Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Dorota Olech bada historię swoich przodków

Marcin Jaszak
Władysława ze Szczepińskich Barszczewska z dziećmi: Franciszkiem, Henrykiem, Marią i najmłodszą wtedy Franciszką
Władysława ze Szczepińskich Barszczewska z dziećmi: Franciszkiem, Henrykiem, Marią i najmłodszą wtedy Franciszką Archiwum Doroty Olech
Dorota Olech od wielu lat bada historię swojej rodziny. Znajduje wciąż nowe fakty, a przy okazji pomaga innym w poszukiwaniach. Tradycją w jej rodzinie było murarstwo oraz wyprawy na wojny.

Ależ ja przyszedłem do Pani po historię rodziny, a nie po szynkę.
To dla Mini, naszej suczki. Pan jej da plasterek i stanie się jej najlepszym przyjacielem. Mini przestanie ujadać i będziemy mogli porozmawiać.

No i mam przyjaciółkę. Opowiadała Pani historię rodziny kilka lat temu na łamach Kuriera Lubelskiego. Od tamtej pory, nadal prowadzi Pani poszukiwania.
Widzi pan, wciąż szukam historii, a kiedy szukam, to przy okazji znajduję inne. Ostatnio zdobyłam w Instytucie Sikorskiego w Londynie raport dowódcy 95. Rezerwowego Pułku Piechoty. Prawdziwa historia, bez przekłamań, która nadal funkcjonuje w oficjalnych dokumentach. Zdobyłam też relację, jak naprawdę wyglądało aresztowanie polskich oficerów w lasach pod Szczebrzeszynem z 26 na 27 września 1939 roku. Ta historia sięga jeszcze moich czasów studenckich. Wyrwałyśmy się z mamą na kilka dni na Roztocze i wstąpiłyśmy do kuzynów mojej babci. Tak się złożyło, że kuzynka babci wyszła za mąż za człowieka, którego od zawsze uważałyśmy za warszawskiego aktora. Często przyjeżdżał z recitalami do Lublina.

Jak się nazywał?
Leopold Borkowski. Wszedł do naszej rodziny już po wojnie. Poznałam jego historię i po jakimś czasie spotkałam go w Suścu i wywiązała się dyskusja o wrześniowych walkach w tym rejonie. Na co ten się ożywił i powiedział, że walczył w Krasnobrodzie. Zaczęłam pytać go o przebieg bitwy i kapitulacji. Wtedy opowiedział mi mniej znaną relację. Tam znajdowało się całe zgrupowanie, byli żołnierze 39. Rezerwowej Dywizji Piechoty, część kawalerii Andersa, 8. Pułk Piechoty Legionów i jeszcze wiele innych jednostek. Wszyscy w wielkiej rozsypce. Część ewakuowała się w kierunku Rumunii, część w kierunku Szczebrzeszyna, bo rozkaz był taki, że w razie kapitulacji polscy żołnierze mieli się przemieszczać w kierunku Gór Świętokrzyskich, aby tam przeformować się w partyzantkę...

Przepraszam! Ma Pani ogromną wiedzę historyczną, a jest Pani z zawodu mikrobiologiem. Pewnie takie pytanie padało nieraz, ale ja też je zadam. Skąd taka pasja do historii?
To za sprawą rodziny taty. On zawsze zwracał uwagę na historię i wszelkie pokrewieństwo, koligacje rodzinne, no i oczywiście kwestia patriotycznego wychowania. W rodzinie było, po części, opracowane drzewo genealogiczne i wszyscy wiedzieli kto jest kim i dzięki temu rodzina zawsze trzymała się razem.

Co jeszcze Pani opowiedział Borkowski?
Z jednej strony okrążyli ich Rosjanie, z drugiej Niemcy. W nocy las został oświetlony reflektorami, a przy tym cały czas "szła" propaganda rosyjska, żeby oficerowie się poddali, to dzięki temu żołnierze zostaną wypuszczeni wolno. Oczywiście z tą wolnością żołnierzy było trochę inaczej. Część żołnierzy szczęśliwie uciekła. Leopoldowi też udało się uciec z transportu, który jechał w kierunku Szepetówki. Wyskoczył z pociągu. Zresztą, w książce "Smakowanie raju" Icka Erlichsona przeczytałam ciekawą rzecz. Wie pan, jak NKWD rozpoznawało oficerów?

Nie.
Po bieliźnie. Polscy oficerowie posiadali bieliznę i skarpetki w europejskich standardach. Ci, którzy przebierając się, pozbyli się bielizny, mieli szansę, że ich nie rozpoznają, inni, którzy pozostawili sobie te atrybuty, nie mieli szans na ucieczkę.

Widzę, że szuka Pani wszędzie. Zaraz okaże się, że Pani mnie zagada, a o rodzinie nic się nie dowiem. Kto jest na tym zdjęciu?
To mój pradziadek Stanisław Feliks Barszczewski ze swoją mamą Julią z Zieniewiczów, a obok jej mąż Hayko, imienia nie znam. To zdjęcie zrobiono około 1900 roku.

Hayko?
Tak, bo praprababcia wyszła za mąż drugi raz, a Stanisław Feliks jest z małżeństwa Julii z Mateuszem Barszczewskim. Hayko prawdopodobnie swego czasu walczył o powstanie parafii na Czwartku, ale te informacje muszę jeszcze udokumentować. A Stanisław Feliks, podobnie jak jego ojciec Mateusz i ojciec Mateusza Stanisław Barszczewski, byli jednymi z bardziej znanych i poważanych osób na Czwartku. Wszyscy bardzo często byli proszeni na ojców chrzestnych, podpisywali się jako świadkowie urodzin i zgonów. Mam przetłumaczone wszystkie metryki urodzeń od 1869 do 1907 roku z parafii św. Agnieszki. Został mi jeszcze 1908 rok, a później mam zamiar pracować nad metrykami ze św. Mikołaja.

Wszystkie metryki? Po co Pani to?
Robię to dla grupy Lubelskie Korzenie. Zaraz panu pokażę. Tłumaczymy tylko imiona i nazwiska oraz daty i zamieszczamy na stronie lubgens.eu. Do tych informacji są dołączane skany dokumentów. Każdy może znaleźć swoich przodków, a jeśli będzie zainteresowany treścią całego dokumentu, to może wysłać do nas link do danego skanu i my go przetłumaczymy. W ten sposób ułatwiamy poszukiwania, a przy okazji znalazłam swoich przodków, występujących w wielu z tych dokumentów. No i mam satysfakcję, że pomagam innym.

Będę się nadal trzymał tego zdjęcia. Julia i Mateusz. O co chodzi? Znalazła Pani jakichś starszych przodków?
Najstarsi przodkowie, jakich odkryłam, to Katarzyna z Dobrowolskich (1765 - 1822) i Stanisław (1765 - 1840) Barszczewscy. Mieszkali na Czwartku. W kościele św. Mikołaja znajduje się poświęcona ich pamięci tablica, ufundowana przez wdzięczne dzieci. W tym samym kościele do jednej z ławek, jeszcze po wojnie, przytwierdzona była tabliczka z nazwiskiem Barszczewskich. Moi przodkowie mieli wiele dzieci. Do tej pory odnalazłam informacje o datach urodzenia Marcina, Mateusza, Wincentego, Laurentego i Unicentego. W Lublinie pozostali Marcin, urodzony w 1795 roku, i mój prapradziad Mateusz, urodzony w 1805 r. Obaj pracowali jako mistrzowie mularscy.

A Julia i Mateusz?
Mateusz najpierw ożenił się z Marianną z Rogulskich.

O Boże! O co chodzi?
Panowie w tej rodzinie często mieli po kilka żon, bo byli długowieczni, a kobiety umierały. Marianna zmarła po urodzeniu pięciorga dzieci, więc Mateusz po jakimś czasie ożenił się z Julią, która, nota- bene, była młodsza od jego najstarszych dzieci. Mateusz umiera, a Julia po kilku latach wdowieństwa wychodzi za mąż. Co ciekawe, chyba pan zauważył, że używam dwóch imion, mówiąc o Stanisławie.

Zauważyłem, choć brzmiało to zupełnie naturalnie.
Jednak jest w tym haczyk. Mateusz z Marianną mieli między innymi syna Stanisława, który był znanym lubelskim stolarzem. Miał przedsiębiorstwo na Żmigrodzie, które odkupiła od niego rodzina Pliszczyńskich. Znany był między innymi z tego, że prowadził renowację kościoła powizytkowskiego pod koniec XIX wieku. Dlatego Stanisław Feliks zawsze używał dwóch imion, dla odróżnienia od przyrodniego brata. Zresztą, różnica wieku między nimi to ponad trzydzieści lat. Stanisław stolarz urodził się w 1841, a mój pradziadek w 1876 roku.

Wspomniała Pani o Mateuszu i jego bracie Marcinie, mistrzach mularskich.
Przejęli fach po ojcu Stanisławie. Marcin znany był z tego, że był jednym z fundatorów obrazu św. Antoniego na Bramie Krakowskiej. Brał też czynny udział przy przebudowie Zamku i budowie ratusza. Jednym z potomków Marcina był znany aptekarz lubelski Ryszard Barszczewski. Wiele dokumentów z nim związanych znajduje się w Aptece - Muzeum. Inny z synów Marcina, Władysław był nauczycielem w słynnej Małachowiance w Płocku, jednej z najstarszych szkół w Polsce.

A Mateusz?
Również był mistrzem mularskim. Jak dowiedziałam się z metryk, Mateusz wzorował się na bracie. Marcin chrzcił dzieci u św. Mikołaja i Mateusz robił to samo. W pewnym momencie Marcin przeniósł się do katedry, więc Mateusz zrobił to samo, później obaj wrócili do św. Mikołaja.

Czas na pradziadka Stanisława Feliksa, syna Mateusza i Marianny.
Urodził się w 1876 roku i również był mistrzem mularskim. Miałam jego certyfikat, dyplom mistrza. Mówię panu, coś niesamowitego! Przepięknie zdobiony kawał papieru. Oddałam go do Archiwum Państwowego, bo dosłownie bałam się go rozwinąć, był już tak zniszczony przez czas. Tam zakonserwują ten dokument, a ja dostanę kserokopię. Stanisław wychował się na Czwartku, a dzieciństwo spędził na Białkowskiej Górze, tam gdzie dziś jest dworek Wincentego Pola. W 1902 roku ożenił się z córką swojego chrzestnego ojca, Władysławą ze Szczepińskich i miał z nią siedmioro dzieci: Franciszka, Marię, Henryka, Franciszkę - moją babcię, Władysława i zmarłe w dzieciństwie Wandę i Leontynę. Po śmierci rodziców Władysława odziedziczyła wraz z rodzeństwem dworek szlachecki na Czwartku. W księgach wieczystych znalazłam, że dworek należał wcześniej do rodziny Pliszczyńskich, ale rodzice Władysławy odkupili tę posiadłość. W latach dwudziestych Stanisław wraz z rodzeństwem swojej żony przebudował dworek na kamienicę czynszową. Kamienica stoi do dziś przy ulicy Szkolnej. Dzięki tej kamienicy pradziadkowie przeżyli jakoś okres powojenny.

Nie zabrali im kamienicy?
Owszem, ale MZBM pozostawił Władysławę jako administratorkę kamienicy. Wynajmowała stancje uczniom z "Biskupiaka". W ten sposób, przez wojny i politykę, pradziadkowie ze znaczącej i zamożnej rodziny stali się pariasami.

Przez II wojnę?
Nie. Od początku coś mu stawało na drodze. Jeszce przed ślubem wzięli go do wojska carskiego i uczestniczył, jak to mówił, w poskromieniu Turka z Grekiem. Do tej pory nie mogę ustalić, co to była za wojna. Po ślubie zaczął się dorabiać, ale przyszła I wojna i znów zubożał. Dał się złapać do niewoli niemieckiej.

Dał się złapać?
No, nie do końca, ale na tę niewolę nie narzekał. Zresztą, bardzo wielu trafiło do niewoli, bo lepiej siedzieć w obozie niż w błocie na froncie. W obozie byli dobrze traktowani, a poza tym władze rosyjskie dbały o swoich żołnierzy, więc jego żona, żeby mieć za co wyżywić dzieci, dostała do prowadzenia sklep przy ulicy Bonifraterskiej. Dzięki temu dzieci jakoś się wychowały. Później wrócił z wojny i zaczął się kryzys. Budowało się wyłącznie dla Żydów. Oj, jak pradziadek w późniejszych latach na nich narzekał. W latach trzydziestych zaczął się "odkuwać". Budował między innymi jesziwę. W końcu odłożył pewną sumkę na spokojną emeryturę, ale zaczęła się II wojna i nagle stracił wszystkie pieniądze, ulokowane w banku. Z tego wszystkiego dostał wylewu. W końcu został z żoną na łasce dzieci. Co ciekawe, dostał emeryturę na rok przed śmiercią w 1964 roku, ale wtedy miał już 88 lat i przypuszczam, że nawet nie zdawał sobie sprawy z tej emerytury.

Co do wojen, to wiem z Pani poprzedniej opowieści, że wśród Pani przodków i rodziny było wielu patriotów, wręcz narwańców, którzy chwytali za przysłowiową szabelkę i bez zastanowienia szli walczyć za ojczyznę. O, chociażby Franciszek, syn Stanisława Feliksa i Władysławy. Jak czytałem w czasie I wojny światowej, kiedy jego ojciec był w niewoli niemieckiej, godził naukę w Gimnazjum Staszica z pomaganiem mamie w sklepie i w domu przy młodszym rodzeństwie. Nie oparł się jednak pokusie przebywania tam, gdzie dzieje się coś interesującego i dołączył do grupy rozbrajającej Austriaków. W 1920 r., zaraz po odebraniu świadectwa ukończenia szóstej klasy w Staszicu, razem z kilkoma kolegami uciekł z domu i zgłosił się do ochotniczej jazdy majora Feliksa Jaworskiego - słynnych jaworczyków. Jak wiem, nie on jeden z rodziny zasłużył się w ten sposób. Zapytam jednak o Pani rodzinę ze strony taty.
Mój tata Adam Haliniarz był uczniem tajnego nauczania Collegium Gostynianum w Sandomierzu. Podczas wojny był kurierem partyzantów. Nie wiem, czy tak można określić nastolatka przenoszącego żywność i różne rzeczy potrzebne oddziałom partyzanckim? Pomagał między innymi oddziałowi Hieronima Dekutowskiego "Zapory" i Jędrusi. Partyzanci korzystali ze skrytek w gospodarstwie mojego dziadka, około 100 metrów od posterunku żandarmerii niemieckiej. To kolejna długa historia i gdybym zaczęła opowiadać, to nie wyszedłby pan stąd jeszcze przez kilka godzin. Opowiem jednak coś, co jest teraz na czasie, czyli matury. Mój dziadek ze strony taty Jan Haliniarz, pochodził spod Sandomierza, współpracował podczas II wojny z partyzantami i był też jednym z organizatorów tajnego nauczania pod Sandomierzem, a do tego siostra babci była nauczycielką w Krakowie. Podczas wojny Jan pomagał w organizowaniu matur. Proszę sobie wyobrazić, że egzaminatorzy maturalni przyjeżdżali pociągiem w okolice Tarnobrzega, ktoś ich tam przejmował i spławiał Wisłą do Koćmierzowa, gdzie w okolicach posesji dziadka siedzieli do zmroku ukryci w wiklinie, a dziadek odbierał ich i przewoził do gospodarstwa swojego teścia Franciszka Kurasia, u którego w stodole odbywały się egzaminy. Wie pan w jaki sposób?

Młodzież przychodziła do stodoły i odpowiadała.
To nie wszystko. Jakoś musieli się kryć, więc uczniowie pracowali na polu, pewnie przy sianokosach, i co jakiś czas jeden szedł "odpocząć" w stodole. Tam czekała komisja i w ten sposób, po kolei, każdy z pola szedł na maturę.

Niesamowite. Zerknę na zdjęcia i więcej nie pytam, bo naprawdę nieprędko stąd wyjdę.
To Henryk Barszczewski, brat mojej babci Franciszki. Kolejna ciekawa historia. Legenda lubelskiego myślistwa. Nie znam hierarchii myśliwych, ale Henryk był na stanowisku łowczego, choć minął się z powołaniem.

Kim miałby zostać?
Powinien być zootechnikiem. W czasach powojennych pracował na kolei, bo tylko tam zatrudniano ludzi bez pytań o przeszłość, a on działał w AK. Pracował na kolei, a jego pasją były zwierzęta, a raczej ich ratowanie i przywracanie ich naturze. W ogrodzie przy Szkolnej, przy kamienicy, o której opowiadałam, było zawsze pełno zwierząt. A to ranne bażanty, a to kuropatwy czy kaleka sarenka. Leczył je i odprowadzał do lasu. Do dzisiaj wiele osób pamięta go jako starszego, wyprostowanego jak struna pana o postawie hrabiego w myśliwskim kapeluszu z piórkiem. Zresztą, można powiedzieć, że był szalony, a może miał po prostu ułańską fantazję. Dość, że podczas wojny poszedł do partyzantki, ale nie sam - wziął ze sobą dwóch synów!

Na koniec jeszcze tylko to zdjęcie.
Władysław Barszczewski, najmłodszy z braci mojej babci. W 1939 roku zrobił maturę w "Staszicu", tam był też harcmistrzem. Po maturze ze względów zdrowotnych nie przyjęli go do podchorążówki sanitarnej, więc rodzeństwo się złożyło i wysłało go do Wilna na uniwersytet Jana Kazimierza. Był już na liście studentów, ale musiał jeszcze "zaliczyć" junackie hufce pracy. Odbył miesiąc służby, a kiedy wracał, wybuchła wojna. Oczywiście, młode, szalone chłopaczki wykonały w tył zwrot i zaciągnęły się do 77. Pułku Piechoty. Po rozformowaniu nie został, jako zwykły żołnierz, aresztowany i jakoś przedostał się do Wilna, bo stwierdził, że jednak warto studiować. Tam jednak został aresztowany i przesiedział parę miesięcy w obozie dla internowanych na Litwie. Miał jednak więcej szczęścia niż rozumu. Zaczęli szkolić go na komunistę, zatem nic mu nie groziło, a warunki bytowania miał dobre. W pewnym momencie stwierdził jednak, że coś nie tak z tym komunizmem, więc wysłali go do Archangielska. Dobrze, że przynajmniej w lecie i zanim mrozy zaczęły ściskać, odesłali go do centralnej części ZSRR, po drodze "zwiedził" wszystkie możliwe łagry. W końcu zachorował na tyfus i jakiś #żydowski lekarz postanowił uratować jego i jego kolegę. Wie pan jak?

Powtórzę się. A skąd mam wiedzieć?
Wujek nigdy o tym nie powiedział, ale w literaturze znalazłam jedyny możliwy wtedy sposób. Uśpienie i wywiezienie z łagru razem z trupami. Prawdopodobnie w ten sposób wujek "wyjechał z łagru". Uciekł później do Anglii, bo do Polski nie mógł już wrócić. Tam służył w dywizjonie bombowym. Co ciekawe, studiował też medycynę, choć zupełnie nie znał angielskiego, ale ratowała go doskonała znajomość niemieckiego...

Przepraszam, ale dość! Przyznam, że to same arcyciekawe historie. Powiem, że "wykrakała" Pani i tak szybko nie udało mi się stąd wyjść, i myślę, że mogłaby Pani opowiadać jeszcze wiele godzin. Zapytam tylko, jak Pani mąż reaguje na te niekończące się opowieści?
Na początku udaje, że słucha. A później... ha, ha... zasypia.

Poznaj swoją historię

Archiwum Państwowe w Lublinie w ramach ogólnopolskiej akcji "Archiwa rodzinne" zaprasza na comiesięczne warsztaty archiwalne tzw. Czwartki archiwalne. Warsztaty te są doskonałą okazją do postawienia pierwszych kroków w poznawaniu historii własnej rodziny. Uczestnicy, na podstawie zgromadzonych dokumentów z lubelskiego archiwum, poznają techniki wyszukiwania informacji w po-szczególnych typach źródeł. Każde spotkanie dotyczy innej tematyki. Tym razem uczestnicy poznają spisy ludności od czasów staropolskich aż do XX wieku. Dowiedzą się także, jakie są zasady postępowania z archiwalnymi dokumentami i poznają sposoby ich konserwowania. Poza tym Elżbieta Sobieszczańska (bohaterka naszych "Sag") opowie o swoich poszukiwaniach.

Spotkanie rozpocznie się 15 maja o godz. 16 w sali konferencyjnej Archiwum Państwowego przy ul. Jezuickiej 13.
W warsztatach może uczestniczyć każdy, po uprzednim zapisaniu się. Kontakt: Agnieszka Konstankiewicz, mail: agnieszka.konstankiewicz @lublin.ap.gov.pl. Tel. 81 528 61 51.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski