Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Dariusz Tokarzewski opowiada o smakach dzieciństwa

Marcin Jaszak
Dariusz Tokarzewski z wnuczką Klarą. "Klara na razie się uśmiecha, zaczyna gruchać i poznaje świat..."
Dariusz Tokarzewski z wnuczką Klarą. "Klara na razie się uśmiecha, zaczyna gruchać i poznaje świat..." archiwum Dariusza Tokarzewskiego
Zdun Stefan wyrobił trzysta procent normy, Zofia założyła bijalnię oleju, a wnuk Darek łowił kiełbie "na oko" w Ciemiędze. Dariusz Tokarzewski opowiada o smakach z dzieciństwa i studenckich furgach.

Piękny portret.A gdzie tam. Mały grubas wtedy byłem, szyi nie miałem. Nic! Dziadek wziął mnie kiedyś na poświęcenie pól i powiedział, że już nigdy więcej na ręce mnie nie weźmie. Tak się wtedy nadźwigał. Zresztą, kiedy się urodziłem, ważyłem prawie pięć kilo.

Skoro pole, to dziadek zapewne był rolnikiem. Był rolnikiem i zdunem. Nazywał się Stefan Kozak i był jednym z bardziej wziętych zdunów w okolicy. Po wojnie naprawił i odbudował większość pieców na lubelskiej Starówce. Opowiadał, że kiedyś wyrobił trzysta procent normy i dostał w nagrodę zegar, który mam w domu do dzisiaj. Bardzo zacny człowiek. Nie dość, że pracował, to wychowali z babcią Franciszką aż dziesięcioro dzieci. Mieszkali w Sługocinie, a poznali się "na służbie" u dziedzica. Tam też dziadek nauczył się zawodu zduna. Stawiał piece w całej okolicy. Między innymi w dworku w Moszenkach. Właściciel dworku hrabia Daniel Walewski odsprzedał go w 1929 roku mieszkańcom gminy i dzięki temu powstała tam szkoła powszechna. Cała dziatwa dziadków Kozaków uczyła się właśnie w tej szkole. Zresztą większość z tych dzieci kształciła się dalej. Zawsze podziwiałem za to dziadków. Kiedy byłem dorastającym chłopakiem, często przyjeżdżałem do Słu-gocina na wakacje i pomagałem dziadkowi w polu. Stał tam niewielki drewniany domek, a za nim rósł piękny sad ze starymi jabłoniami, wiśniami, gruszami i śliwami.

Urodziłeś się w Zamościu. Tata pochodził stamtąd?Tu właśnie jest ciekawa historia spotkania moich rodziców. Tata pochodził ze wsi Borów pod Krasnymstawem. Mieszkał tam z mamą i bratem, bo jego ojciec zmarł pod koniec wojny. Babcia Zofia Tokarzewska była wyjątkowo zaradną kobietą i mimo braku męża dawała sobie doskonale radę. Podczas wojny, a i później też, jeździła na przykład do Łodzi, aby sprzedawać tam tytoń, który wyhodowała.

Aż do Łodzi?! Tak. Do tego była na tyle przedsiębiorcza, że z pomocą sąsiadów i oczywiście synów, założyła bijalnię oleju rzepakowego. Maszyna stała przy domu pod strzechą. Pamiętam to jeszcze jako dzieciak. To było najwspanialsze danie z dzieciństwa. Ciepły olej rzepakowy, pokrojona w talarki cebulka z grzędy i świeży chleb z pieca. Nie ma lepszego jedzenia! Do tej pory potrafię kupić olej z targu tłoczony na zimno i żywić się tak przez kilka dni. Ale wracając do spotkania moich rodziców, to, jak mówiłem, dziadek Stefan posłał wszystkie dzieci do szkół. Dzięki temu moja mama Zofia skończyła liceum Unii Lubelskiej. Zdała maturę, zapakowała kanapki w siateczkę i pojechała do Łodzi zdawać egzaminy na stomatologię. Z tego, co wiem, zdała pierwszy egzamin. Niestety, drugi miał się odbyć dopiero za kilka dni. Mamy nie było stać, żeby tam zostać i musiała wracać do domu.

Marzenia odpłynęły.Odpłynęły, ale tutaj w Lublinie znalazło się coś takiego jak geodezja, więc mama skończyła studium geodezyjne i zaczęła pracować. W ten sposób wyjechała w okolice Borowa i chodziła z łatą geodezyjną po polach. Młody Janek Tokarzewski zobaczył fajną dziewczynę i od tego się właśnie zaczęło. Jak wiem, długo nie byli narzeczeństwem, ale ja urodziłem się zupełnie legalnie rok po ślubie w 1960 roku. Podobno ojciec był tak szczęśliwy, że wszedł po rusztowaniach, bo stary szpital w Zamościu był wtedy remontowany, aby zobaczyć syna. Jak zobaczył, to mało nie spadł. Nie wiem, czy byłem taki brzydki, czy tata po prostu był tuż po "pępkowym". Zamieszkaliśmy wtedy w Zamościu w jednym z pomieszczeń kamienicy, gdzie teraz jest Biuro Wystaw Artystycznych. Tuż koło ratusza. Pamiętam pompy przy ratuszu, z których nosiło się do domu wodę i wspólne ubikacje na samym dole kamienicy. Coś niesamowitego. Na tym właśnie rynku się wychowywałem. Dzisiaj to wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Mama była geodetką, a tata?Mama pracowała w Przedsiębiorstwie Geodezyjno-Kartograficznym i tam była kierownikiem składnicy dokumentów. Pamiętam, jak kreśliła po nocach mapy, aby dorobić parę groszy. Tata z kolei wcześniej uczył się w studium nauczycielskim w Lublinie i tutaj uczył się też gry na skrzypcach. Kiedy ja już byłem na świecie, skończył zaocznie filologię rosyjską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Początkowo uczył fizyki w liceum ekonomicznym w Zamościu, a po ukończeniu studiów został tam dyrektorem.

Uuu! Dziecko dyrektora szkoły. Pewnie łatwo nie było?Oj, byłem przez to nieraz piętnowany w szkole podstawowej, bo nie byłem zbyt grzeczny. Chociaż można powiedzieć, że byłem w miarę grzeczny, ale lubiłem towarzystwo niegrzecznych kolegów, więc wciąż lądowałem na dywaniku dyrektora. Wtedy nauczycielki powtarzały: - O! Tak właśnie zachowuje się nauczycielskie dziecko! Oczywiście psociliśmy trochę. Robiliśmy dowcipy nauczycielom, które nie były dla nich zbyt przyjemne. No i graliśmy w ping-ponga na korytarzu, co było niezwykle hałaśliwe. Brakowało stołów do gry, więc odbijaliśmy piłeczkę po podłodze, udając, że gramy w tenisa ziemnego. W zimie z kolei strugaliśmy sobie kije i graliśmy w hokeja, oczywiście już na lodowisku. A wracając do taty, to oprócz tego, że był nauczycielem, to w latach sześćdziesiątych prowadził zespół Echosondy. Śpiewało tam, na trzy głosy, sześć przepięknych dziewcząt. W pewnym momencie wystąpiły w lubelskim radiu i brały udział w programie Ireny Dziedzic "Tele-Echo". To było dopiero wydarzenie.

Dzieciństwo na zamojskiej Starówce? Tak, ale zawsze podkreślam, że jestem chłopak ze wsi. Na wakacje jeździłem do Sługocina albo Borowa i pomagałem dziadkom. Mało kto z mojego pokolenia umie jeszcze władać kosą, a ja potrafię, bo nauczył mnie dziadek. Mało kto potrafi łowić ryby na oko, a ja potrafię, bo nauczył mnie wujek. Choć dzisiaj powiedziano by, że to kłusowanie. Wycinało się leszczynowego kija, a na jego końcu nakładało się strunę od gitary. W ten sposób na "zaciąganie" można było złapać w Ciemiędze szczupaka czy kiełbie, bo woda wtedy była tak przejrzysta, że widać było, jak te ryby "stoją" przy dnie. Z kolei w Borowie łowiłem okonie, ale już na wędkę. W składnicy harcerskiej kupowało się taką deseczkę z nawiniętą żyłką, spławikiem z kory, ciężarkami i haczykiem. Na te wakacje zawsze dojeżdżaliśmy pekaesem, aż wreszcie tata kupił trabanta na raty. To dopiero był szpan! Coś niesamowitego dla takiego dzieciaka! Chociaż pamiętam też, że do Borowa jeździłem jakieś pięćdziesiąt kilometrów rowerem. To był składak, bodajże flaming. Pierwszy w moim życiu rower. W dodatku kupiłem go za pierwsze zarobione pieniądze.

A pierwsze pieniądze zarobiłem... Przy rwaniu chmielu. Miałem jakieś dziesięć lat. Pojechaliśmy z mamą do Borowa, a ponieważ mama miała wtedy urlop i był okres zbierania chmielu, to pracowałem z mamą przy tym chmielu, żeby zarobić na wymarzony rower. Wstawaliśmy o piątej rano. Mama nalewała słodką, mocną herbatę do butelki zakrywanej zwiniętą gazetą, a do tego pakowała duży, prostokątny pieróg z serem lub jabłkami, które wypiekała babcia. Szliśmy cztery kilometry do wsi Jochanin i tam pracowaliśmy aż do wieczora. Fajne to było, bo "pachniało" obyczajowością tamtych stron. Siadało się na takich worach, strącało długi pęd i szyszka po szyszce się go obierało, a pracujące kobiety śpiewały wtedy różne piosenki. Tak zarobiłem na pierwszy wymarzony rower.

No to zadałeś szyku w Zamościu.Oj, cieszyłem się nim ogromnie i byłem dumny! Wiadomo, że mama dołożyła mi do tego roweru, ale w ten sposób rodzice zaszczepili mi jakiś szacunek do pracy i pokazali, co to znaczy mieć swoje pieniądze. Umiałem przy tym rowerze zrobić wszystko. Wymienić dętkę, poprawić hamulce... A drugie poważne zarobione pieniądze to już był okres liceum. Zarobiłem i przeznaczyłem na dżinsy rifle. Kosztowały wtedy pięć dolarów i dwadzieścia centów. Oczywiście wtedy funkcjonowały bony, bo dolary były nielegalne.

Chyba już nie zrywałeś chmielu?Nie, ale zatrudniłem się z kolegą, który zresztą też zarabiał na rifle, w kwaszarni ogórków na Zamczysku w Zamościu. Do moich zadań należało zalać solanką beczki z ogórkami, zamknąć i przyciągnąć wózek, który transportował beczki do stawu. Tak się kisiło wtedy ogórki. Pamiętam, że mama była mocno zmartwiona, bo sól, którą zrzucaliśmy, dostała się do moich gumowców i nieźle przeżarła mi skórę na stopach. Dżinsy jednak kupiłem, a miałem już wtedy w liceum dziewczynę, więc się starałem. Później były inne dorywcze zajęcia. Pewnej zimy zatrudniliśmy się w zakładach mięsnych w Zamościu, przy smarowaniu olejem puszek, które przeznaczone były dla wojska. Tak zwana tuszonka. Tak się nią pierwszego dnia najedliśmy, że drugiego dnia to odchorowałem. Chodziłem też na bocznicę zrzucać węgiel. Ciężka praca, ale zawsze miałem jakiś cel. Dżinsy, koszula w kwiaty... taka była moda. Tata w pewnym momencie kupił radio tranzystorowe. Wtedy mogłem wyjść do parku i poszpanować tranzystorem z anteną! Niebieska koszulka, dżinsy i białe trampki. Żartów nie było!
Czas na pytanie o muzykę w życiu małego Darka. Myślę, że tata ją we mnie zaszczepił. W domu zawsze było dużo muzyki. Poza tym chodziłem jako dzieciak na próby Echosond, patrzyłem na te piękne dziewczyny i wszystko mi się podobało. W wieku siedmiu lat, kiedy chodziłem do pierwszej klasy, tata zaciągnął mnie na egzamin do szkoły muzycznej. O dziwo zdałem, a podobno dobrze słyszałem, więc mnie dali na instrument, z którego potem śmiali się koledzy.

Był to... To była wiolonczela. Za bardzo się do tej gry nie przykładałem i czasami ta wiolonczela służyła nam jako słupek do bramki. Któregoś dnia dyrektor szkoły muzycznej, a w branży nauczycielskiej wszyscy się znali, zaprosił do siebie mojego ojca i powiedział, że Darek nie robi żadnych postępów, więc trzeba będzie zrezygnować z nauki. No i się skończyło, jednak w tamtym czasie tata dostał w prezencie gitarę i ja na niej oczywiście zacząłem grać. Grałem przez całe liceum. Ale do szkoły muzycznej wróciłem jeszcze przed liceum. Do szkoły podstawowej przyszedł jako nauczyciel Jerzy Słota. Prowadził lekcje muzyki. Świetnie śpiewał i grał na gitarze. Poradził mi, żebym wrócił do tej wiolonczeli. I wróciłem. A wtedy to już robiłem postępy! Jak się okazało, pracowałem po latach z Jurkiem w jednym zespole. W zespole Vox. Historia w ogóle jest ciekawa, bo Jurek jako młody chłopak akompaniował zespołowi Echosondy. Podczas liceum miałem jeszcze ciekawy epizod, bo przypadkowo startowałem w eliminacjach do Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Zaszedłem nawet daleko, ale na festiwal się nie dostałem. A później były już studia i pierwszy zespół o nazwie Za sto dziesięć. Dużo grałem na weselach i dancingach. Nie było wtedy lokalu w Lublinie, w którym bym nie zagrał. To była najlepsza szkoła.

"Za sto dziesięć"?Od akademika na Zana. Mieszkałem w pokoju sto dziesięć i tak powstała nazwa. Graliśmy i nie ukrywam, że to już były całkiem poważne pieniądze. Dokładałem do moich studiów i miałem na tak zwane furgi. Moje córki tak mówią. Furgi, czyli coś ekstra dla siebie. Jakieś ciuchy czy na przykład woda po goleniu Yardley z Mody Polskiej. To było coś w tamtych czasach. Ale wspomnę jeszcze, jak dostałem się na studia. Trafiłem do Lublina właściwie z egzaminów z Warszawy, bo zdawałem tam na wydział wokalno-aktorski. Dowiedziałem się, że nieźle śpiewam, ale zapytano, jaki profesor mnie uczył w Warszawie. Odpowiedziałem, że właściwie to żaden. Wtedy akompaniująca mi pani powiedziała: Ach! No to nie będzie łatwo.

No i łatwo nie było?Zdałem, ale się nie dostałem. Wróciłem do Zamościa i zadzwoniłem do Centralnego Zespołu Wojska Polskiego. Od razu chcieli mnie przyjąć z tą wiolonczelą, ale tata położył rękę na dokumentach i powiedział: - Nie! Wziął dokumenty i złożył je na UMCS, na kierunek wychowanie muzyczne. I chyba dobrze zrobił. Naprawdę dużo się tu nauczyłem, co pomogło mi w dalszej karierze. A tu dużo można by było wymieniać. Praca w szkole, praca w Teatrze Muzycznym i operetce lubelskiej, lubelska Estrada, kabaret Loża 44, no i zespół Vox.

Wspomniałeś o dziewczynie w liceum. Pierwsza miłość nazywała się Małgosia. Napisałem nawet dla niej moją pierwszą kompozycję, zatytułowaną "Zielona miłość". Miłość przetrwała przez całe liceum i skończyła się podczas studniówki, bo dowiedziałem się, że Małgosia woli kolegę ze swojej klasy. Jak się dowiedziałem, to z tego wielkiego smutku poszedłem do palacza i woźnego pana Stasia. Ten wyciągnął wiśnióweczkę i większą część studniówki spędziłem na rozmowie z panem Stasiem. Później Małgosia wyjechała na studia do Warszawy, a w końcu wyjechała do mamy do Stanów. I tu ciekawa historia, bo pojechałem na mój pierwszy wyjazd do Stanów z zespołem Vox i ona przyszła na koncert ze swoją mamą. Miała już męża i zaprosiła mnie później do domu. Przegadaliśmy z nim pół nocy.

Żonę pewnie poznałeś już na studiach?Poznałem na trzecim roku studiów. Graliśmy wtedy na półmetku, bo oprócz zespołu Za sto dziesięć, mieliśmy zespół, który grał do tańca. Mariola studiowała pedagogikę kulturalno-oświatową na wydziale pedagogiki i psychologii, a półmetek jej rok zorganizował sobie właśnie w akademiku na Zana. Graliśmy, a w przerwach grał magnetofon, więc można było zatańczyć. Spodobała mi się ta dziewczyna i poprosiłem ją do tańca. Nawet nie liczyłem na to, że zgodzi się na taniec, ale po wszystkim zaproponowałem, że odprowadzę ją do pokoju, to może porozmawiamy. I co?! Odpowiedziała, że nie potrzebuje i poradzi sobie, ale numer telefonu w międzyczasie mi zostawiła i tak się zaczęło. Jeździłem do niej na randki do Dęblina. Stamtąd pochodziła i mieszkała przy lotnisku, bo jej tata był pilotem. Wieczorne spacery przy stawie i przy willi komendanta lotniska, komary...

Czym jest dla Ciebie rodzina?Wychowano mnie tak, że rodzina jest dla mnie największą wartością. Widziałem, jak dobrze może funkcjonować wielodzietna rodzina dziadków Kozaków, jak babcia Zosia Tokarzewska poradziła sobie i przykładnie wychowała dwóch wspaniałych synów. Ta wartość, czyli rodzina, była najważniejsza. Poza tym muszę dodać, że cztery miesiące temu wszedłem w nowy okres życia, bo moja starsza córka Kasia urodziła córkę. Więc jestem dziadkiem. Druga córka Agnieszka też już spodziewa się dziecka. Zatem rozmawiasz już z dziadkiem. Pochwalę się też, że napisałem kołysankę dla wnuczki.

Była już premiera?Jeszcze nie, bo Klara na razie się uśmiecha, zaczyna gruchać i poznaje świat. Boję się trochę jej reakcji, ale wkrótce spróbuję wziąć gitarę i zagrać parę dźwięków. Zobaczymy.

***
Podziel się wspomnieniem i zostań bohaterem "Sag Lubelszczyzny". Jeśli chcesz nam opowiedzieć swoją historię, napisz: [email protected] lub wyślij list (koniecznie z imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu) na adres: Marcin Jaszak, Kurier Lubelski, Krakowskie Przedmieście 10, 20-002 Lublin

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak Disney wzbogacił przez lata swoje portfolio?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski