziadka Franciszka Tomaszunasa, który przyjechał tu z okolic Kowna. Miałam starszego brata i mama chciała, żeby nazywał się Stanisław. Tak też został ochrzczony. Kiedy w 1926 roku urodziłam się ja, mama chciała, żebym nazywała się Aniela, Ewa po babciach. Wtedy dziadek powiedział, że jego wnuk ma już polskie imię, więc teraz wnuczka ma nosić litewskie imię i wymyślił Biruta.

Każde imię niesie ze sobą jakieś znaczenie, historię, patrona. To dlatego dziadek wymyślił Birurtę?
Biruta jest na Litwie postacią legendarną. Była matką Witolda i żoną Kiejstuta, wielkich książąt litewskich. Ale zanim wszystko się zaczęło, pełniła funkcję kapłanki strzegącej świętego ognia w pogańskiej świątyni bogini Praurime. A później jakoś uwikłała się w miłosne historie z Kiejstutem. Nie pamiętam tego dokładnie. Fakt faktem imię było bardzo popularne na litewskich wsiach. Jak to się mówi, co druga to była Biruta. Tak dostałam to imię, ale że ksiądz nie chciał mnie ochrzcić pod tym imieniem, dlatego dostałam jeszcze te, które chciała mama. Ostatecznie zostałam ochrzczona jako Biruta, Aniela, Ewa.

Dziadek przyjechał tu spod Kowna?
Nie wiem dlaczego, prawdopodobnie szukał pracy i przybył tu z trzema kolegami i wszyscy zostali w Lublinie. A że w tym czasie Litwa była mocno spolszczona, to dziadek umiał dobrze mówić po polsku. Jak tu przybył, został nauczycielem w szkole podstawowej w okolicach Zemborzyc. Ożenił się z Polką i miał czterech synów i dwie córki. Najstarszy syn Zygmunt, mój tata, skończył medycynę w Warszawie.

Dziadek musiał być zamożny, skoro wysłał syna na studia do Warszawy.
Widocznie tak, choć dokładnie nie wiem. Miał czterech synów i wszyscy mieli wyższe wykształcenie. Dwóch z nich było lekarzami. Choć to wykształcenie młodszych braci to raczej zasługa mojego taty. Był od rodzeństwa dużo starszy i kiedy już pracował i zarabiał, łożył na ich wykształcenie. Tata skończył medycynę w 1915 roku i od razu poszedł na wojnę. Został zwerbowany do wojska rosyjskiego i pełnił funkcję lekarza polowego. Jak to się mówi, świadczył usługi medyczne. Wrócił w końcu z tej wojny i poznał w Lublinie moją mamę Marię. Jej ojciec, dziadek Franciszek Czajkowski, pochodził gdzieś z południa Polski, ale w końcu trafił do Lublina. Widocznie znał się na uprawie ziemi, bo został administratorem dóbr Abramowice. Właśnie tam, gdzie jest teraz szpital, urodziła się moja mama.

Tata poznał mamę i...
Poznał, ale przyszedł rok 1920 i znów zaczęła się wojna. Tata drugi raz poszedł walczyć, a raczej leczyć. Tym razem już do Legionów. Panowały wtedy różnego rodzaju epidemie, więc miał pełne ręce roboty. Opowiadał, że zakładał szpitale polowe, oczywiście z innymi lekarzami. W tym czasie na froncie wschodnim był też jego młodszy brat Kazimierz. Został ranny i groziła mu amputacja nogi. Na szczęście trafił do Lublina, a tam akurat w tym czasie pracował tata. Uratował bratu tę nogę, choć Kazimierz do końca życia kulał. Dostał od Piłsudskiego ziemie w okolicy Chełma. Jego córka Ewa Tomaszunas mieszka dziś w Lublinie. Była polonistką i do tej pory, kiedy pisze do mnie kartki na święta, to są to całe epistoły. Ale wracając do taty, wreszcie nastąpiła dwudziestoletnia przerwa w wojnach.
W wojnach tak, ale nie w życiu.
To właśnie chcę powiedzieć. Tata żył od wojny do wojny. Kiedy wrócił, został lekarzem na kolei. Dawniej lekarze nie mieli specjalności i tata był doktorem wszech nauk lekarskich. Jednak najbardziej interesowało go położnictwo. Pracował na kolei, ale uczył się też położnictwa w szpitalu przy ulicy Staszica. W końcu tak się złożyło, że wyjechali z mamą do Parczewa.

Szukał lepszej pracy?
Prawdopodobnie tak, choć trafili tam przez przypadek. Jeden z lekarzy w Parczewie miał możliwość przyjechania, praktykowania i nauki w Lublinie. Poprosił więc mojego tatę, żeby go na jakiś czas zastąpił. Tata zgodził się i tak wylądowali w Parczewie. W 1921 roku urodził się mój brat. Tata dzień i noc poświęcał się pracy, więc wychowywani byliśmy głównie przez mamę. Zresztą, ona też wciąż pracowała społecznie. Pamiętam wydarzenie z tego okresu. Tata jechał na wozie z gospodarzem w nocy do chorego i napadli ich bandyci. Zabrali wszystko, pieniądze, jakieś dokumenty i walizeczkę ze sprzętem lekarskim. Na drugi dzień rankiem przyszedł do nas człowiek, zwrócił wszystko i ogromnie przepraszał, że nie poznali i ograbili pana doktora. Tata zawsze opowiadał to studentom na wykładach. Co więcej chciałby pan usłyszeć?

Skoro jesteśmy w Parczewie, a Pani jest tam małą dziewczynką, to właśnie wspomnienia z dzieciństwa.
Tata był lekarzem, ale w domu było po prostu gospodarstwo. Konie, świnki, kury i psy. Uwielbiałam jeździć na koniach i miałam małego kucyka. I co jeszcze pamiętam? Naszą nianię Gienię Chomiczową. Pilnowała nas i wiecznie gotowała kaszę jaglaną na mleku. Jak ja nie mogłam później patrzeć na taką kaszę. Miała córkę, ale nie miała męża, więc ja jako mała dziewczynka byłam zdziwiona i dopytywałam się, gdzie jej mąż. Odpowiadała z pełną powagą, że utopił się w maślance, a ja, proszę sobie wyobrazić, naprawdę w to wierzyłam. Tata wysłał jej córkę na kurs położnych do Warszawy i dzięki temu miał później pomoc w pracy. Można powiedzieć, że pomagał wszystkim. Owszem, powodziło nam się dobrze, ale pamiętam, że był okres, kiedy większość pieniędzy tata wydawał na kształcenie swojego rodzeństwa. Trzeba też przyznać, że po prosu nie potrafił gromadzić pieniędzy.

Mała Biruta też się kształciła
Pierwsze dwa lata uczyłam się w domu. Przychodziła do mnie nauczycielka. W trzeciej klasie poszłam do szkoły powszechnej. Cieszyłam się, bo tam były koleżanki i miałam się z kim bawić. Zresztą, w pewnym momencie dziewczynki zaczęły się interesować tematami, skąd się biorą dzieci. No i ja, jako córka lekarza położnika, byłam najmądrzejsza. Wiedziałam podstawę, że jak się rodzi dziecko, to odchodzą wody, bo jak tata rozmawia przez telefon, to zawsze pyta, czy wody odeszły. Tę wiedzę przekazałam koleżankom, choć zupełnie nie wiedziałam o co chodzi z tymi wodami. Pamiętam, że miałam kilka koleżanek Żydówek, ale nikt w tamtym czasie nie słyszał o jakichś animozjach. Wręcz przeciwnie, ojciec był zaprzyjaźniony z rabinem. Zawsze przesyłał nam placek na święta. Na wierzchu było wyłożone landrynkami - "Kochanemu panu doktoru. Rabe". To zapamiętałam. Pamiętam też, że jeździliśmy do znajomych, bo rodzice mieli wielu znajomych w okolicy. Najbardziej zaprzyjaźnieni byliśmy z rodziną Zaorskich. Mieszkali w Glinnym Stoku i mieli tam majątek ziemski. Dużo nam pomogli podczas wojny, kiedy taty nie było. Zresztą do tej pory ta rodzina mieszka w Lublinie. Jedna z pań Zaorskich, Zofia, była kreatorką Uniwersytetu Trzeciego Wieku, w którym ja nadal pracuję.

Do tej pory!?
Przecież na politechnikę mam niedaleko. To żaden problem. Prowadzę wydział nauka o zdrowiu. Cóż mam panu więcej opowiadać?

Tata żył od wojny do wojny?
Te wojny wyznaczały jego, a później nasze, życie. Kiedy wybuchła wojna, miałam trzynaście lat. Mieszkaliśmy przy ulicy Szopena, bo w 1936 roku wróciliśmy do Lublina. Mieszkaliśmy tam do 1941 roku, aż Niemcy nas stamtąd wyrzucili. Dali nam na wyprowadzkę dobę. A tata, kiedy wybuchła wojna, był akurat w szpitalu w Warszawie. Pojechał tam, żeby wyleczyć kamienie nerkowe, bo wtedy w Lublinie takich zabiegów jeszcze się nie robiło. W ten sposób zastała go tam wojna. Wyleczył się i został tam, żeby pracować w szpitalu wojskowym. Z kolei mój starszy brat poszedł do pomocniczej służby wojskowej. Wciągnęli tam wszystkich młodych chłopców. Poszli gdzieś na wschód, w okolice Berezy Kartuskiej. A my musieliśmy sobie jakoś radzić. Bardzo wtedy nam pomogli państwo Zaorscy. Staraliśmy się żyć normalnie. Urządzaliśmy wśród przyjaciół imieniny i inne uroczystości. Pamiętam, że z jedną z koleżanek zawsze robiłyśmy różnego rodzaju galaretki. Najbardziej wszystkim smakowała z kroplami miętowymi z apteki jako aromatem. A że nie było wtedy w ogóle słodkich rzeczy, to wymyślałyśmy jeszcze inne słodycze. Mama robiła na przykład tort z fasoli z dodatkiem melasy, bo cukru nie było. A drugim przysmakiem były gałki z kartofli obtaczane w kakao i cukrze. Jakież to było wtedy pyszne. Wszystko było na kartki, ale kwitł pokątny handel. Doskonale pamiętam, że naprzeciwko nas, przy ulicy Orlej, mieszkał człowiek, który handlował cielakami i przynosił nam od czasu do czasu kawałek mięsa.
Widzę dużo fotografii z tego okresu. Wyglądacie na szczęśliwych, młodych ludzi.
Wie pan, mimo wojny staraliśmy się, żeby to życie towarzyskie nie zanikło. Nadal miałam koleżanki i kolegów, z którymi uczyłam się na kompletach, a później w Chemische Fachschule. Chodziliśmy często do Zemborzyc i tam po prostu zapominaliśmy o tej rzeczywistości. Byłam szczęściarą, bo po wybuchu wojny cały czas kontynuowałam naukę. We wrześniu Niemcy zajęli Lublin, ale w październiku otworzono jeszcze szkoły średnie i powszechne, więc do szkoły średniej chodziłam jeszcze dwa miesiące. Mieściła się w tym budynku, gdzie teraz jest Wydział Pedagogiki UMCS, przy ulicy Narutowicza. Potem szkoły zostały zamknięte i większość dzieciaków uczyła się na kompletach. Ja oczywiście też. Najpierw uczył mnie starszy kolega, a potem koleżanka, maturzystka Hala Chamerska. Później zaczęłam chodzić na komplety, które organizowało liceum imienia Zamoyskiego. Za wszystko był odpowiedzialny pan Paciorek, dyrektor szkoły. Wyglądało to tak, że chodziło się po dwie, trzy osoby do nauczyciela, a u niego siadało się przy stole z herbatą i ciastecz-kami. Wszystko miało wyglądać, jakbyśmy przyszli w odwiedziny do znajomego. Takie małe przyjęcie. Matura wyglądała podobnie. Siedziałyśmy we trzy, a naprzeciwko nas trzech nauczycieli. Nie było żadnych szans, żeby coś ściągnąć. Poza tym zdawaliśmy wtedy maturę ze wszystkich przedmiotów. Nawet z rysunków. Oczywiście nie za jednym razem.

Wspomniała Pani o Chemische Fachschule.
W czterdziestym pierwszym roku otworzono w Lublinie szkoły zawodowe dla Polaków, które przygotowywały tylko do zawodu technicznego. Niemcy potrzebowali wykształconych robotników. Uczyłam się w tej szkole równolegle z kompletami. Jakbym nie poszła do szkoły, to pewnie wywieźliby mnie na roboty do Niemiec. Po skończeniu tej szkoły dostawało się tytuł technika. Mieliśmy w tym czasie praktyki między innymi w browarze. Pamiętam wielką kadź z piwem. Wszyscy chłopcy próbowali to piwo, więc ja też chciałam. Wypiłam taką wielką chochlę tego piwa. A że do tego zbiornika wchodziło się krętymi schodami, to miałam później problemy, żeby stamtąd wyjść. Chłopcy pomogli i mnie wyprowadzili. To była pierwsza moja przygoda z alkoholem. Ale wracając do matury, to szczęśliwie zdałam ją w 1944 roku i tego samego roku jesienią poszłam na medycynę i w 1950 roku skończyłam studia, ale rok wcześniej zaczęłam już pracować. To wszystko przez gruźlicę. Zaraziłam się nią pewnie od jakichś pacjentów. Zresztą wtedy panowała wręcz epidemia tej choroby. Kilka osób z mojego roku chorowało. Mój tata też się zaraził i zmarł w 1947 roku. Zaczęłam się leczyć. Wysłano mnie do sanatorium, a jak wróciłam na studia, dostałam pracę w sanatorium w Otwocku pod Warszawą i w międzyczasie robiłam egzaminy dyplomowe. W ten sposób zostałam pulmonologiem. Później jeździłam po całej Polsce. A to tu, a to tam. W końcu w 1972 roku wróciłam do Lublina.

Przygotowała Pani jakiś stos dokumentów.
To dokumenty, które odnalazłam po latach i chcę je oddać do archiwum Uniwersytetu Medycznego. Proszę zobaczyć to zdjęcie. Spotkanie z kolegami w pięćdziesiąt lat po absolutorium, w 1999 roku. Dwóch z nich już nie żyje. A trzeci? Nie wiem, co się z nim dzieje. Wie pan co? Mam listę wszystkich osób z mojego roku na studiach. Co jakiś czas stawiam krzyżyk przy kolejnym nazwisku.

Pani też jest na tej liście.
Tak. Ale krzyżyk przy moim nazwisku postawi już ktoś inny. Tak oto udało mi się entuzjastycznie zakończyć rozmowę.

***
Podziel się wspomnieniem
Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected].

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak Disney wzbogacił przez lata swoje portfolio?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski