18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Kazimierz Liszcz wspomina czasy młodości (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Kazimierz Liszcz
Kazimierz Liszcz Marcin Jaszak
Do Lublina przyjechał w 1972 roku, bo w Rzeszowie był zanadto "swój". Kazimierz Liszcz opowiada o kapeli Wnucków, bitwach między wsiami, sąsiadach i ogromnej lipie, z której zszedł.

W Stykowie i okolicy mawiano - nie było grania, jak nie grały Wnucki. Graliście na zabawach, chrzcinach, weselach i wszelkich uroczystościach. Pan od najmłodszych lat słuchał muzyki. Pamięta Pan, kiedy miał pierwszy raz skrzypce w rękach?
Odkąd mogłem nosić skrzypce, to grałem. Tyle się napatrzyłem, że sam się nauczyłem. Ojcu podbierałem skrzypce i grałem. Zresztą, jak mnie brali na zabawy, to grałem na wszystkim, bo harmonista się upił, to grałem na harmonii, jak trąbka już nie mogła grać, to brałem trąbkę. Kiedy szedłem paść krowy, to na fujarce grałem, a jak zaszedłem do sklepu, to mnie sklepowa Staśka Kwasowa na ladę stawiała i kazała grać, śpiewać i mówić wiersze. Radowałem się z tego jako dziecko. Ale ojciec nie bardzo chciał, żebym grał. Mówił, że on stracił zdrowie na skrzypcach, bo to była ciężka harówka te wszystkie wesela i zabawy. Sprzedał swoje skrzypce. Ale uszanował skrzypce stryka Karola. Oj, to był muzyk wszech czasów, ale zginął na wojnie, zaraz w 1939 roku. Stryjek grał pierwsze skrzypce. Był najlepszym prymistą. Drugie skrzypce, czyli obligat, grał ojciec, a trzecie grał Psiamać Pruchnik. Tak na niego mówiliśmy, bo zawsze mówił: - Psia mać! No i te skrzypce stryka Karola prze-trwały. Dobre skrzypecki marki Steiner. Odziedziczyłem je po nim. Grałem, aż popękały, bo to wiadomo, raz w cieple, raz na polu i się zniszczyły.

A takie pierwsze zachwyty i uniesienia muzyczne?
To dźwięk fujarki, roznoszący się w nocnych ciemnościach po wsi. Na Bugaju, sąsiedniej wiosce, mieszkał Jódziu. Tak na niego się mówiło. Jeż miał na nazwisko, ale wszyscy Jódziu wołali. Nigdy przy ludziach nie grał, ale wieczorami siadywał przy swojej chałupie i na fujarce grywał. A wieczorem dźwięk się niósł na całą okolicę. Zasypiałem przy tym Jódziowym graniu.

Na początek zapytam, jak Kazik od Wnucków trafił do Lublina?
Wszystko przez mieszkanie. Grałem w filharmonii w Rzeszowie. Jak byłem kawalerem, to było wszystko dobrze, ale spotkałem Łucję, piękną dziewczynę, i trzeba było myśleć o jakimś rodzinnym mieszkaniu. Poszedłem do pierwszego sekretarza i mówię, że potrzebuję mieszkania. On na to: - Towarzyszu Kazimierzu. Mamy taką procedurę, że mieszkania należą się artystom spoza województwa. Jakbyście byli z Katowic, Gdańska czy Warszawy, to co innego, a wy dwadzieścia kilometrów od Rzeszowa. To swój jesteście! No dobrze! - pomyślałem. Będę szukał gdzie indziej. Napisałem do kilku filharmonii i w Lublinie dali mi najlepszą ofertę. No i pierwszego września 1972 roku przyjechaliśmy tu. Dostałem pracę w filharmonii i jako starszy wykładowca w Instytucie Wychowania Artystycznego na Wydziale Pedagogiki i Psychologii UMCS. Chwycili my się tego Lublina i od tamtej pory jestem lublinianinem, ale kontakty z moją wioską cały czas utrzymuję. Moja mama Zofia skończyła niedawno sto lat.

Wnuckowa? No właśnie, wróćmy do Stykowa.
Wnuckowa. Zofia Liszcz. Żona Andrzeja, mojego ojca, zwanego w kapeli Wnuckiem. Na gościnach i przy różnych okazjach była tematem piosenek. "Oj Zosiu, oj Zosiu, nie będę Cię porosiół, Oj nie będę za Tobą gorzałecki nosiół". Mieszka w Stykowie z najmłodszym synem Zbyszkiem. Kiedyś Zbyszek zachodził do Haliny Ptakowej, ale wyszła za mąż za innego. I tak braciszek pozostał w stanie bezżennym.

Chodźmy zatem na zabawę albo wesele z kapelą Wnucków.
Najpierw na imieniny. Tak zwane zagrywiny. Chłopaki, oczywiście po kryjomu, stawiali ogromną wichę, jodełka lub świerczek ubrany na górze, następnie brali muzykanta i w wigilię imienin szli na zagrywiny. Oczywiście po takich zagrywinach solenizant zapraszał do domu i gościna trwała do rana. Byłem na takich zagrywinach kilkadziesiąt razy jako muzykant. Ciągle miałem zaproszenia na różne imprezy. Wsiadałem wtedy na rower, polnymi ścieżkami jechałem do znajomych muzykantów i kompletowałem kapelę.

Na zabawach bez sprzeczek i bijatyk się pewnie nie obyło?
Oj, bez tego to zabawy prawie żadnej nie było. Największe awantury odbywały się jeszcze przed moim urodzeniem, bo ja przyszedłem na świat w 1937 roku. Ale opowiadali mi, jak to chłopaki ze Stykowa walczyli z chłopakami z Głogowa. Prawie zawsze szło o dziewczyny. Kiedyś na Widełkach, sąsiedniej wiosce, było wesele. Tam też była kapela, no ale jak to bez Wnucków miałoby się odbyć wesele. To gospodarze zaprosili Wnucków. No to tamci z Widełek podburzyli największych bijusów z okolicy, żeby zrobili tam awanturę. Gdzieś około dwunastej wpadli na wesele. Największy rozrabiaka Sanitatów, bo jego ojciec był Sanitata, stanął na środku chałupy i chciał wszystkich rozegnać. Powoli zaczęli wychodzić, cisza się zrobiła, ale Pruchnik Psiamać, ten co trzecie skrzypce grał i basistą był, zawsze nosił przy sobie toporek. Zresztą, chłopaki stykowskie też zawsze nosili toporki do kościoła, bo kościół był w Głogowie i trzeba było się przed głogowiakami bronić. No, ale Psiamać, starszy ułan i kawał chłopa, wyszedł do Sanitaty, wyciągnął toporek i tak przez kilka minut się mierzyli. Chodzili wkoło siebie jak te koguty. Wreszcie Sanitata powolutku się wycofał i wesele trwało dalej.

Toporki do kościoła nosili?!
A tak! Jak było podniesienie, to żaden ze stykowiaków klęknąć nie mógł. Stykowiaki zawsze bili się z głogowiakami. Chłopaki głogowskie chcieli wieść prym i na zabawach zapraszali najładniejsze dziewczyny do tańca, a nasi musieli siedzieć pod ścianą. Wreszcie się zbuntowali i na potańcówce u Zygowej stanęli w drzwiach. Jak głogowiaki przyszli, to ci od progu ich zaczęli tłuc. Tamci nie mieli czego się chwycić, to rozebrali sąg drewna, bo Zyga był nadleśniczym i miał dużo drewna. Na to nasi zaczęli rozbierać piec u Zygów, żeby tymi cegłami się bronić. Jak Zyga wrócił, wyciągnął pistolet i zaczął strzelać. Na to wszyscy wreszcie się uspokoili. To była przedostatnia poważna walka. Później przyszli na mniejszą potańcówkę, na której był Franek Kosina ze Stykowa. Spokojny, ale chłopisko był fest wielki. Wypił trochę, a ktoś go zaczepił i kazał siadać pod ścianą. Franek się wściekł, złapał ślubanek...

Ślubanek?
Taka drewniana kanapa do spania. Złapał ten ślubanek, wyrwał z niego nogę i zaczął walczyć. Głogowiaki zgłupieli. Franek pognał ich aż do połowy drogi do szosy. Od tamtej pory przestali przychodzić.

Andrzej i Zofia. Pana rodzice poznali się na zabawie?
Ojciec na początku zakochał się w pięknej krakowiance, bo wyjechał do Krakowa. Ojciec, jak to chłopak ze wsi, od razu się zakochał i chciał się żenić. Napisał dla niej wiersz i piosenkę. Ale okazało się, że ta chciała się jedynie pobawić i tylko go uwodziła. No ale później spotkał Zofię od Jeżów. Była jedynaczką, taka wychuchana i dopieszczona, bo rodzice byli bogaci. Nie chcieli się zgodzić na ślub, ale w końcu rodzicom ojca się udało. Zofia była wśród sąsiadów ceniona i nic w okolicy nie działo się bez jej wiedzy i rady. Podczas wojny w okolicach działały AK, AL i Bataliony Chłopskie. Niektórzy z chłopaków przychodzili się do niej poradzić, a ona o nich dbała. Wysyłała mnie z jedzeniem do lasu.

Pan był wtedy małym smykiem!
Ale znałem lasy jak nikt. Były tam bagna i trzęsawiska, a ja wiedziałem, jaką dróżkę wybrać, żeby się nie utopić i prowadziłem nieraz partyzantów przez te lasy. Mama też pędziła bimber. Najlepszy w okolicy, a ja jej pomagałem. Wszyscy przychodzili, żeby kupić, i ludzie z okolicy, i partyzanci, i Niemcy, i Żydzi.

Pisał Pan wiersze i nadal pisze. W tomikach opisuje Pan też sąsiadów z wioski. Zacznijmy od Jantka Watrasa.
Janek to krewny ze strony mamy. Zajmował się przytrzymywaniem potężnego byka, do którego gospodarze przyprowadzali swe krowy po nasienie, za co brał kilka groszy. Niestety, pewnego razu byk przygniótł go do ściany. Jantek męczył się parę dni i zmarł w bólach.

A Walek Golema?
Niedaleki sąsiad i chłop morowy i krzepki. Miałem przyjemność chodzić z jego córką Krzyśką do szkoły. Zawsze śpiewała: "Ja nie będę piwka piła, bo by mi się pisia gziła. Napiję się gozałecki i stuli mi się do kupecki". Wyjechali później na ziemie zachodnie i więcej ich nie widziałem. Ale wspomnę Jasia Borowiaka. Uwielbiał granie Wnucków i wsłuchiwał się w nie godzinami. Często nas odwiedzał. To był kułak z Pogwizdowa i miał sześć koni. Jak jechał na jarmark, to zawsze na cztery konie. Jak wracał, zajeżdżał do nas. Miał po drodze, a rodziców uważał za symbol gościnności. Strasznie wesoły był z niego człowiek.

Nie tylko on odwiedzał dom Liszczów.
Mamę odwiedzały koleżanki. Jak się zeszły, to zawsze było wesoło. Jak one się bawiły, gadały i śpiewały! Kłeczkowa, najbliższa koleżanka mamy, młoda i bardzo piękna. Wyszła za mąż za starego bogacza, który wybudował dla niej dworek tuż koło szkoły w Przewrotnem. Przychodziła też Kasia Tokarszczonka z Bugaja. Baba do wszystkiego. Zawsze jeździła na rowerze i wiecznie mówiła: - Choram na serce. A papierosy paliła bez przerwy i od wódki nie stroniła. Do tego jeszcze Żydówka Malcia, trzecia z najlepszych koleżanek mamy. Po okupacji ślad po niej zaginął.

W jednej z książek wspomina Pan też Walkową.
Oj, to sąsiadka. Herod baba, a kłótliwa była! Prawie co dzień urządzała jakieś awantury. Obok nich, jak obok każdej chałupy, była ścieżka, ale ona nie pozwalała tamtędy chodzić. Kiedyś Depina, żona Depy, prowadziła tamtędy krowy. Wal-kowa napadła na nią i się wzięły za łby. Depina krzyczała do mamy o pomoc. Mama pobiegła, a one na ścieżce się tłuką. Depina na spodzie, a Walkowa cała za-krwawiona na twarzy. Depina miała w ręku ostry kamień i harowała jej po twarzy. Prawie co dzień były takie przedstawienia, ale nam nie wypadało tak patrzeć, to zrobiliśmy sobie w szopie szcegunę, taką szparę, i przez nią patrzyliśmy na te cyrki. Oj, niesamowite sceny tam były!

Był Psiamać, ale też Kuramać.
To Waldek, kolega ojca. Często używał takiego powiedzonka i dlatego tak na niego wołali. Był też Władek Pokrzywa, krewny ze strony mamy, kmieć ze Stykowa. Wybudował najstarszą kaplicę na wiosce. Jak panowała cholera, to cała jego rodzina zmarła. Obiecał wtedy Bogu, że jak przeżyje, to wybuduje kapliczkę. No i przeżył. Podarował nam później Pokrzywówkę, pole, gdzie stała kaplica.

Kazik Wnucków grał, pasał krowy i pomagał mamie pędzić samogon.
Uwielbiałem też siedzieć na starej lipie. Na naszym podwórku w rogu stała ogromna lipa. Miała trzy potężne odnogi. Jako mały chłopiec chodziłem po niej jak wiewiórka. Widok był na całą okolicę. Aż dziw, że nikt wtedy nie krzyczał, żebym schodził. Z bratem Zenkiem i kolegami chodziliśmy do lasu i wycinaliśmy grube żerdzie, aby później robić z nich huśtawki na tej lipie. W końcu, gdzieś w latach pięćdziesiątych, ogromny wicher oderwał z niej jedną odnogę. Trzask słychać było na najbliższe wioski. Trzeba ją było wyciąć ze względów bezpieczeństwa.

Kazik zszedł z lipy i poszedł w świat.
Z lipy zszedłem wcześniej, bo już kawalerem byłem. Poszedłem do liceum i szkoły muzycznej I stopnia. Soboty i niedziele spędzałem na weselach, a na lekcjach odsypiałem te noce. Grałem wtedy z muzykami z Widełki. Grywałem z Władkiem - trąbką z Widełki, z Romkiem - też trąbką, ale z Pogwizdowa, z Władkiem - harmonistą z Kupna, Durokiem - trąbką z Kolbuszowej, Frycem - saksofonistą z Kolbuszowej. Ale najwięcej grałem z sąsiadem, Władkiem Hadamowym. Mówiono na niego Hadamowy, bo jego ojciec miał na imię Adam. Czasem nazywali go Baciurajt, bo był malutki, a grał na dużym bębnie z taborkiem i czinelem, a kiedy było trzeba, to i na dużym basie zagrał. Nieraz wracaliśmy z nim ciemną nocą z zabawy czy wesela przez las, a ten las miał jakieś 50 kilometrów szerokości. Zazwyczaj Władek szedł pierwszy, a ja za nim, za głosem czinela, zaczepianego przez leśne chabręzie i chaszcze. Raz rozłączyliśmy się, bo nie chciał mnie słuchać. Wróciłem nad ranem, a jego ciągle nie było. Jego siostra Maryśka obudziła mnie i krzyczy: - Coś ty z Władkiem zrobił?! Prawie południe, a jego nie ma! Wrócił późnym popołudniem. Błądził i zamiast pójść na Styków, poszedł w drugą stronę do Dzikowca. Nadrobił jakieś czterdzieści kilometrów.

Wracamy do szkoły.
Już w pierwszej klasie zaproponowało mi II stopień. Zaraz po tym przyjęli mnie do pracy w Państwowej Filharmonii imienia Artura Malawskiego. Byłem też jako pierwszy w Rzeszowie nauczycielem gitary. No i w końcu trafiłem do Lublina. Tu współpracowałem też z Zespołem Pieśni i Tańca Ludowego UMCS. Od 1985 roku byłem kierownikiem muzycznym Zespołu Pieśni i Tańca APIS przy Technikum Pszczelarskim w Pszczelej Woli.

A dzisiaj?
Nadal gram. Choć teraz już przede wszystkim w domu. Kiedyś wystarczyło zaproponować i już się gdzieś grało. Mógł-bym grać i śpiewać cały czas. Tylko teraz już prawie nikt nie chce słuchać takiej muzyki.

Podziel się wspomnieniem

ZapraszamyPaństwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected].

Codziennie rano najświeższe informacje z Lubelszczyzny prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski