Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Bolesław Kowalski i wojenne wspomnienia (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Dziadek Szczepan oddał konia dla Legionów, jako jedyny czytał "Zaranie" i wpoił wnukowi patriotyzm. Dziś Bolesław Kowalski z Olbięcina wspomina pierwsze "wojskowe" łzy i drogę swojego pułku.

Panie Bolesławie, pamiątek tu co niemiara. Ordery, krzyże zasługi, wyróżnienia, oficerki, mundur. Długo by wyliczać.
No mam, bo długo żyję. Jak w czterdziestym czwartym dostałem postrzał kulą dum-dum, przeszła mi między obojczykiem a przełykiem, a później wyrwała w boku dziurę wielką jak talerz, to gdzie ja wtedy myślałem, że tyle dożyję! Panie! Jak mnie nieśli, to krzyczałem, żeby mnie rzucili i zostawili, bo się o kolegów bałem, żeby i oni nie dostali, a później przykładałem sobie stena. Chciałem się zastrzelić, bo tak się bałem niewoli! I, proszę pana, opatrzność boża sprawiła, że dziś mam 97 lat i mogę się pochwalić, że mam dziewięciu wnuków i jedenastu prawnuków.

Pan ma przede wszystkim wspomnienia wojenne?
Panie! Ja od dziecka marzyłem o wojsku! Jakby nie wojna, to byłbym zawodowym żołnierzem. Nawet na komendanta policji chcieli mnie wziąć, ale to nie było dla mnie. Już jako dzieci w szkole mieliśmy drewniane karabiny, a jak skończyłem czternaście lat, wstąpiłem do Związku Strzeleckiego. Byłem za młody i kiedy się dowiedziałem, że mnie nie przyjmą, to się popłakałem. No i tak komendant dał się uprosić. Mieliśmy świetlicę i magazyn broni w majątku Olbięcin, który należał do legionisty Sylwiusza Szczycińskiego, on był prezesem Związku Strzeleckiego. Jeśli gdzieś dalej były jakieś zgrupowania związku, to on dawał nam podwodę, żebyśmy brali w tym udział. Patriota był z niego prawdziwy!

Karabiny z drewna?
To w szkole, a w związku już na poważnie. Pamiętam, jak otrzymaliśmy pierwsze czapki "maciejówki". Okrągłe, zielone z granatowym otokiem i metalowym orzełkiem. Oj, co to było za wydarzenie! Później dostaliśmy nowe zielone bluzy. Wydawało się nam, że jesteśmy już żołnierzami. To było coś! Rozumie pan?! Duma nas rozpierała. Mając szesnaście lat skończyłem II stopień przysposobienia wojskowego w Wólce Profeckiej w Puławach.

To zapatrzenie w wojsko i patriotyzm skądś się musiały wziąć. Może tradycje rodzinne?
Mój dziadzio Szczepan Kowalski wyniósł dużo ze swojego domu. A ja od dziadzia. Bardzo go kochałem, a on mnie też, dbał o mnie i uczył. Jego tata, a mój pradziadzio, był uczestnikiem powstania styczniowego, a dziadzio Szczepan już jako młody chłopak włączył się w ruch niepodległościowy. Mieszkał w Liśniku Dużym, który wtedy znajdował się pod zaborem rosyjskim. Dziadzio jako jedyny należał do Polskiej Organizacji Wojskowej. Jeździł ze szwagrem, Potockim z Kraśnika, i agitował, aby w szkołach nauczano po polsku. W końcu przyjechało czterech kozaków z Janowa Lubelskiego i aresztowali dziadka. Siedział sześć miesięcy i groziła mu Syberia, ale udało mu się wykupić.

Szczepan musiał być wykształcony.
Gdzie tam! Był podkształcony, ale był jedynym w Liśniku, który prenumerował patriotyczną gazetę "Zaranie", a i o swoje dzieci dbał. Kształcił czworo z dziewięciorga. Kiedy wyszedł z więzienia, włączył się w ruch niepodległościowy, kontaktował się z przywódcami Związków Strzeleckich w zaborze austriackim i podpisał zobowiązanie, że jak Legiony wejdą na nasze tereny, to będzie im pomagał materialnie i werbował ochotników do tworzącego się wojska polskiego. Jak po 1914 roku Legiony wkroczyły na nasze tereny, to komendant kwaterował u dziadka. Wtedy dziadzio oddał na wsparcie Legionów konia, którego ukrywał. Rozumie pan? Piłsudski osobiście podziękował dziadziowi i wystawił pokwitowanie, aby po wojnie się zgłosić, to za konia zapłacą.

Zgłosił się?
Panie, to ciekawa historia! W 1919 roku u dziadzia wybuchł pożar. Stracił wszystko! W 1922 roku Piłsudski przyjechał w nasze strony, aby wręczyć sztandar Siódmemu Pułkowi Ułanów Lubelskich. Miał też spotkanie z ludnością z okolicznych wiosek. Dziadzio wziął kwit za konia i poszedł z córką. Miał się upomnieć o tego konia, ale zrezygnował. Mówił później, że Piłsudski tyle zrobił dla ojczyzny, a on miałby mu jeszcze zawracać głowę. Taki był dziadzio! Rozumie pan?!

Pan tych drugich odwiedzin komendanta na pewno nie pamięta.
No nie! Ale jeszcze przed wojną to jeździliśmy do Lublina, żeby defilady pułkowe podziwiać, bo mój brat Edward służył w VIII Pułku Piechoty Legionów w Lublinie. Na święta pułkowe się jeździło i na święto 3 Maja. Wtedy widziałem generała Smorawińskiego i to polskie wojsko! Aż serce z radości biło!

Pociągiem jeździliście?
Gdzie tam, panie! Rowerami się jeździło. Ze szwagrem Romanem Irackim wsiadaliśmy na rowery, a szosa nie była taka jak dziś, tylko kocie łby. Oj, zawsze nas wytrzęsło! Przyjeżdżaliśmy w sobotę i na dworcu kolejowym na ławce się spało, żeby na drugi dzień podziwiać defiladę. Coś pięknego! Orkiestra dęta, krok marszowy...

To pan miał rower?!
Miałem. Panie, rower na tamte czasy to było coś! A ja już wtedy byłem kowalem. Historia jest taka, że mamusia umarła w wieku 32 lat. Osierociła czworo dzieci. Najstarszy Edward miał 14 lat, ja miałem jedenaście, Zosia dziewięć i najmłodsza Helenka miała zaledwie trzy lata. No i zostaliśmy biedne sieroty. Ja z bratem chodziłem młócić cepami. Zarabiało się złotówkę za dzień. A wie pan, ile można było wtedy kupić za złotówkę? Pół kilo słoniny albo kilogram cukru. Cały dzień się na to robiło! No i jeszcze kryzys w 1929 roku. Panie! Ja się cieszę, że teraz dożyłem dobrobytu. Taka była bieda, że tą szosą przed nami chodziły całe hordy "rajzy - biednych rodzin, które od domu do domu prosiły o kawałek chleba. To był kryzys!

Był pan kowalem?
Miałem czternaście lat jak poszedłem na termin. Majster był bratem mojej mamy i dzięki temu nie musiałem płacić za terminowanie i tak zresztą nie byłoby jak zapłacić. Trzy lata terminowałem. Przez te trzy lata nie jadłem obiadu, bo do kuźni było ponad trzy kilometry.

Ten wóz żelaźniak na podwórku to Pana robota?
To mojego kucia! Założyłem kuźnię i miałem trzech czeladników. Kułem wozy, narzędzia rolnicze, siekiery... Wozy to nawet z Urzędowa zamawiali, tak się podobały. Na tym się dorobiłem. Proszę pana, ja nic nie miałem i wszystko to z pracy rąk. Pole kupiłem od Żydków. Cztery morgi, a na tamte czasy to było już coś. Wie pan, przed wojną, jak człowiek na wsi nie miał dwóch hektarów, to nic nie był wart! Panienka mogła być najładniejsza, a i tak nikt nie chciał się z nią żenić. A i najprzystojniejszy kawaler nic nie znaczył, tylko służył. No, chyba że gospodarz umarł, to się ożenił z gospodynią. Takie były czasy panie!

Kupił Pan pole i mógł się spokojnie ożenić. Udało się przed wojną?
Dopiero po wojnie. Ziemię też kupiłem po wojnie. Pokażę panu zdjęcie - moja żona Krystyna. Ja kolegowałem się z jej bratem, to właśnie ten Roman Iracki, z którym jeździliśmy do Lublina. Krysia była dużo młodsza. Gdzież bym ja wtedy myślał o niej! Biedny byłem, a oni bogaci! Wie pan, ojciec przecież ożenił się drugi raz i miał drugie dzieci... No, ale ja nauczyłem się kowalstwa i kupiłem pole. Poza tym poznałem ją bardziej podczas wojny. Jej brat był rusznikarzem i Krystyna przynosiła nam do placówki AK naprawianą przez niego broń. W konspiracji była zaprzysiężona pod pseudonimem "Skromna". Panie, jak ja się z nią ożeniłem, to ją nieźle "uszczęśliwiłem": rana z akcji Burza jeszcze mi się nie wygoiła i ciężko chorowałem, a ona cały czas była przy mnie. Przez półtora roku choroby. Wspaniała kobieta! Kochałem ją i do tej pory śni mi się co noc... do końca moich dni już smutek i tęsknota pozostanie...

Miał Pan wielkie szczęście, że spotkał taką kobietę. Panie Bolesławie, wojna, konspiracja, no i ten postrzał...
To wrócę do 1939 roku. Staję wtedy na komisję wojskową. Mogłem pójść sześć miesięcy później, bo miałem już przeszkolenie, ale jak ja chciałem wtedy do wojska! Niektórzy tu się bronili przed poborem, a ja cieszyłem się, że idę. Na komisji lekarz zapytał co z moim sercem, czy nie jestem chory, a mnie ono tak biło, bo bałem się, że mnie do wojska nie wezmą. Trafiam do IX Pułku Artylerii Lekkiej w Siedlcach. Zaraz po tym przyszedł 23 marca. Hitler zażądał Wolnego Miasta Gdańska i eksautostrady do Prus Wschodnich. W pułku o godzinie szesnastej rozległ się alarm i jak w całej Polsce, nastąpiła cicha mobilizacja. No a później wojna, panie. Pierwszy września, alarm i pobudka przed piątą rano. Oficerowie podenerwowani, przez radiowe głośniki przemawia prezydent Ignacy Mościcki. "Mamy wojnę". Mnie wydawało się, że włosy mi się zjeżyły pod czapką, choć były krótko ścięte... Zaczęło się. Panie, jak oni wtedy bombardowali te Siedlce i nasze koszary! W końcu wymarsz. Opuszczamy koszary i jedziemy przez Międzyrzec w stronę Białej Podlaskiej. Ja i trzynastu innych zgłaszamy się na ochotnika do zwiadu. Dostajemy rowery i wyjeżdżamy na czoło kolumny. Posuwamy się nocami, bo w dzień myśliwce tłuką wszystko co się rusza. A i w nocy żyć nam nie dali. Front zbliżał się za nami i ostrzeliwano nas pociskami rozświetlającymi. Co tam się działo, groza! Na szosie brzeskiej, bo w końcu skierowaliśmy się na Brześć, dopiero zaczęło się piekło! Masy wojska polskiego i ogromna liczba taborów wymieszanych z uciekinierami z poznańskiego, Wielkopolski, a nawet ze Śląska. W rowach powywracane wozy, porozrzucane sprzęty domowe, szmaty, walizki... a my głodni, wyczerpani... Mieliśmy zająć twierdzę w Brześciu, ale rozkazy się zmieniły. Maszerujemy dalej na wschód, w stronę Kobrynia. Muszę się przyznać, że właśnie tam koło Kobrynia w Żabiance miałem pierwsze załamanie psychiczne. Czołgi niemieckie zaatakowały naszą piechotę. Strzelamy w stronę Żabianki, ale to tyle co nic. W pewnym momencie wydaje mi się, że nas okrążają, wtedy pierwszy raz przykładam sobie karabinek do gardła. Tak się panie bałem niewoli! W końcu docieramy do Kamienia Koszyrskiego. Sowieci przekroczyli naszą granice, sytuacja jest tragiczna, zgłaszam się na ochotnika o grupy 150 żołnierzy, aby przedrzeć się do Rumunii...

Panie Bolesławie, chyba całej kampanii wrześniowej nie uda nam się opowiedzieć.
W okolicach Kocka zabierają nas na ostatnią odprawę i odczytany zostaje ostatni rozkaz generała Kleeberga. Kapitulacja. Panie, żyć się nie chciało! Dostajemy się do niemieckiej niewoli. Na szczęście udaje mi się, jak wielu innym, zbiec z kolumny jeńców dzięki mieszkańcom Rudna, którzy dawali nam cywilne ubrania. Szło się później w mundurze, a na wierzchu dla niepoznaki łachy. Wróciłem do domu i przyniosłem nawet czapkę polową, w której za pięć lat w akcji Burza walczyłem w 10. Kompanii AK.

To stąd ten postrzał.
Kiedy wróciłem do domu, założyłem kuźnię, bo w końcu z czegoś trzeba było żyć i zostaję zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej. Składam przysięgę przed porucznikiem Juliuszem Hejdą, pseudonim Komor, i ogniomistrzem Edwardem Bryczkiem - Ostoja. Mnie nadano pseudonim Wicher. Długo by opowiadać o tych pięciu latach w AK. Dość powiedzieć, że po wojnie w 1951 roku urządzili na wszystkich akowców łapankę, jak kiedyś Niemcy. Trafiłem do aresztu w Kraśniku. Wypuścili mnie dzięki staraniom mojej żony. Na koniec powiem panu, mimo wszystko warto żyć, a wszystkim życzę, aby nie mieli takich wspomnień jak ja.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski