18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Maria Świtaj wspomina swoich bliskich

Marcin Jaszak
Janek i Marta Puchowie. "Uczyły się, rosły, a ja kochałam je jak swoje"
Janek i Marta Puchowie. "Uczyły się, rosły, a ja kochałam je jak swoje" Archiwum Marii Świtaj
Uczyła w świdnickiej "Dwójce" od początku jej istnienia. Dziś powoli idzie coraz węższą ścieżką. Maria Świtaj wspomina inspektora Świtaja, panią Rogalską, legitymację partyjną i pseudopartyzantów.

Cała półka zdjęć. To wszystko Pani wnuki i prawnuki?
To trudna historia rodzinna. Smutna i bolesna, ale jak widać, dzisiaj już jest radosna. Nigdy nie miałam własnych dzieci, a to wszystko, to moje przybrane wnuki i prawnuki. Mój brat Stanisław Puch ożenił się zaraz po wyzwoleniu, bo miał narzeczoną w Wilnie. Taka przedwojenna miłość i ta dziewczyna, miała na imię Wiktoria, jechała cały miesiąc z Wilna w wagonie towarowym do przyszłego męża. Przez całą drogę znosiła wszelkie niewygody. Głód, spanie na jakimś lichym posłaniu ze słomy i pod lichą derką, ale nic się nie liczyło, bo jechała do ukochanego Stacha. Wzięli ślub w 1946 roku. Stach objął pracę kierownika szkoły w Dorohuczy, a ona była tam nauczycielką.

Na razie zaczyna się dobrze. Miłość, ślub.
To były ciężkie i trudne czasy. Wiktoria urodziła Janka, dwa lata później Martę. Po kolejnych ciążach zaczęła mieć problemy z zębami, więc chodziła w zimie jakieś trzy kilometry do Trawnik do dentysty. Zaziębiła się, zachorowała na grypę, nie doleczyła jej i w końcu zmarła. Nazywano to wtedy galopującymi suchotami. Kiedy umierała Janek miał trzy lata, a Marcia dziewięć miesięcy. Od początku tej tragedii opiekowałam się tymi dziećmi. Poza tym byłam matką chrzestną obydwojga.

Teraz rozumiem.
To jeszcze nie wszystko. Mój brat, zaraz na początku wojny został zmobilizowany do wojska. To zdjęcie z Piask. Zrobił je, aby zostawić pamiątkę rodzinie. Niedługo po tym, w jakiejś potyczce pod Krasnymstawem, kula trafiła go w płuco. Wrócił do domu i wyleczył się. Jednak podczas jakiejś obławy w okolicach, został złapany i trafił na Majdanek. Szczęśliwym trafem wrócił, ale już jako wrak człowieka. Powoli dochodził do zdrowia. Jednak to wszystko wpłynęło na to, że później zachorował na gruźlicę. Nie wiedział nawet o tym, ale jako kierownik szkoły spowodował, że do wsi przyjechał ambulans i wszystkich prześwietlił. Okazało się, że bardzo wiele osób było chorych, w tym Stach. Biedny kilka lat poniewierał się po szpitalach i sanatoriach. Przeniosłam się wtedy z Trawnik do nich i tak tę biedę klepałam. Pobory były liche. Zarabiałam jako nauczycielka dwa tysiące złotych, a brat brał siedemset złotych renty. Często wtedy jeździłam z dziećmi do Lublina na badania kontrolne, bo były zagrożone gruźlicą. Gdyby ludzie nam wtedy nie pomagali, to byśmy nie wyżyli z tej nauczycielskiej pensji. Brat dodatkowo pisał do gazet i w ten sposób dorabiał. W końcu dzieci trzeba było posłać do gimnazjum w Lublinie. Uczyły się, rosły, a ja kochałam je jak swoje.

Nie myślała Pani o założeniu swojej rodziny?
Kochałam i opiekowałam się dziećmi. Nie wyobrażałam sobie założenia drugiej rodziny. Poza tym cały czas się dokształcałam. Studiowałam zaocznie pedagogikę w Chełmie i robiłam wiele kursów doszkalających. Dopiero kiedy były już prawie dorosłe, to wzięłam ślub. To druga i po części smutna historia. Ja zawsze powtarzam, że niebiosa kierują losem człowieka. W okolicy mieszkał i pracował inspektor szkolny Świtaj. Zmarła mu żona i został sam z dzieckiem. Od zawsze był bardzo dla mnie życzliwy. Pomagał, doradzał, czasem ostrzegał. Wiedziałam, że coś się święci. Poszłam do brata, bo on był takim doradcą rodzinnym, i mówię: - Słuchaj Stachu. Inspektor Świtaj jakoś tak zagaduje, interesuje się mną. Pewnie ma jakieś zamiary co do mnie. Staszek powiedział, żebym nie przejmowała się wiekiem inspektora, bo był dwanaście lat starszy. - Ważne, żeby cię szanował. Ma syna, a ty dzieci lubisz, to go wychowacie, do szkół poślecie i dobrze będzie - stwierdził Staszek. No i zdecydowałam się. Później dopiero zorientowałam się, co zrobiłam. Myślałam nawet, żeby wszystko rzucić i uciec.

Dlaczego?!
Proszę pana, okazało się, że ten chłopiec jest bardzo chory i trudny w wychowaniu. Kleszczowy poród uszkodził mu część mózgu, miał padaczkę, po chorobie Heinego-Medina miał przykurcz ręki i palców stóp, przeszedł zapalenie opon mózgowych. To wszystko wpłynęło na jego zachowanie, choć był bardzo zdolnym chłopcem i zdał nawet maturę.
Nie wiedziała Pani o tym wcześniej?
Władek, czyli mąż, nic mi nie powiedział i był taki moment, że byłam gotowa zrobić w tył zwrot. No, ale w końcu trzeba było zakasać rękawy i wziąć się do roboty, bo brud w domu inspektora był niesamowity. Nie wstydzę się o tym mówić, to normalne, trzy lata był z dzieckiem bez żony. Mieszkanie zapuszczone, syn brudny, mąż brudny, chociaż inspektor. Jakby pan to wszystko zobaczył, to powiedziałby, że byłam bohaterką. Do tego syn zachowywał się bardzo różnie. Potrafił rzucać jedzeniem po ścianach, wylewać zupę i wiele innych rzeczy, ale starałam się nie ulegać i trzymać go krótko. Przechodziłam z nim prawdziwe piekło, długo by o tym opowiadać. W końcu przenieśliśmy się do Świdnika, aby Stasiek, bo tak miał na imię, mógł uczyć się w liceum. Władysław objął funkcję kierownika nowo powstającej szkoły "Dwójki", a ja byłam tam nauczycielką matematyki. Staszek zdał maturę i kupiliśmy mu kawalerkę, żeby się usamodzielnił. Wiele nauczył się ode mnie, więc sam gotował i sprzątał. Mąż powiedział mu wtedy: - Stasiek pamiętaj! Trzymaj się zawsze Kościoła, to nie zginiesz. No i trzymał się, należał do oazy i wszystko szło dobrze. Mimo swoich przebytych chorób był naprawdę zdolny. Do czasu.

Do czasu?
Koledzy i koleżanki z oazy pozakładali swoje rodziny, a syn został sam. Był bardzo ufny i wtedy znalazł się obok niego człowiek, miał na imię Piotr, który to wykorzystał. Nie wiem jak, ale podstępem zaprowadził go do notariusza i Stasiek napisał testament, w którym bez żadnego zabezpieczenia przepisał wszystko na tego człowieka. Dziękuję, że pan chce o tym słuchać. Moja rodzina już dawno machnęła na to ręką. Mówią: - Ciocia daj spokój! Wyobraża sobie pan?! Przepisał wszystko na niego! Chciałam w jakiś sposób cofnąć ten zapis, ale nie miałam żadnych praw, bo nigdy nie adoptowałam Staśka, a mąż już nie żył. Wkrótce po tym zginął. Przy padaczce nie mógł pić alkoholu, ale prawdopodobnie został poczęstowany przez tego człowieka. Został sam w mieszkaniu i miał tak potężny atak, że można powiedzieć, sam się poobijał o ściany i podłogę. Zmarł w 2009 roku. Wszystko w mieszkaniu było zalane krwią. Próbowałam dochodzić prawdy i sprawiedliwości. Nic z tego, ani ksiądz, ani prokurator nie pomógł. Straciłam wtedy zaufanie do tych instytucji. A ten człowiek do dzisiaj żyje w tym mieszkaniu.

Smutne. A Pani młodość i rodzinny dom? Wydobyła Pani tyle wspomnień, że powstała z tego książka dla rodziny.
Zawsze uczyłam matematyki, a jednak teraz ciągnie mnie do pisania. Kilkanaście lat temu zaczęłam pisać wiersze. W pewnym momencie założyłam zeszyt, który nazwałam "Sny i inne historie", napisałam też wspomnienia, choć do nich dopisałabym jeszcze wiele.

Zaraz! Ja nawet nie zapytałem ile Pani ma lat, a wiem, że jest się czym pochwalić.
Dwudziestego ósmego lutego skończyłam 91 lat i jak pan słyszy, chyba nadal mówię całkiem rozsądnie. Kiedy kończyłam 90 lat, to dzieci i wnuki zrobiły mi niespodziankę. Zorganizowały uroczystość w świdnickiej restauracji. Do końca nie wiedziałam, co się święci. Weszłam do tej restauracji i osłupiałam. Cała rodzina, stół pięknie zastawiony, tort, dziewięćdziesiąt róż... Nie wyobraża sobie pan, jaka byłam szczęśliwa!

Chciałbym przeżyć takie chwile. Chociażby po to, aby dożyć tego wieku. No, ale czeka na nas pamiętnik ze wspomnieniami.
Mimo tego, co panu naopowiadałam miałam ogromne szczęście w życiu, bo miałam wspaniałych rodziców, dzięki którym zdobyłam wykształcenie. Mieszkaliśmy w Ewopolu, rodzice mieli dwa kawałki żyznej, ziemi ornej. Po trzy morgi w Chojnem Nowym i Kaniem. Od naszego domu było to jakieś pięć kilometrów, ale żyzna ziemia dawała dobre plony. Dzięki temu w mojej rodzinie nie odczuwało się tak zwanego przednówka. Nie brakowało chleba, a nawet pszennych bułeczek, mięsa i nabiału. Rodzice ciężko pracowali i mieli jeden cel - wykształcić dzieci.

To im się udało.
Tatuś Stefan Puch uchodził za jednego z lepszych gospodarzy we wsi. Miał wszystkie narzędzia rolnicze, parę silnych koni i dobry wóz. Jak to się mówiło do pracy, do wyjazdu do miasta i do kościoła. Oprócz pracy w gospodarstwie, tatuś pracował w cukrowni w Trawnikach. Mamusia Barbara prowadziła gospodarstwo, w którym zawsze było po kilka krów, cielaków, świń i oczywiście dużo drobiu. Zajmowała się też ogrodnictwem. Sadziła dużo pomidorów, ogórków, kapusty no i różnych nowalijek. Och, do dziś pamiętam słodki smak tych pomidorów. Bez żadnych nawozów sztucznych czy oprysków.

Pisała Pani też o szkole w Trawnikach.
Szkoła powszechna, gdzie byli wspaniali nauczyciele i wysoki poziom nauczania. Każdy przedmiot był najważniejszy. Wielu nauczycieli już nie pamiętam, ale pani Maria Malicka została w moich wspomnieniach. Uczyła muzyki i zorganizowała chór szkolny oraz orkiestrę. Ja należałam do chóru i uczyłam się gry na skrzypcach. Uczyła nas pieśni patriotycznych, a klasówki wyglądały tak, że pani Maria śpiewała, a tę piosenkę trzeba było zapisać nutami na pięciolinii. Na patriotyzm był kładziony duży nacisk i pamiętam dzień, w którym umarł Marszałek Józef Piłsudski. Byłam wtedy uczennicą siódmej klasy. W szkole panowało jakieś dziwne zamieszanie i poruszenie. Nauczycielki płakały i uczniowie też. Wszystkie portrety zostały przepasane czarną wstęgą. Nauczyciele założyli na rękawy czarne opaski, a pani Maria zaczęła nas uczyć pieśni na uroczystą akademię poświęconą Marszałkowi.
Skończyła się szkoła powszechna i ...
Zdawałam egzamin do Technikum Handlowego w Lublinie. Kierownik szkoły w Trawnikach powiedział mojej mamusi, że jestem dobra z przedmiotów ścisłych i najlepiej, jak będę się tam uczyła. Egzamin zdałam, ale nie zostałam przyjęta. Chodziłam zatem drugi rok do siódmej klasy, żebym nie zapomniała tego, czego się uczyłam. Na drugi rok trafiłam do Prywatnego Żeńskiego Gimnazjum i Liceum imienia Heleny Czarnieckiej. Szkoła mieściła się w budynku Vetterów przy Bernardyńskiej, a dyrektorką była pani profesor Irena Krzeczkowska.

Innych nauczycieli też Pani pamięta?
Języka niemieckiego uczyła rodowita Niemka. Bardzo elegancka pani w średnim wieku, zawsze gustownie ubrana, zadbana i naturalna. Druga taka profesorka uczyła łaciny. Też była bardzo elegancka i ładna. Z zachwytem patrzyłyśmy jak się z gracją poruszała. Dla nas to były wzory jak być piękną kobietą. Bardzo też ceniłyśmy panią Marię Rogalską, nauczycielkę biologii. Była serdeczna i ciepła. Kiedyś zaprosiła wszystkie uczennice do swojego mieszkania. W dużym pokoju na podłodze zrobiła sztuczne ognisko. Latarka, przykryta bibułą i kilka kawałków drewna. Siedziałyśmy po turecku na dywanie, a pani Rogalska opowiadała nam różne historie, wspólnie śpiewałyśmy piosenki i zajadałyśmy się słodyczami. Nastrój był niesamowity, to było wielkie przeżycie. Nasza kochana pani Rogalska zginęła podczas bombardowania Lublina w pierwszych dniach II wojny. Kiedy zaczęła się wojna, wróciłam do rodziców na wieś.

Właśnie! Wojna. Wspominała Pani w pamiętniku o pseudopartyzantach. To raczej trudny temat, w czasach, kiedy czci się Żołnierzy Wyklętych.
W okolicy tworzyły się grupy prawdziwych partyzantów, ale nie brakowało też tych pseudobohaterów, dla mnie zwyczajnych bandytów i złodziei. Mój brat Stanisław był zatrudniony jako sprzedawca w sklepie w Ewopolu. W tym czasie pseudopartyzanci kilkakrotnie okradali ten sklep. Pamiętam łomot w nocy do naszego domu, wchodziło kilku zamaskowanych mężczyzn w pończochach i krzyczało do brata: - Ubieraj się! Idziemy. Po drodze strzelali obok jego głowy. Zabierali ze sklepu towar i uciekali. Takie sytuacje powtarzały się kilka razy. Poznawałam tych mężczyzn, bo mieszkali w sąsiedniej wsi i przed wojną często przychodzili do naszej wioski na randki. Później ci "bohaterowie" nabrali praw kombatanckich i nadal okradali Polskę. Jeden za drugiego świadczył, podpisywał odpowiednie papiery i już był byłym partyzantem. Takich "partyzantów" było w Polsce bardzo, bardzo wielu.

Przenieśmy się jeszcze do Świdnika. W "dwójce" uczyła Pani od początku. Może trochę historii miasta?
Wie pan, zawsze po prostu robiłam swoje i nie wstydzę się tego. Świdnik to wybitnie miasto "Solidarności", a ja nigdy nie angażowałam się politycznie. Byłam w tym temacie na marginesie, tym bardziej że zapisałam się w pewnym momencie do partii. Uczyłam wtedy w Dorohuczy i kierowałam szkołą. Każdej niedzieli szłyśmy z koleżankami nauczycielkami do kościoła i jakiś lokalny obserwator z ramienia partii doniósł o tym fakcie. Dowiedziałam się wtedy od inspektora Świtaja, że przez to chcą mnie przenieść do innej szkoły, do jakiejś wioski gdzieś na uboczu. Jak ja bym tam zadbała o dzieci? Nie wiem! Przecież trzeba było jeździć z nimi do Lublina na badania. Brat powiedział wtedy: - Zapisz się do partii, to dadzą nam spokój. Ja nawet modliłam się wtedy, żeby nadarzyła się okazja, aby się zapisać. W końcu przyjechał do szkoły jakiś inspektor i po wizytacji zauważył, że żadna z nas nie należy do partii. Powiedziałam, że jak mi ktoś da deklarację, to chętnie ją wypełnię. No i ten wyjął z teczki plik deklaracji. Może pan się śmiać i oceniać, ale dla mnie wtedy niebo się otworzyło. Chwaliłam Boga, bo dostałam legitymację i mogłam spokojnie uczyć i mieszkać w Dorohuczy. Wreszcie wyszłam za maż, przeniosłam się do męża i dla partii zginęłam na dwa lata. Kiedy przenieśliśmy się do Świdnika, odnaleźli mnie i nadal byłam członkiem partii. Jednak co niedziela jeździliśmy z mężem do Lublina na mszę. W końcu oburzone koleżanki zaczęły mówić: - Świtajowa, to nie wie komu służyć. Partii czy Bogu. Przysłano mi dokument, mówiący o skreśleniu mnie z listy i wzywający do oddania legitymacji. Tak skończyła się moja kariera w partii. Widzi pan, jakie historie zdarzają się nam w życiu?

Przepraszam, ale na koniec wspomnę jeszcze raz Pani wiek. Dziewięćdziesiąt jeden lat, a Pani jest energiczna i świadoma każdej chwili.
To dzięki temu, że co rano ćwiczę. Rozciągam wszystkie mięśnie i stawy, inaczej już dawno nie mogłabym się ruszyć z miejsca. Przeczytam panu to, co napisałam na końcu moich wspomnień. Ścieżka mojego życia, po której biegnę, staje się coraz węższa, ale ja ciągle biegnę. Nie! O nie! Tak było dawniej. Teraz idę powoli, podpierając się laskami. Ścieżka staje się coraz węższa, ale ja jeszcze idę, choć coraz wolniej. Idę do przodu z pomocą mojej niezawodnej pamięci...

***
PS Kiedy spotkałem się z panią Marią, aby autoryzować tę rozmowę, opowiedziała mi jeszcze jedną historię. Przepraszam Pani Mario, ale pozwolę sobie nie autoryzować tej opowieści.
Maria miała zasadę. Nigdy nie zaglądała mężowi do kieszeni. Jego kieszenie były świętością, choć zawsze przestrzegała męża, aby w marynarce miał na wszelki wypadek jakieś pieniądze. Po jego śmierci przyszedł czas, aby opróżnić kieszenie marynarki. Znalazła tam notesik inspektora Świtaja, a w nim jego list:

"Kochani. Wiem co mnie przykuwa do Marysi. Jej dusza. Nie spotkałem nigdzie takiej dobroci, takiej delikatności uczucia, takiej szczerości i prostoty jak u mojej ukochanej Marysieńki. Poznając Niunię, po raz pierwszy w życiu wówczas byłem traktowany jako człowiek, a nie jako inspektor. Po raz pierwszy zobaczyłem, że można dać więcej, o to co ja wart byłem niż o to co warte było moje stanowisko inspektora. Ten cały intelektualizm, tak nieznośny, a zwłaszcza w kobietach, ten snobizm artystyczny, tu nie istniał i nie istnieje. Poznając Marysieńkę i mając poza sobą tyle lat wspólnego pożycia, stwierdzam, że moja najukochańsza nie należy do tych niewiast, które kokietują mózgiem, a zimne są za dotknięciem jak żaby. Kochałem Marysię, za to jak wielką duszę i wielkie serce miała. Co tam w Świdniku robi w tym czasie Marysia, ta jedyna, czy się w domu krząta, czy w Trawnikach owoce zrywa i mnie wspomina?

Podziel się wspomnieniem
Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected].

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski