18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Julian Borkowski wpisał się w historię Lublina

Marcin Jaszak
Adam Stefan Samoliński
Adam Stefan Samoliński Marcin Jaszak
Julian Borkowski dostał stypendium carskie i trafił do Petersburga na studia. Po przyjeździe do Lublina rozpoczął karierę prawniczą, a jego żona Emilia na zagospodarowanie mieszkania wydała jego pierwszą pensję. Stanisław Samoliński poznaje Wiesławę podczas wystawy kwiatowej w Poznaniu. Biorą ślub w katedrze lubelskiej. O losach swojej rodziny opowiada Adam Stefan Samoliński.

Rok 1935. Piękne i uśmiechnięte kobiety, eleganccy panowie. Pełna gala. Ten salon wręcz pachnie przepychem.Tak. To salon mojego dziadka Juliana. Jego zięć Stefan, adwokat z Poznania, bierze ślub z córką lubelskiego notariusza i byłego sędziego Juliana Borkowskiego i Emilii Lucyny z domu Wojewódzkiej. Ślub odbywa się w katedrze lubelskiej. Na wesele goście zostają zaproszeni do salonu w mieszkaniu mojego dziadka Juliana, które mieściło się w kamienicy na rogu ulicy Bierackiego i Ogrodowej. Prawnicy, lekarze i ówczesna lubelska elita. Wśród gości znalazł się również prałat Kazimierz Gostyński, z którym dziadek się przyjaźnił i zakładał z nim gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego.

Dziadek Julian. Tylko pozazdrościć takich przodków.
To właśnie osoba, która najmocniej z mojej rodziny wpisała się w historię Lublina. Bo ja? Cóż? Poznański pyra. Z moich 76 lat tylko około 60 spędziłem w Lublinie. Owszem, jestem trochę zazębiony z miastem, ale dziadkowi poświęciłbym najwięcej wspomnień. Sędzia Julian Borkowski, swego czasu wiceprezes Sądu Apelacyjnego, prezes Rady Notarialnej w Lu-blinie, nauczyciel społeczny gimnazjum Jana Zamoyskiego, szkoły Vetterów i gimnazjum imienia Stanisława Staszica, członek Polskiej Organizacji Wojskowej i radny Rady Miejskiej. Był nazywany bedekerem lubelskim, bo kultywował tradycję przemawiania bez kartki. Potrafił też przemawiać bez przygotowania, doskonale improwizując. Na jego wniosek Rada Miejska w 1919 roku wprowadziła do regulaminu obrad zapis niepozwalający radnym czytać swych wystąpień z kartki. Co ciekawe, słabsi mówcy spośród radnych często przychodzili do dziadka z prośbą o opracowanie im wystąpień na następne posiedzenia. Dziadek Julian ukończył studia w Petersburgu, trafił tam, bo...

Chwileczkę! Ale na razie trwa wesele. Córka sędziego wzięła ślub z poznańskim adwokatem... Młodzi to Wiesława z domu Borkowska i Stefan Samoliński z Poznania.

Lublin, Poznań. Daleko, nawet jak na dzisiejsze czasy. Zapewne ich rodzice się znali.
Nie o to chodzi. Wiesława, panienka z dobrego domu, pojechała z matką na wystawę kwiatów do Poznania. Tam poznała Stefana Kazimierza. To była wielka miłość. On, adwokat i radca prawny, pracował w poznańskiej Prokuratorii Generalnej. Znał kilka języków, a ona zaimponowała mu tym, że znała francuski i grała na fortepianie. Uczyła się w szkole Wacławy Arciszowej oraz w Gospodarczej Szkole Żeńskiej w Snopkowie koło Lwowa. Tam uczyła się wszystkiego, co panny w tamtym czasie powinny umieć.

Ależ zdjęcie. Piękne czarne włosy.
No właśnie. Ojciec zobaczył taką czarnulę i się zakochał. Miała mocne czarne włosy. Kiedyś tata wypalił sobie we fraku małą dziurkę, a ona wzięła swój włos i mu to zacerowała.

Pan żartuje?
Nie. To prawda. Takie umiejętności nabyła w szkole w Snopkowie. Po ślubie wyjeżdżają do Poznania. Tam tata pracuje w swojej kancelarii. Pamiętam, że mieliśmy nawet motorówkę. Mam jakieś wspomnienia, kiedy miałem trzy lata i płynęliśmy po Warcie do Puszczykowa. Ale ta sielanka nie trwała długo. Rozpoczyna się wojna. Ojciec zostaje powołany do wojska, a mama razem ze mną i w ciąży z moim bratem Janem przyjeżdża do Lublina. Po jakimś czasie ojciec trafia do oflagu, prawdopodobnie w Lingen. Potem był dyrektorem UNRR-y. W 1946 dostajemy zawiadomienie, że zmarł na zapalenie mięśnia sercowego. Ale ja nie wierzę, że jego śmierć była naturalna.

Poznaliśmy w skrócie historię Wiesławy i Stefana. Wróćmy zatem do Petersburga. Julian trafił tam, bo...
Dużo wiem z części jego pamiętnika. Zacznę od początku. Dziadek urodził się 13 maja 1887 roku w Pogonowie, w guberni siedleckiej. Brał udział w strajkach gimnazjalistów w 1905 roku. Za to zo-stał wydalony ze szkoły w Siedlcach z "wilczym biletem". Później uczył się w Warszawie, ale matury nie mógł zdawać w związku z uczestnictwem w strajkach. Ostatecznie zdał ją w Revalu, dzisiejszy Tallin.

Jak tam trafił?
Proszę sobie wyobrazić, że jego ojciec Tomasz napisał petycję do cara, a raczej jego urzędników. Wstawił się też za nim jego dawny kolega z czasów gimnazjalnych i w ten sposób Julian mógł zdawać tam maturę. Proszę posłuchać, to z jego pamiętników: "...dzięki przypadkowi, że jeden z dawnych moich kolegów gimnazjalnych był w Petersburgu korepetytorem syna dygnitarza w ministerstwie oświaty i przy sposobności wstawił się za mną, uzyskałem amnestię z wilczego biletu i pozwolono mi wspaniałomyślnie składać maturę w pierwszym gimnazjum imieniem cesarza Mikołaja Pierwszego w Revalu... Jak się później dowiedziałem, w gimnazjum tym w ciągu ostatnich 13 lat żaden eksternista nie złożył pozytywnie egzaminu maturalnego...". Kiedy się o tym dowiedział, chciał stamtąd uciekać. Jak się okazało, był tam profesor, który zwyczajnie obcinał takich de-likwentów. Ale kiedy zobaczył, że dziadek jest taki zdolny, to dzięki niemu i opinii ko-misji, Julian dostał stypendium carskie i trafił do Petersburga na studia. Tam poznał swoją przyszłą żonę Emilię, która pracowała jako guwernantka w jednym z majątków. W 1912 roku rodzi im się pierwsza córka, Wiesława, moja matka. Wracają do Lublina i Julian zaczyna karierę prawniczą. Trafia do adwokata Iwańskiego i robi tam aplikację.

Naprawdę szybka kariera. Bo widzę w zapiskach, że już w listopadzie 1913 roku otworzył swoją kancelarię adwokacką. "...Przestając pracować w kancelarii patrona. Umeblowałem możliwie to pięciopokojowe mieszkanie...."
Na to umeblowanie i zagospodarowanie mieszkania babcia wydała całą jego pierwszą pensję. Miała gest i z beztroską wydawała pieniądze. Od tamtej pory dziadek nie dawał jej wszystkich, zarobionych pieniędzy. Te nawyki zostały jej jeszcze z czasów, kiedy była guwernantką. Dostawała pieniądze na zakupy i nie zastanawiała się nawet nad ich wartością, bo jej wcześniejsi pracodawcy, carska arystokracja, żyli ponad stan.

Jednak miała co wydawać. Adwokat przed wojną zarabiał chyba niemało?
Na pewno zarabiał dużo. Proszę posłuchać, co dziadzio napisał w pamiętniku: "...w tych czasach adwokatura osadzona był wyłącznie przez Polaków i stała przed I wojną światową na stosunkowo wysokim poziomie etycznym pod względem zawodowym i obywatelskim. Poza tym powodziło się adwokatom doskonale. Konkurencja była niewielka. Tylko paru niedołęgów - ignorantów uciekało się do plugawych lub komicznych środków zdobywania sobie klientów. Adwokaci występowali przed sądem we frakach, sędziowie sądzili w mundurach..." Proszę zobaczyć, mam tu jeszcze książkę z wykładami prawniczymi mojego dziadka.

Wspaniała pamiątka. Ale widzę inną. Zdjęcie młodej pary z 1962 roku. Kolejna piękna kobieta w rodzinie.
To Danuta, moja żona. Też braliśmy ślub w katedrze. Poznaliśmy się podczas studiów w zespole tanecznym UMCS. Obydwoje studiowaliśmy na tej uczelni. Ona była na biologii, ja na prawie. Kiedy szliśmy do ślubu, to ludzie z przystanku przybiegli do katedry, żeby nas zobaczyć. Potem te zdjęcia długo wisiały w witrynie zakładu fotograficznego przy ulicy Przechodniej.

Czyli wnuk Adam kontynuował tradycje rodzinne i został prawnikiem.
Został. Ale moja kariera nie przebiegała tak gładko. Czternaście lat walczyłem o aplikację. Poza tym nie w głowie mi było prawo. Najpierw studiowałem historię w KUL-u. A tak naprawdę to moją pasją od zawsze był sport.

Jednak trafił Pan na prawo.
Dziadek Julian zarządził, żeby choć jeden z jego potomków był prawnikiem. Poszedł do ówczesnego dziekana Wy-działu Prawa UMCS Józefa Mazurkiewicza i nie miałem innego wyjścia. Musiałem przenieść się na prawo. Niestety, potem jako "element podejrzany społecznie", bo mama była w AK, bo dziadek piłsudczyk, bo cała rodzina podejrzana, jak już mówiłem, walczyłem o aplikację 14 lat. Choć na swoje życie zawodowe nie narzekam. Toczyło się na zasadzie - skierujecie mnie na aplikację, to będę pracował. Nie? To idę dalej.

Zazdroszczę starszym osobom tych czasów, kiedy zatrudnienie zmieniało się bez większych problemów.
Może i tak, ale lekko nie było. Najpierw, jeszcze w trakcie studiów, wziąłem urlop dziekański i poszedłem do pracy w PZU jako likwidator szkód, bo dziadek miał już swoje lata i chciałem wspomóc rodzinę oraz mieć własne pieniądze. Potem pracowałem w ZURiT, później w Gracji. Z małego zakładu krawieckiego zrobiliśmy ogromne przedsiębiorstwo. Następnie poszedłem do Urzędu Wojewódzkiego. Po-wiedzieli, zapisz się do partii, to będzie aplikacja. Zapisałem się, ale nic z tego nie wyszło. To mam was w d... Poszedłem do Lubelskiego Zjednoczenia Budownictwa. Tu też nie skierowali mnie na aplikację, to poszedłem do Przemysłówki, stamtąd do Miejskiego Zarządu Budynków Mieszkalnych. Pracowałem też w NIK-u jako biegły rzeczoznawca. Zaliczyłem jeszcze Lubelskie Zagłębie Węglowe i odbudowę starówki w Zamościu jako koordynator z ramienia lubelskiego oddziału Pracowni Konserwacji Zabytków. Na koniec byłem prezesem SKR-u w Tomaszowicach. Dopiero, kiedy skończyłem tam pracować, zrobiłem aplikację. Przez cały ten czas starałem się udzielać społecznie, bo wzorowałem się w jakiś sposób na dziadku.

Wspominał Pan o pasji sportowej.
Jako młodzieniec jeździłem na nartach i w 1952 roku, jako reprezentant Lubelszczyzny, brałem udział w centralnej spartakiadzie. Oprócz tego boks, piłka nożna i siatkówka na studiach. Wszystko to w klubach sportowych. Potem byłem trenerem. Kiedy miałem 45 lat, zrobiłem podyplomowe studia w Gdańsku w AWF. Przez sport, jeszcze jako dzieciak, oszukałem obydwu dziadków.

Jak to?
Przed spartakiadą poważnie podpadłem jakiemuś partyjnemu dygnitarzowi, bo usiadłem w trakcie uroczystości na jego krześle i zasnąłem. Przyznaję, wcześniej wypiłem trochę wina. Kiedy dziadek Julian się dowiedział, to usłyszałem: - Coś ty narobił?! Błaźnie jeden! I wysłał mnie do dziadka Stefana Klemensa Samo-lińskiego, ojca mojego ojca, do Milanówka. U dziadka jednak nie było warunków, bo jako byłemu przemysłowcowi, zabierali mu pokój po pokoju. Wyjechałem do Warki i grałem tam w piłkę, i byłem całkiem dobry. Zjawił się wtedy jakiś instruktor i sędzia piłkarski i zabrał mnie do Mławy do trzeciej ligi. Dziadkowi Stefanowi napisałem, że wracam do Lublina, a Julianowi, że jadę do Milanówka. Kiedy wreszcie wróciłem już po ma-turze do Lublina i opowiedziałem wszystko dziadkowi Julianowi, ten nieźle się uśmiał. A później, na początek, wysłał mnie na studia na KUL, gdzie pełnił funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaciół KUL-u.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski