18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Do dziś pamiętam smak tortu, który jadłam u Marianny, córki oficera SS

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Historia rodziny Wasilewskich
Sagi Lubelszczyzny: Historia rodziny Wasilewskich Małgorzata Genca
Podróż rodziny Świderskich zaczęła się od rzezi na Wołyniu. Dziś Wanda Wasilewska, średnia córka Romualdy i Mieczysława, wspomina kolejne miejsca oraz figurkę, jaką dostała od Niemki

Chmiel na Wołyniu to było nasze bogactwo. Smukłe tyki, a na nich pachnące, pełne szyszki. Czarnoziem i rosnące na nim przepiękne chmielniki. W porze zbiorów wszystko wokół domu pachniało charakterystyczną goryczką świeżo zerwanych szyszek. Byliśmy tym przesiąknięci, nasze włosy, ubrania i dłonie. Wieczorem tata rozpalał piec w suszarni, zasypywał szuf-lady zerwanym chmielem. Wtedy zapach stawał się coraz bardziej kojący. Gorycz zamieniała się w ciepłą, usypiającą mgiełkę. Moje pierwsze dziecięce wspomnienia przepełnione są tymi zapachami.

Wie pan? Ale w końcu przyszedł 1943 rok i to dzieciństwo nagle się skończyło. Wszyscy zapomnieli, że kiedyś byli sąsiadami. Ukraińcy dostali od Niemców mundury i broń i zaczęli walczyć o swoją Ukrainę. Tak! Rzeź wołyńska! To był początek tego mojego, tego innego dzieciństwa. Mieszkaliśmy w miejscowości Ołyka. Tata Mieczysław i mama Romualda Świderscy, najstarsza siostra Irena, ja i najmłodszy brat Wiktor. Mieliśmy tam całkiem duże gospodarstwo. Tata prowadził plantację chmielu.

Była Pani świadkiem rzezi na Wołyniu?
Wszystko widziałam albo słyszałam, bo dotyczyło to rodziny. W 1943 roku miałam osiem lat i wiele już rozumiałam, a jak nie, to bardzo szybko się uczyłam. Rzeź to początek historii i podróży naszej rodziny. A rzeź? Tata miał brata Władysława. Bra-cia wzięli za żony dwie siostry, Romualdę i Anielę. Stryjek Władysław mieszkał z rodziną w Janowej Dolinie. Tam na wakacje przyjechała Krysia, córka rodzonej siostry Władysława i Mieczysława. Właśnie wtedy zaczęła się rzeź. Stryjek zebrał wszystkich i uciekli do lasu. Chowali się w okopach, które zostały jeszcze po pierwszej wojnie. Przez las wracali Ukraińcy. Jeden z nich zaczepił o tarninę i się potknął. Zo-baczył ukrywających się i zaczął wołać kompanów. Stryjek krzyknął: - Ratuj się, kto może! Złapał Henrykę i Janka, dwójkę starszych dzieci i uciekał w stronę pobliskich szuwarów. Ciocia Aniela miała wtedy ośmiomiesięczną córkę Alicję przy piersi. Krystyna złapała ciocię za spódnicę i zaczęły uciekać. Daleko nie dobiegły. Dopadli je. Jeden z nich złapał Alicję za nóżki i roztrzaskał dziecko o sosnę. Wszystko to obserwowali, ukryci w szuwarach, Władysław z dwójką pozostałych dzieci. Proszę sobie wyobrazić! Oni to widzieli i nie mogli nic zrobić! Jedyne, co im zostało, to powstrzymywanie się od krzyku. Krystynę dopadli zaraz po tym. Rozpłatali jej siekierą głowę na pół, a ciocię dźgnęli bagnetem w serce i tak na oczach wujka powoli dochodziła do śmierci.

Chyba żadne pytanie nie będzie teraz odpowiednie.
Rodzina drugiej cioci, siostry ciotecznej mojej mamy, spłonęła żywcem w swoim domu. Uratowało się tylko dwoje z szóstki dzieci. Uciekły w kartoflisko. Leżeli tam schowani i słuchali krzyków i pisków płonącej rodziny. Naszych sąsiadów wrzucano żywcem do studni. Widziałam ciało sąsiadki z odciętymi piersiami. A my, kiedy trzeba było uciekać, schowaliśmy się całą rodziną w pobliskim stawie. Staliśmy w tej wodzie i pamiętam słowa mamy. Powiedziała, że jak będzie trzeba, to nas potopi, bo nie pozwoli, żeby ci zbrodniarze kroili jej dzieci żywcem.

To początek historii i podróży rodziny.
Z jednej strony Ukraińcy, a z drugiej Niemcy. Przyszła zima i w pewnym momencie Niemcy zarządzili wywózkę Polaków z Ołyki. Dali nam trzy dni na spakowanie się. Mama zaczęła w pośpiechu robić zapasy. Suszyła chleb, zabiła wszystkie kury. Wędziła je, piekła i suszyła co się dało. Później przyjechali, zabrali nas na ciężarówkę i zawieźli do Kiwerca. Tam był największy węzeł towarowy kolei. Wsadzili nas do bydlęcych wagonów, zamknęli drzwi i pociąg ruszył. Nikt nic nie powiedział - co, gdzie i jak. Kiedy ktoś zapytał, wyciągali pistolet i zabijali. Zresztą, tych, co zmarli po drodze, też po prostu wyrzucali z wagonów. Podczas postojów opróżniano wiaderka z nieczystościami i zostawiano zmarłych. Wywieźli nas w głąb Niemiec do fabryki wagonów obok Frankfurtu. Był tam ogromny obóz - Włosi, Francuzi, Ukraińcy, Rosjanie, Belgowie, Czesi, Polacy. Polaków przywozili nawet z powstania warszawskiego. Wszyscy razem. Boże, co tam się działo! Dzieci z matkami osobno, a ojców osobno. Tego nie da się opisać. Na początku władowali nas do schronów, bo akurat był nalot. Ledwie tam weszliśmy, bomba uderzyła w nasz barak. Zostaliśmy zasypani. Ojciec na szczęście tam nie wszedł. Nie wiem czemu. Zagapił się czy coś. Dzięki temu nas odkopali, bo wiedzieli, dzięki ojcu, że tam jesteśmy.

A w tym wszystkim ośmioletnia Wanda.
Głód, brud, zimno i wszędzie wszy. Zbierało się obierki i wszystko, czym można było choć trochę oszukać żołądek. Ojciec z mamą pracowali w fabryce, a my najmłodsi zatrudniani byliśmy do porządkowania terenu. Teraz wybiegnę trochę w przód. Wokół były ogrodzenia z drutu, ale niepodłączone jeszcze do prądu. Zrobiłam podkop pod ogrodzeniem i któregoś dnia po prostu wyszłam z obozu do miasta. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy. Szłam po prostu jak cielę, głodna i brudna. W pewnym momencie zobaczyłam młodych chłopców z Hitlerjugend. Krzyknęli: - Kommen hier! Mieli wiśnie pozawieszane na uszach i w rękach. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, kim są ci chłopcy w granatowych mundurkach. Dowiedziałam się natychmiast! Przewrócili mnie i zaczęli kłuć po głowie i plecach szpilkami krawieckimi, a ja piszczałam i krzyczałam. Ale wie pan? Tak jak wszędzie są ludzie źli i dobrzy. Niemcy tak samo. Całą scenę zobaczyła starsza Niemka. Nakrzyczała na nich i odpędziła. Zabrała mnie do domu, nakarmiła, umyła i dała ubranie. Powiedziała, żebym do niej przychodziła.

Pamięta Pani jej imię?
Nie, ale pamiętam Mariannę, jej wnuczkę. Kiedy później przychodziłam, bawiłam się z nią. Wróciłam w końcu do obozu. Mama krzyknęła: - Wandulka, gdzieś ty była?! Opowiedziałam jej wszystko. Pewnego razu poszłam znowu do Marianny. Starsza pani już na mnie czekała. Jakby przeczuwała, że przyjdę. Złapała mnie za rękę i zaciągnęła do piwnicy i pokazała na migi, żebym nie pisnęła słowa, bo jest ojciec Marianny i jak mnie zobaczy, to zastrzeli. Był oficerem SS. Okazało się, że akurat wtedy były urodziny Marianny i ojciec do niej przyjechał. Jak już się wszystko skończyło, Niemka wypuściła mnie z piwnicy i poczęstowała tortem. Boże! Do dziś pamiętam smak tego tortu! Dała mi też jedzenie i tort dla mamy i rodzeństwa. Dostałam wtedy od niej pamiątkę. Proszę zobaczyć. Porcelanowa figurka płaczących bliźniaczek, a między nimi świnka. Trzymałam to przez całą wojnę, żeby mi się nie stłukło. Pan sobie wyobraża? Mam to do dziś! Traktuję tę figurkę jak relikwię. Kiedy umrę, dostanie to któreś z wnuków razem z moją historią. Mam zdjęcia z tamtego okresu.

Ale tu na zdjęciu wszyscy są uśmiechnięci!
Bo te zdjęcia były robione już po wyzwoleniu. W 1945 roku weszli tam Ame-rykanie. Zabrali wszystkich do obozu w Marienstatt, później do Wetzlar. Kapitan Kwiatkowski założył tymczasową szkołę. Funkcjonowało tam nawet harcerstwo. Wszystko nagle nabrało kolorów. Z Wetzlar odsyłano wszystkich do miejsc, gdzie chcieli się osiedlić. Trzeba było tylko zadeklarować, gdzie chce się jechać. Mama bała się wracać do Polski i chciała wyjechać do Ameryki. Mówiła: Nie! Nie pojedziemy do Polski i koniec! Mieszkaliśmy w Wetzlar do 1947 roku. W końcu tata, od zawsze wielki patriota, podjął sam decyzję. Wracamy do Polski. Podpisał deklarację i poinformował o tym mamę.

Zgodziła się?
Wtedy rozwody nie były jeszcze tak modne jak dzisiaj. Powiedziała: - Jestem twoją żoną i skoro tak zdecydowałeś, to pojadę z tobą. Akurat wtedy odezwał się mój wyrostek robaczkowy, tak poważnie, że jechaliśmy transportem sanitarnym. W dodatku był to ostatni transport, jaki stamtąd wyjeżdżał do Polski. Tata powiedział: - Romka, to nasza ostatnia szansa. Przywieźli nas do Katowic Dziedzic, tam przerzucili do wagonów na Legnicę. Dojeżdżamy do Legnicy. Akurat był marzec i zima jeszcze mocno trzymała. Wysiadamy z wagonów, a wokół radzieccy żołnierze. W Niemczech nie dochodziły do nas żadne wiadomości o tym, co się dzieje w Polsce. Rodzice byli przekonani, że to kolejna wojna. Pamiętam, tata zrobił wielkie oczy, spojrzał na mamę i szepnął: - Boże, Romka! Co ja zrobiłem?!

Rodzina Świderskich dostała przydział do Raszówki, a Mieczysław pracę zawiadowcy stacji. Kiedy dowiedział się, że pod miasteczkiem znajdują się magazyny broni armii radzieckiej, zrobił wszystko, aby zabrać stamtąd rodzinę. Ostatecznie Świderscy osiedlili się w Rudnej w powiecie Lubin. Tam pani Wanda skończyła szkołę podstawową. W tym miejscu nie można pominąć faktu, że do szkoły chodziła razem z Mirosławem Hermaszewskim, z którym regularnie wdawała się w bójki, choć jak twierdzi, był z niego świetny kolega. Mimo to, kolega przeważnie dostawał łomot. W Legnicy Wanda poznała przyszłego męża Zygmunta Wasilewskiego. Razem wyjechali do Lublina. Tu Wanda ukończyła studia pedagogiczne, a później pracowała w szkole nr 32. Dziś Wasilewscy mogą pochwalić się 51. rocznicą ślubu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski