Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Car się za to zabrał i Kwiryn został Piorunem (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Rodzina Piorun-Sobieszczańskich na ganku dworu w Konstantynówce pod Lublinem. Rok 1910. Rupert Kwiryn  w środku (starszy pan z siwą brodą) z jego lewej strony żona Józefa
Rodzina Piorun-Sobieszczańskich na ganku dworu w Konstantynówce pod Lublinem. Rok 1910. Rupert Kwiryn w środku (starszy pan z siwą brodą) z jego lewej strony żona Józefa Archiwum rodziny Sobieszczańskich
Rupert Kwiryn Piorun-Sobieszczański był człowiekiem prężnym i zdecydowanym. Po ukończeniu studiów w Żabikowie pojechał na praktyki do krochmalni pod Frankfurtem. Kiedy stamtąd wrócił, sprowadził do Podlodowa pierwszą w Polsce młockarnię mechaniczną i żniwiarkę ze stołem i czterema nastawnymi grabiami. Założył też pierwszą w kraju wytwórnię krochmalu. O pradziadku oraz poszukiwaniach rodzinnych dokumentów opowiadają Elżbieta i Maciej Sobieszczańscy.

"...Szanowna Redakcjo, niniejszym ośmielam się przesłać moje wspomnienie o Rupercie Kwirynie Piorun--Sobieszczańskim, wspomnienie o jego śmierci z gazety Ziemia Lubelska z 1913 roku i jego fotografię. Mój pradziadek, syn ziemi lubelskiej, ostatnie kilkanaście lat spędził w Konstantynowie pod Lublinem, intensywnie działając na rzecz rozwoju rolnictwa oraz społecznego i kulturalnego roz-woju swojego miasta i kraju... W marcu tego roku minęła setna rocznica jego śmierci... Postanowiłem wysłać te materiały do Kuriera Lubelskiego, licząc na ewentualną krótką notatkę w prasie lubelskiej..." .

Chcieli Państwo wspominać przede wszystkimi Pana Kwiryna, a książka o rodzie Sobieszczańskich, którą Państwo napisali, to skarbnica historii innych osób. Z tego wynika, że Kwiryn to jedna z ważniejszych postaci w rodzinie?
Maciej Sobieszczański: Widzi pan, zazwyczaj w rodzinach są tak zwane górki i dołki. Czyli okresy, kiedy pomnażany jest stan posiadania, a co za tym idzie, rodzina się rozwija, ale są również te okresy gorsze.
Elżbieta Sobieszczańska: Ja bym wyraziła to brutalnie, że Kwiryn był ostatnim, który potrafił zarabiać pieniądze. A tak poważnie, to był wyjątkowo prężnym i zdecydowanym mężczyzną. Poza tym, proszę posłuchać wspomnienia, jakie ukazało się w gazecie Ziemia Lubelska po śmierci Kwiryna: "...znany powszechnie w kraju naszym zasłużony ziemianin, jeden z pierwszych pionierów przemysłu rolniczego, obywatel rozumny i światły, człowiek bardzo zdolny, nadzwyczaj ruchliwy, pełen zapału do pra-cy, dający częstą inicjatywę do wielu nowych, pożytecznych dla kraju przedsięwzięć, człowiek niepowszedni w całym tego słowa znaczeniu. Ten siwy żwawy staruszek o mlecznej brodzie i gęstej czuprynie pomimo wieku późnego pozostał z usposobienia młodym i pełnym zapału do końca swego życia...".

O resztę tej historii zaraz po-proszę, ale interesuje mnie książka. Pani mąż mówił mi, że bardzo zaangażowała się Pani w poszukiwania i samo pisanie. To raczej rzadko spotykane, aby żona aż tak zainteresowała się rodziną męża. Wielka miłość czy tak ciekawe historie?
E.S.: Nie wypada mi nie potwierdzić, że to wielka miłość, bo byłoby niezręcznie. Faktem jednak jest, że moja teściowa, Jadwiga Sobieszczańska z Łobaczewskich, po prostu wspaniale opowiadała historie rodzinne. Mówiła dużo i ciekawie. Choć dziś, kiedy konfrontujemy te opowieści mamy z dokumentami, to wiele rzeczy okazuje się legendami, które przechodziły z pokolenia na pokolenie i nie znajdują potwierdzenia. Ale lepiej niech mąż opowiada, bo jest w tym lepszy.

M. S.: Przepraszam, ale zawsze mówisz, że głupstwa mówię.

E.S.: Bo mężowi się czasami daty mylą.

Czyli Pani jest od dat, a Pan od przekazów rodzinnych?
M.S.: No, może nie do końca tak. Muszę na początek potwierdzić, że Elżunia z wielką cierpliwością i myślę, że również z zainteresowaniem, słuchała opowieści mamy. Moja żona jest humanistką i do tego ma umysł śledczy. Zawsze się śmieję, że nadawałaby się do FBI. Już sam fakt, że znalazła miejsce urodzenia Kwiryna, zasługuje na wielkie uznanie. Najpierw mnie maltretowała, mówiąc: Maciusiu, musisz sobie przypomnieć. Ale co miałem sobie przypominać, jak nie wiedziałem! Mówię więc, masz tu obraz tego Kwiryna i z nim pogadaj. Zapytaj, gdzie się "do diabła" urodził, bo robi nam świństwo. Skupiła się i chyba się dogadali, bo potem mówi, jedziemy do Zadębiec koło Hrubieszowa. Pojechaliśmy i znaleźliśmy od pierwszego strzału. Przy czym mieliśmy akt zgonu, gdzie było napisane, że urodził się w Zadubcach. No, a co to znaczy "dub" po rosyjsku? Dąb. Tak moja żona znalazła Zadębce. To był sukces. Poza tym, nad książką pracowaliśmy około dziesięciu lat i każda informacja z archiwum była dla nas wielkim wydarzeniem.

E.S.: Do tej pory jest tak, że piszemy do archiwum z prośbą o jakieś dokumenty. Potem mija miesiąc, drugi, trzeci... Czekamy... i nagle przychodzi informacja. Jest! Tak! Znaleźli akt urodzenia któregoś z przodków! Prawie padamy sobie w ramiona ze szczęścia. Mąż pewnie mówił panu, że ostatnio otrzymaliśmy informację o odnalezieniu świadectwa pradziadka z gimnazjum i czekamy na jego skan.

Czyli będzie kolejne święto u Sobieszczańskich i uroczysty obiad. Widzę, że Państwo są gawędziarzami.
M.S.: Na pewno będzie święto. A obiad? Proszę sobie wyobrazić, że żona nie pozwala mi jeść kartofli, bo brzuch mi rośnie.

E.S.: Ha, ha. Po prostu lekarz nie pozwolił.

M.S.: Nie dyskutuję. Nie, to nie. Trudno. A co do gadulstwa, to obydwoje spędziliśmy życie na wyższej uczelni jako wykładowcy, więc jesteśmy przyzwyczajeni do gadulstwa. Moja żona jest socjologiem. Zaczęła pracę i karierę na Uniwersytecie Łódzkim, ale w 1974 roku dostałem propozycję przeniesienia się do Bielska-Białej, bo uznano, że tam musi być uczelnia techniczna i Politechnika Łódzka założyła filię. Przez to moja żona musiała porzucić doktorat i wyjechała ze mną. Dziś przyjeżdżamy raz w miesiącu z Bielska do Lublina, bo wykładam w Wyższej Szkole Ekonomii i Innowacji.

E.S.: No, ale sprowadzamy pana na manowce, a mieliśmy rozmawiać o Kwirynie.

Zatem proszę od początku.
M.S.: Rodzina Piorun-Sobieszczańskich herbu Rogala, linia rodowa Sobieszczany - Podlodów, jest jedną z wielu gałęzi rodu Sobieszczańskich, którego przodkowie zamieszkiwali w XV i XVI wieku wsie: Sobieszczany, Niedrzwica, Skrzyniec i inne wokół Lublina. Wiele na ten temat znaleźliśmy w piśmie Ruperta Kwiryna Piorun-Sobieszczańskiego i jego brata Antoniego Bonifacego z dnia 28 grudnia 1899 roku, skierowanym do Rządowego Senatu Departamentu Heroldii Carskiej Rosji w sprawie uznania ich szlacheckiego pochodzenia.

Zaraz. Pana przodek jest Piorun, a Pan już nie?
M.S.: Z tym Piorunem to w ogóle była niezła zabawa. Kwiryn, aby móc wydawać czasopismo rolnicze, musiał udowodnić swoje pochodzenie szlacheckie. Jak się car za to zabrał, to najpierw Kwiryn miał problemy, bo uczestniczył w Powstaniu Styczniowym, ale ostatecznie w 1905 roku uzyskał potrzebny dokument. Tylko, że zgodnie z zasadami panującymi w Rosji, do uzyskania dokumentu potrzebne było potwierdzenie jego nazwiska i imion ojca. W akcie ślubu Wojciecha, ojca Kwiryna, dopisano drugie imię Stanisław i przydomek Piorun. Potem to jakoś zanikło i znów wszyscy byli Sobieszczańscy. Jednak nastała władza ludowa, wszystkie dane z metryk kościelnych przeniesiono do Urzędów Stanu Cywilnego i skwapliwie wszystkim dopisano Piorun. Ja byłem Maciek Sobieszczański i dobrze mi się z tym żyło. Jednak, kiedy chciałem się żenić, okazało się, że jestem Piorun. Krótko mówiąc, aby uniknąć zbędnego zamieszania, szybko pobiegłem do urzędu i zmieniłem nazwisko na Sobieszczański. Z kolei mój tatuś Jerzy Wojciech Roman z dumą wypiął pierś i powiedział, że wreszcie jego szlachectwo zostało potwierdzone.

Dobrze. Przechodzimy do twardej historii. Rupert Kwiryn...
M.S.: Syn Wojciecha Stanisława i Julii z domu Tuszewskiej, urodził się o północy 27 marca 1838 roku w Zadębcach koło Hrubieszowa. Został ochrz-czony 4 kwietnia 1838 roku w kościele parafialnym w Trzeszczanach. Kiedy w 1850 roku Rupert miał dwanaście lat, a jego brat Antoni Bonifacy zaledwie osiem, zmarł ich ojciec Wojciech. W rok później umarł bezdzietnie ich stryj Józef, pozostawiając sukcesję części Podlodowa dwóm wdowom Julii i Agnieszce oraz synom Wojciecha i Julii. Młody Kwiryn początkowo uczył się w Szczebrzeszynie, a następnie w gimnazjum im. Stanisława Staszica w Lublinie, które ukończył w 1857 roku. W roku 1863 brał czynny udział w Powstaniu Styczniowym, został aresztowany i osadzony w fortach Zamościa. Po zwolnieniu z więzienia, nadal pozostawał pod politycznym nadzorem. W maju 1869 roku nałożono na niego nadzór policyjny za kontakty z zagranicą, w związku ze sprowadzaniem zagranicznych książek. 8 listopada 1866 roku w kościele w Chodywańcach wziął ślub z Różą Józefą Janiszewską herbu Ostoja, córką Hipolita Janiszewskiego i Pauliny ze Zdanowiczów, właścicieli majątku w Chodywańcach. Potem w 1871 roku, jako jeden z najwybitniejszych absolwentów, ukończył Wyższą Szkołę Rolniczą im. Haliny w Żabikowie koło Poznania.

W liście było napisane, że Rupert intensywnie działał na rzecz rozwoju rolnictwa oraz społecznego i kulturalnego rozwoju swojego miasta i kraju.
E.S.: To był człowiek prężny i zdecydowany. Po ukończeniu studiów w Żabikowie pojechał na praktyki do krochmalni pod Frankfurtem. Kiedy stamtąd wrócił, sprowadził do Pod-lodowa pierwszą w Polsce młockarnię mechaniczną i żniwiarkę ze stołem i czterema nastawnymi grabiami. Stopniowo wykupywał ziemie podlodowskie. Ostatecznie 18 marca 1874 roku wszystkie ziemie Podlodowa zostały po-łączone w jedną hipoteczną całość. 23 lipca 1879 roku założył pierwszą w kraju wytwórnię mączki kartoflanej i krochmalu.

M.S.: Ta fabryczka i produkcja rolna przynosiły Kwirynowi całkiem spore dochody. Dzięki temu mógł rozwijać Podlodów i inwestować na terenie Lubelszczyzny. W roku 1887 zakupił posiadłość Chorążankę, stanowiącą wydzieloną część Majdanu Górnego pod Tomaszo-wem Lubelskim. W 1895 nabył tak zwaną część dolną majątku Rachanie, a później sąsiadującą z nim Pawłówkę. Był też inicjatorem założenia szkoły początkowej w Podlodowie.

A wspomniana działalność na rzecz społecznego i kulturalnego rozwoju miasta i kraju?
M.S.: Temu poświęcił ostatni okres życia. Organizował Lubelskie Towarzystwo Rolnicze, zjazdy absolwentów szkoły rolniczej w Żabikowie. Był też współorganizatorem i czynnym uczestnikiem Lubelskich Wystaw Rolniczo-Przemysłowych. Na przykład w 1901 r. wystawiał żyto typu Probstein i kiszonkę z liści buraczanych. Ale to nie wszystko. Należał do grona inicjatorów i organizatorów Towarzystwa Przyjaciół Teatru Polskiego w Lublinie. Był członkiem założycielem Towarzystwa Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego i w 1907 roku wpłacił na rzecz uzupełnienia jej księgozbioru sumę 50 rubli. Zmarł w Konstantynówce koło Lublina 19 marca 1913 roku, a pochowano go na cmentarzu przy ulicy Lipowej.

Imponujący życiorys. Ale nic jeszcze nie wiem o Macieju i jego żonie. Może na początek moje ulubione pytanie. Maciej poznał Elżbietę...
M.S.: Poznał przez łóżko.

Może w łóżku?
M.S.: No, nie całkiem tak. Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi. Przyszedł do mnie kolega Andrzej, syn profesora Wilczkowskiego. Mówi: - Słuchaj Maciek, mama przyjęła jakąś studentkę z Warszawy, tylko dziewczyna nie ma na czym spać i trzeba jakieś łóżko przywieźć. - To pojechaliśmy syreną i zawieźliśmy. No, ale to nie wszystko. Mama Wilczkowska obiecała jej pełną opiekę. Z te-go powodu zrobiła Elżuni, po-wiedziałbym, wstępny kurs BHP. Między innymi powiedziała, żeby uważała na kolegów jej syna, bo są nieodpowiedzialni. Powiedziała też, że jest taki Sobieszczański, który każdą dziewczynę bierze na konie do klubu jeździeckiego w Łagiewnikach pod Łodzią, którego jest członkiem. Broń Boże, aby się na to zgodziła!

E.S.: Żebym ja po tytlu latach musiała się rumienić, to już skandal!

M.S.: Zadzwoniłem i zaproponowałem te Łagiewniki. No i co? Zgodziła się!

To z Pana był niezły podrywacz.
M.S.: A skąd. Ale miałem taką opinię u mamy Wilczkowskiej, bo ten mój przyjaciel Wilczkowski mi ją wyrobił.

E.S.: Maciuś! Ja cię proszę! A Andrzej to też barwna postać. Wciągnął męża do klubu alpinistycznego i razem pojechali w góry Etiopii.

M.S.: O tak! Trzy razy przepłynąłem też Atlantyk. Ale, aby o tym opowiedzieć, wspomnę mój polityczny życiorys. Mój tatuś Jerzy Wojciech mieszkał na Lubelszczyźnie. Jednak musiał "piorunem" stąd uciekać, bo był w Drugim Wydziale, czyli kontr-wywiadzie AK. W 1944 roku wpadł w "kocioł" zorganizowany przez NKWD. Zapytali go, co tu robi. Był w stopniu kapitana, więc odpowiedział, że przyszedł, bo chciał się zgłosić do Ludowego Wojska Polskiego. Przesłuchali go i następnego dnia znalazł się ze stopniem majora w randze zastępcy szefa sztabu 7. Dywizji. Jego zadaniem było pisanie listów zawiadamiających o śmierci na polu chwały by-łych żołnierzy AK, którzy dobrowolnie zgłaszali się do dy-wizji i byli likwidowani. Ojciec przestraszył się i zaczął szukać wyjścia z tej sytuacji, w efekcie udało mu się uzyskać przydział do Rejonowej Komisji Uzupełnień w Kaliszu. Tam, jako komendant, miał do czynienia ze zwolnieniami z wojska i nawiązał kontakty z pod-ziemną organizacją Wolność i Niepodległość. Za to został skazany na 10 lat więzienia we Wronkach. Ja z siostrą Hanią i mamą musieliśmy wyjechać i zamieszkaliśmy u rodziny w Gdyni. W ten sposób stałem się antykomunistą.

A co z Pana wyprawami?
M.S.: Nie mogłem się zapisać do partii, bo bym zrobił świństwo tatusiowi, ale po pewnym czasie nabrałem przekonania, że władzę ludową można skłonić do wielu spraw po-przez odpowiednią argumentację. Pracowałem wtedy na politechnice w Łodzi. Chodziło o to, aby odpowiednio uzasadnić każdy wyjazd jako bardzo potrzebną inicjatywę, czyli w imię partii czy przyjaźni polsko-jakiejś. Dzięki temu udało nam się na przykład zdobyć samochód terenowy Star 66 i racje żywnościowe na wyjazd do Etiopii. Innym razem, bo żeglowałem turystycznie, udało nam się popłynąć w rejs atlantycki na trasie Gdynia, Wyspy Kanaryjskie, Hawana, Miami, Bermudy, Las Palmas. Wtedy wytłumaczyliśmy to tym, że chcemy popłynąć do kubańskich przyjaciół, w ramach ZHP do harcerzy kubańskich.

Pani chyba nigdy się z mężem nie nudziła?
E.S.: Kiedy mąż płynął na Kubę, to ja byłam akurat w ciąży ze starszym synem, a on wte-dy zdobywał morza i oceany. Tydzień po jego powrocie narodził nam się syn. Nie ukrywam, że miałam z Maćkiem barwne życie. Zresztą mąż uznał, że ja też muszę być dzielna i wysłał mnie w kilka rejsów. Ja z kolei opłynęłam porty Bałtyku oraz przepłynęłam z Dubrownika na Adriatyku do Rzymu (Fiumicino) na Morzu Śródziemnym.

Jak długo są Państwo małżeństwem?
E.S.: W tym roku w sierpniu miną 44 lata.

Pytam, bo wydaje mi się, że Państwo nadal patrzą na siebie z miłością.
M.S.: Ja bardzo kocham moją żonę mimo tego, że nie pozwala mi jeść kartofli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski