Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Czas płynie wspomnieniami (ZDJĘCIA)

Dorota Krupińska
Tadeusz Kawecki wspomina księżną Lubomirską, rodzinną pasiekę, czasy wojny i gimnazjum, gdzie poznał żonę. Przeszłość pamięta doskonale. - Nawet dziś mogę narysować, gdzie kto mieszkał - mówi.

Pochodzi Pan z Wołynia i urodził się 87 lat temu.
14 listopada 1928 roku w Kolonii Sosnowiec, gmina Połonka, koło Łucka na Wołyniu. Kolonia Sosnowiec powstała w 1922 roku. Mieszkańcy, około 30 osób, którzy ją założyli, pochodzili z lubelskiego, dokładnie z okolic Puław.

Jak się tam znaleźli?
Księżna Lubomirska na Wołyniu miała swój majątek Ławrów. Chciała sprowadzić na te tereny jak najwięcej Polaków. Przyjeżdżała do Puław i razem z księżną Czartoryską namawiały rolników z powiatu puławskiego do wyjazdu na Wołyń. Mój dziadek Andrzej Kawecki pochodził spod Puław, dokładnie z Markuszowa, ze wsi Góry, zgodził się osiedlić na Wołyniu. W Puławskiem dziadek miał 15 mórg ziemi, a na Wołyniu kupił 60 mórg, w tym 40 ziemi ornej i 20 lasu. Ziemia tam była dobra, czarnoziem.

Księżna stworzyła Polakom dobre warunki, pomagała przy budowie domów, studni. Otaczała osadników opieką. Założyła porodówki, przedszkola. W połowie lat 20. powstała szkoła podstawowa. Dziadek wraz z innymi osadnikami tworzył tę kolonię. Mieszkał w ładnym, piętrowym domu pod lasem. Miał wielką pasiekę, 100 uli. Po kilku latach wyprowadziliśmy się od dziadka. Rodzicie wybudowali niedaleko dom. Zamieszkałem tam z moim rodzeństwem, siostrą Irenką i bratem, najmłodszym z naszej trójki, Rysiem.

Kim byli Pana rodzice?
Tata Stanisław urodził się w 1898 roku. Był w Legionach Piłsudskiego, służył w szwadronie kawaleryjskim. Ojciec był wysokim, rosłym i postawnym mężczyzną. Świetnie władał szablą, jeździł konno. Brał udział w wojnie przeciwko bolszewikom w 1920 r. Zasłużył się w niej i został odznaczony przez Piłsudskiego. Marszałek w nagrodę dał mu ziemię na Wileńszczyźnie, koło Nowogródka. Ale uboga, licha to była ziemia. Odmówił więc. Na Wileńszczyźnie miał posadę wojskową. Tata miał czworo rodzeństwa. Był najstarszy. Jak był w wojsku, to mój dziadek, a jego ojciec, napisał mu list, by wracał i pomagał mu w gospodarstwie na Wołyniu i przy budowie budynków gospodarczych. Tata więc wrócił na Wołyń, do pracy na roli. Tam poznał mamę Zofię Kotarską, osobę troskliwą i kochaną. Była młodsza od taty o 8 lat. Mama całe życie zajmowała się domem, dbała o nas. Rodzice byli bardzo gospodarni i pracowici.

Jak wyglądało Pana dzieciństwo na Wołyniu?
Niczego nam nie brakowało. Biedy nie było. Rodzicie mieli duże gospodarstwo. W wolnym czasie pomagałem im i bawiłem się z kolegami. Dookoła była piękna przyroda, gęsty las, który był naszym cudownym placem zabaw. Ile tam było kryjówek. Przy drodze do Łucka stały wielkie dęby, tak grube, żeby je objąć, potrzeba było kilku ludzi. Chodziłem do szkoły podstawowej niedaleko Łucka. Uczyło się tam 600 dzieci. Pochodziły z okolicznych wsi. Do wybuchu wojny ukończyłem cztery klasy podstawówki. Uczyli nas polscy nauczyciele. Potem, jak zaczęła się wojna, to naszych nauczycieli aresztowano i zesłano na Sybir, a w ich miejsce przyszły niedouczone młokosy.

A jakich mieliście sąsiadów?
Dokoła naszej wioski było kilka polskich kolonii. Duża kolonia Kościuszków, z drugiej Chrobrowicze. Ale sąsiadowaliśmy również z Ukraińcami. Obok była ukrainska wieś Rikanie, a z drugiej Ławrów, a my tak wzdłuż, przecinaliśmy te wsie ukraińskie.

Z Ukraińcami były jakieś zatergi?
Nie, żyliśmy z nimi dobrze. Nie było żadnych zatargów, przejawów ksenofobii. Przecież w szkole miałem kolegów Ukraiń-ców. Bawiliśmy się wspólnie. Rodzice byli zapraszani na ukraińskie wesela, przyjęcia. Przyjaźniliśmy się z nimi. Gdy doszło do rzezi, to niektórzy nasi ukraińscy sąsiedzi zaoferowali nam pomoc. Mówili: Nie uciekajcie, my was tak schowamy przed naszymi bandami, że was nigdy nie znajdą. Nie skorzystaliśmy z tej pomocy.

Dobre czasy skończyły się z wybuchem wojny.
W 1939 żyliśmy jeszcze w miarę spokojnie. Sowieci jak przyszli, to węszyli, kto jest kim, co robił, czy był w wojsku. Zbierali wywiad. W kolonii Kościuszków mieszkali osadnicy wojskowi, żołnierze Piłsudskiego. Funkcjonariusze NKWD mówili do nich: Ty był u Piłsudskiego, ty biłeś się przeciwko nam, władzy radzieckiej. Mieszkańcy wioski Kościuszków i Chrobrowicze zostali wysłani na Sybir.

Poczuliście się pewnie zagrożeni. Nie uciekaliście, czekaliście na rozwój wydarzeń?
Wtedy wiedzieliśmy, że podzielimy los sąsiednich wiosek. Tata przecież walczył w Wojsku Polskim. Miał odznaczenia. Dostawał zresztą przed wojną za nie parę złotych. Swoje dokumenty wojskowe zamurował w piecu. By się do nich dostać, trzeba byłoby piec rozbierać. Ale NKWD i takie rzeczy robiło. Sowieci wyznaczyli naszą wieś na zsyłkę. Czekaliśmy na deportację na Sybir. Pierwsza tura wywózki była w lutym i marcu 1940, druga w lipcu i sierpniu, a trzecią zaplanowano na czerwiec 1941 r. I w tej trzeciej turze mieliśmy właśnie jechać. Wyznaczyli dzień, kiedy akurat na Rosję napadli Niemcy. I zostaliśmy w domu.

Można powiedzieć, że Was Niemcy uratowali przed zsyłką.
Tak można powiedzieć. Chociaż to wrogowie. Teraz nie groził nam Sybir, ale Oświęcim. Zostaliśmy w naszej kolonii jeszcze dwa lata. Nie chodziłem do szkoły, bo polskich szkół nie było. Pracowałem w gospodarstwie rodziców. W tym czasie Niemcy obiecali Ukraińcom, którzy poczuli się gospodarzami, autonomiczne państwo. Zaczęły się szykany. Mówili, że gdyby nie Polacy, to dawno mieliby swoje państwo. Pojawiły się bandy UPA, banderowcy. Rozpanoszyli się. W 1943 r. doszło do strasznej rzezi. Okoliczne wsie płonęły bez przerwy. W nocy było tak jasno jak w dzień. My byliśmy ostatnią kolonią przed Łuckiem. Czuliśmy, że i do nas lada dzień przyjdą. Słyszeliśmy o strasznych zbrodniach, dokonywanych przez UPA. Nie spaliśmy nocami, czuwaliśmy, czasami w lesie spaliśmy. Rodzice zdecydowali wreszcie, że uciekną. Tata zapakował potrzebne rzeczy na wóz i pojechali do Łucka. Ja zostałem jeszcze, by dopilnować niektórych spraw.

W nocy przyjechali banderowcy. Szła taka hołota, szeroką drogą, strzelali, śpiewali swoje dumki. Uciekłem, jak stałem, do lasu. Doczekałem do rana i uciekłem do Łucka, do rodziców. Niestety, moi dziadkowie i siostra taty zostali zamordowani. Dziadek nie chciał uciekać. Twierdził, że tyle dobra zrobił Ukraińcom. Wierzył, że nie spotka go nic złego. Pamiętam, jak jeszcze przed naszą ucieczką prosił mojego ojca, by przyjechał do niego po miód, w magazynie dziadek miał kilka beczek. Niestety, nie spotkali się już.

Co robiliście w Łucku?
Kto przeżył, to uciekał właśnie tam. Ale bieda była straszna. Brakowało jedzenia. Ludzie nie mieli gdzie mieszkać. Sporo osób znalazło schronienie w katedrze. My mieszkaliśmy u znajomego ojca w oficerskiej kolonii. Potem dostaliśmy mieszkanie. Ciężko się tam żyło. Ukraińcy szykanowali nas. Cały czas czuliśmy się zagrożeni. Mama zajmowała się domem, pilnowała go, by nie wyrzucili naszych rzeczy na bruk. Tata pracował w niemieckiej drukarni. Siostra w kuchni browaru. Jeździliśmy na wieś z bronią, w razie ataku, i szukaliśmy jedzenia dla Polaków z Łucka, którzy głodowali. Widziałem wtedy te spalone wsie, zwłoki, kikuty drzew. Rzeką Styr płynęły zmasakrowane ciała. Okropny widok. Śniło mi się to jeszcze kilka lat po wojnie. Te obrazy wracały.

W Łucku nie było bezpiecznie, więc tata odesłał nas do Markuszowa pod Puławami, do kuzynów. Tata miał znajomego kolejarza, który znalazł nam miejsce w wa-gonie. Pojechaliśmy tam w kilka rodzin. W Chełmie przez przypadek Niemcy odczepili nasz wagon od składu. Na dworcu koczowaliśmy dwa dni, ale udało się dotrzeć do Nałęczowa i furmanką do Markuszowa, do kolonii Góry. Tu, u kuzynów, mieszkaliśmy do końca wojny.

W 1944 roku złapałem kontakt z życiem konspiracyjnym na tamtym terenie. Niemal w każdej wsi były oddziały Batalionów Chłopskich. W partyzantce byłem krótko, do 1945 r.

1945 rok, koniec wojny, co się dzieje z Waszą rodziną, z Panem?
Z Łucka wrócił mój ojciec. Dostał z Państwowego Urzędu Repatriantów poniemieckie gospodarstwo w kolonii Radawczyk. Zamieszkaliśmy tam razem i zaczęliśmy gospodarzyć od podstaw. Z Wołynia przyjechaliśmy tylko z paroma walizkami. Nasi sąsiedzi to byli również repatrianci ze Wschodu. Mieszkało tam sporo młodzieży. Dzięki pomocy Związku Młodzieży Wiejskiej założyliśmy koło Wici. Urządzaliśmy potańcówki w stodołach.

Dwa lata po wojnie z koła młodzieży zostałem wysłany na kurs Uniwersytetu Ludowego w Ługowie, a następnie za namową kierownika uniwersytetu pojechałem na egzaminy do Spółdzielczego Gimnazjum dla Dorosłych w Łysołajach niedaleko Milejowa. Tam poznałem swoją żonę, Janinę Łaśko, pochodziła z Podlasia. Najpierw była moją koleżanką, potem zakochałem się w niej. To była wspaniała szkoła. Zdałem tam tzw. małą maturę. Naukę tam wspominam bardzo dobrze. Pamiętam, że po uroczystym zakończeniu roku płakaliśmy jak przysłowiowe bobry. Potem uczyłem się jeszcze dwa lata w Nałęczowie, gdzie zrobiłem maturę. I trzeba było szukać pracy. Byłem już przecież dorosły.

Ze znalezieniem pracy chyba nie miał Pan problemów?
Po szkole od razu dostałem przydział pracy jako referent w Banku Inwestycyjnym w Lublinie. Płacili marnie, więc szukałem czegoś innego. Zatrudniłem się w nowo otwartej Fabryce Samochodów Ciężarowych jako kierownik finansowy. W 1950 r. wybuchła wojna koreańska, a że ja byłem w rezerwie, to wzięli mnie do wojska. Stacjonowałem w Lidzbarku Warmińskim. Nic tam nie robiliśmy. Książki czytałem. Czekaliśmy na wysyłkę na front do Korei. Po trzech latach wróciłem do Lublina. W 1954 roku przeżyliśmy rodzinną tragedię. Umarł mój 14-letni brat Rysio. Najprawdopodobniej chorował na serce. Pamiętam, że potrzebna była penicylina krystaliczna. Stałem po nią przed kościołem św. Michała na Bronowicach dwa dni. Zdobyłem, ale nie udało się uratować brata. W 1955 roku ożeniłem się z moją Janinką. Zamieszkaliśmy w wynajętych pokoju na Firlejowskiej, a potem w kamienicy na Rusałce kupiłem pokój. W 1957 roku przyszedł na świat nasz pierwszy syn Adaś. Cały czas szukałem nowego mieszkania. W 1962 roku dostałem przydział na dwupokojowe na LSM.

Zamieszkaliście w ówczesnych apartamentach.
Mieszkanie było bardzo ładne. Po tych pokojach wynajmowanych to nowe lokum wydawało nam się jak pałac. Mieliśmy nawet coś w rodzaju garderoby. Dobrze tu żyliśmy. Przyjmowaliśmy gości. Kupiłem sobie samochód, najpierw trabanta, potem małego fiata, dużego. Jeździliśmy na wakacje. Ale czas, proszę pani, biegnie szybko. Chłopcy poszli na swoje. Jestem dziadkiem. Mam cztery wnuczki i jednego wnuka. Umarła mi żona. A ja spędzam czas na oglądaniu telewizji, czytaniu książek, spacerach. Sprzątam, gotuję sobie.

A odwiedził Pan miejsca z dzieciństwa?
Kilka lat temu byłem w swojej wsi. Czyste pole zostało. Nawet lasu nie było i tych dębów szerokich. Postałem i pojechaliśmy. Ukraińcy nic nie wybudowali w tym miejscu. A ja jeszcze dziś jestem w stanie narysować, gdzie i kto mieszkał.


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski