18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Mieczysław Kruk - wieloletni dziennikarz sportowy (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Mieczysław Kruk
Mieczysław Kruk Małgorzata Genca
Jako dziecko oszczędzał po 10 groszy na żydowskim fryzjerze, narażając przy tym życie. Wtedy jednak uważał to za niezłą zabawę. Jego pierwszy tekst do gazety był ideologicznym "produkcyjniakiem". Niedługo potem został powołany na redaktora naczelnego Głosu Świdnika. Mieczysław Kruk, wieloletni dziennikarz sportowy, opowiada Marcinowi Jaszakowi o pierwszej poważnej relacji sportowej, filmie niesionym przez zaspy i wynajmowaniu do ochrony świdnickich cwaniaków.

Stanisław siedział w swoim warsztacie i ćwiekował właśnie drugą cholewkę. Tym razem zamówienie było nietypowe, bo jego klient miał szpotawą stopę. Musiał się więc nieźle napracować, aby dorobić odpowiednie kopyto. Wyszło całkiem nieźle i mimo włożonego wysiłku, niewspółmiernego do ustalonego wynagrodzenia, był zadowolony ze swojej pracy. Zajmowała go teraz inna sprawa. Mietek, jego syn, zdał właśnie maturę. Przyszedł wczoraj szczęśliwy do jego warsztatu i położył świadectwo dojrzałości na stole.

Co powiedział wtedy Pana ojciec?
W 1952 roku byłem po dużej maturze, profil humanistyczny w liceum Stanisława Staszica w Lublinie. Ojciec powiedział wtedy: - W porządku synu, ale nie mam pieniędzy na twoje studia. Idź do roboty! W ten sposób wziąłem do ręki Głos Lubelski i zacząłem szukać ofert pracy. Znalazłem i obrałem kierunek na Świdnik. Tak się zaczęło moje dziennikarstwo.

A wcześniej?
Chce pan historie z dzieciństwa? Ojciec pochodził z Garbowa. W latach dwudziestych odbył służbę wojskową w pułku lekkiej kawalerii ułanów w Barowiczach. Kiedy wrócił szukał pracy i wylądował w Parczewie. Tam spotkał moją przyszłą mamę Karolinę z domu Palonków. Znów za pracą wyjechali do Lublina i tu tata pracował jako cholewkarz, a w 1930 roku urodziłem się ja.

Najwcześniejsze wspomnienia.
Uroczystości na placu Litewskim związane ze śmiercią Piłsudskiego. Ojciec wziął mnie na ramiona i obserwowałem to wszystko. Później pamiętam jak trzy tygodnie przed wojną odwiedził Lublin marszałek Rydz-Śmigły. Tym razem był to plac Wolności i okrzyki: - Niech żyje wódz! Później zaczęła się wojna i pierwsze bombardowania Lublina. Mieszkaliśmy wtedy na Starym Mieście i pamiętam jak się chowaliśmy w rowach wykopanych przy Farze. Pamiętam też przejazd przez Lublin gubernatora Hansa Franka. Niesamowite wrażenie. Kiedy jechał, kordon żołnierzy gestapo ubranych w czarne mundury i z trupimi czaszkami na czapkach ostrzeliwał wszystkie kamienice. Czyścili drogę przejazdu na zero. Oprócz tego, na co dzień obserwowałem martyrologię więźniów Zamku, bo nasze mieszkanie znajdowało się w kamienicy, która jest teraz własnością posła Palikota. Stamtąd widać było wszystko. Pamiętam przejazdy ciężarówek z leżącymi na nich więźniami.

No, ale był Pan dzieciakiem. Jakieś zabawy mimo wojny były?
Pewnie! Biegałem po całym Lublinie, wszędzie mnie było pełno. Ale pamiętam jedną zabawę, jeśli to można nazwać zabawą. Ojciec zawsze dawał mi dwadzieścia groszy, abym poszedł do fryzjera. Starówka była już wtedy podzielona na część żydowską i naszą. No, ale u Żyda strzyżenie kosztowało 10 groszy. Trzeba było się tylko przedostać na drugą stronę, forsując siatkę z drutem kolczastym. Zawsze znaleźliśmy z kolegami jakieś przejście pod siatką i tak się tam przedostawaliśmy ryzykując życie dla jakichś dziesięciu groszy. Jednak wtedy, jako dzieci, uważaliśmy to za dobrą zabawę.

Obrałem kierunek Świdnik...
W WSK potrzebowali pracowników. Złożyłem papiery i zostałem młodszym planistą z numerem pracowniczym 00474. Przy okazji robiłem gazetkę ścienną na moim wydziale i prowadziłem radiowęzeł zakładowy. W radiowęźle zazwyczaj były oficjałki. Pracownik ten i ten proszony jest do... wydział zdobył nagrodę... Wyrobiliśmy ileś procent normy i takie tam. Kiedy zacząłem pracę w radiowęźle, starałem się trochę to rozruszać. Puszczałem muzykę, choć na początku mieliśmy tylko trzy płyty z Międzynarodówką, Martą Mirską i Jerzym Połomskim. Nieźle trzeba było się nagimnastykować, żeby to jakoś wyglądało i dało się słuchać. Ale to właśnie gazetka ścienna wpłynęła na moje dalsze losy. W 1956 roku zorganizowano konkurs na najlepszą gazetkę pośród czterdziestu wydziałów fabryki. Gazetka naszego wydziału okazała się najlepsza. Jako że ją prowadziłem, w październiku tego samego roku zostałem wezwany do I sekretarza KC PZPR.

Kolego Mieczysławie...?
Tak właśnie było: - Kolego Mieczysławie. Powiedział tubalnie I sekretarz Józef Parol. - Zajmiecie się prowadzeniem gazety zakładowej. Powołujemy was na redaktora naczelnego. Zezwolenie załatwimy w Warszawie, papier także się znajdzie. Wy macie znaleźć ludzi, ale w tym wam też pomożemy. Pomogli. Zostałem redaktorem naczelnym.

Jakie były początki? Pierwsze teksty?
Oczywiście ideologiczne: "Pragnąc ożywić dni Waszej codziennej pracy, wielki ruch rewolucyjnej demokratyzacji dał Wam do rąk nasze pismo..." - to część wstępniaka pierwszego numeru. Ciężko było. Obowiązkowo musieliśmy drukować wszelkiego rodzaju gnioty. Sprawozdania z narad partyjno-produkcyjnych czy związkowych. Przemówień lokalnych oficjeli, promować "ludzi dobrej roboty", osiągnięcia zakładu. A dziennikarze mogli się wyhasać w sprawach miejskich, takich jak handel, usługi czy komunikacja. W jednym z numerów z 1959 roku, kiedy już nie byłem naczelnym, można było przeczytać o wyższości świdnickiej kiełbasy z państwowej wytwórni nad kiełbasą lubelską z prywatnej masarni.

Brawo! Kiełbasa, poczytny temat. Pan jednak zasłynął jako dziennikarz sportowy i pasjonat filmu.
Wcześniej grałem w Avii i sport zawsze mnie pasjonował. Pamiętam moją pierwszą poważną przygodę z wielkim sportem na stadionie X-lecia w Warszawie. Międzynarodowy mecz lekkoatletyczny Polska - USA. Pojechałem tam z Jankiem Tymczakiem, naszym fotoreporterem. Na stadion weszliśmy psim swędem. My zwykli gazeciarze z jakiegoś miasteczka. Żadnej legitymacji, ani nic. Kto by nas wpuścił na murawę?! Przypadkiem znaleźliśmy identyfikator służb porządkowych. Przyczepiłem go sobie, a Janek szedł za mną z aparatami. Wpakowaliśmy się na środek stadionu i zrobiliśmy porządną relację na dwie strony ze zdjęciami, która oczywiście ukazała się w "Głosie". Zaraz po tym zostałem wezwany do sekretarza.

Czyżby znów? - Kolego Mieczysławie...!
Sekretarz był wściekły: - Lepiej kolega by się zajął problemami rozwoju świdnickiego TPPR, zamiast pokazywać jak Polacy przechadzają się po stolicy PRL pod rękę z kapitalistycznymi Murzynami! - usłyszałem. Ale jakoś wszystko udało się załagodzić. Po sześciu latach zmienili się sekretarze i odwołano mnie ze stanowiska naczelnego. Byłem bezpartyjny i tu był problem. Namawiano mnie nieraz. Mietek wstąp do partii, będzie ci lepiej, lepsza pensja mieszkanie, awans - mówili. A ja na to, że to nie dla mnie, że nie znam się kompletnie na marksizmie i leninizmie i "Kapitał" Marksa jest dla mnie za trudny. Dali mi spokój. Pisałem nadal i mogłem rozwijać swoje pasje. Z kolejnego nakazu zostałem pracownikiem kulturalno-oświatowym.

Tak zwanym kaowcem?
Tak i prowadziłem stary Dom Kultury. Założyłem też robotniczy, filmowy klub dyskusyjny. Zdobyłem w Warszawie licencję i w 1956 roki powstał RDKF "Dodek", który funkcjonował 20 lat. Nieraz mieliśmy filmy szybciej niż świdnickie kino. Karnety szły jak woda. W klubie organizowaliśmy cykle filmowe. Lato westernów, historia przedwojennego filmu polskiego. Zapraszaliśmy także gości, między innymi Bohdana Tomaszewskiego, legendarnego komentatora Polskiego Radia oraz Stanisława Mikulskiego, odtwórcę roli Hansa Klossa.

Pierwszy film?
O to była niezła historia! W Świdniku od 1952 roku działało kino "Przodownik". Repertuar był zgodny z ówczesną linią partii. Jeden z pierwszych filmów jaki tam wyświetlono to był "Świniarka i pastuch". Historia miłości przodowników pracy. Film z gatunku tak zwanych komedii kołchozowych. A pierwszy film wyświetlony przeze mnie to była "Dama kameliowa" z Gretą Garbo. Później sprowadziliśmy kolejny szlagier "Gorączka złota" z Charlie Chaplinem. I ten film pamiętam do dziś. Taśmę mieliśmy odebrać z kina "Przyjaźń" przy FSC. To było w zimie. Wzięliśmy taksówkę. Kierowca dojechał do szosy piaseckiej i się zatrzymał. Powiedział, że dalej nie pojedzie, bo są zaspy. Cóż było robić? Wiedzieliśmy z kolegą, że sala w kinie jest pełna i wszyscy czekają na film. Znaleźliśmy drewniany drąg, zawiesiliśmy na nim skrzynie z kopią filmu i tak, co chwila przewracając się, dobrnęliśmy do Świdnika.

Ma Pan całą masę wycinków z gazet. Wywiady z gwiazdami estrady.
Moim ulubionym zajęciem, oprócz relacjonowania sportu, były spotkania z artystami polskiej estrady, którzy byli zapraszani do Świdnika. Dzięki temu rozmawiałem między innymi z Anną German. Tę rozmowę wspominam bardzo miło. Robiłem też wywiady z Violettą Villas, Reną Rolską, Jerzym Połomskim, Krystyną Giżowską, Sławą Przybylską i wieloma innymi artystami. Zdarzyło mi się też być konferansjerem w cyrku.

Zmienił Pan pracę?
Nie. Do miasta przyjechał cyrk z Warszawy. Pracowałem wtedy w radiowęźle i przyszedł do mnie dyrektor cyrku z prośbą. Mówi, że zachorował mu konferansjer i czy mógł-bym pomóc. Zgodziłem się. Ubrali mnie we frak i odpowiednio ucharakteryzowali, aby nikt mnie nie poznał. Mimo to znajomi rozpoznali mnie po głosie. Ale trudno żeby nie rozpoznali. Oprócz radiowęzła prowadziłem lub relacjonowałem większość sportowych imprez świdnickich. Proszę posłuchać: z okazji Dnia Dziennikarzy Sportowych Andrzej Szwabe napisał: "Bez Mietka nie sposób sobie wyobrazić jakiejkolwiek imprezy w Świdniku. Jest on bowiem nie tylko sprawozdawcą, ale i znakomitym i zawsze uczynnym informatorem dla innych dziennikarzy. Jednocześnie niezastąpionym spikerem, pamiętającym czasy największej świetności siatkarzy Avii." To było dla mnie bardzo miłe, choć trzeba przyznać, że wtedy wszyscy dziennikarze współpracowali i bez kolegów wiele rzeczy by mi się nie udało. Ale oprócz imprez sportowych relacjonowałem też pochody pierwszomajowe. Stałem na balkonie i mówiłem - teraz idzie ten i ten wydział, niesie to i to. Opowiadałem w co są ubrani, jaką normę wyrobili i tym podobne. Kiedyś miałem wpadkę. To był jakiś 1973 rok. Nadeszli w pochodzie rolnicy, więc mówię, że nasi żywiciele i podobne slogany, idą ubrani... i tu popełniłem błąd. Zamiast ubrani w sukmanach, to powiedziałem, że w siermięgach. Patrzę na trybunę partyjną, a tam sekretarz i oficjele grożą mi palcami. Na drugi rok miałem już "kolegę", który relacjonował razem ze mną i mnie pilnował.

To może jeszcze parę słów o relacjonowaniu imprez sportowych.
Moim chlebem powszednim była wtedy "spikerka". Mam zdjęcie z hali lubelskiego MOSIR-u. Relacjonowałem mecz bokserski między Avią a Legią Warszawa. Niezłego łupnia im spuściliśmy. Wygraliśmy wtedy 11 do 9. Boksowało wiele legend świdnickiego boksu. O! A tu mam z kolei zdjęcie z rozmowy z Anną Jurczyńską, świdnicką mistrzynią Polski w szachach. Na lotnisku też stale bywałem. Pamiętam loty i rozmowy z mistrzem w akrobatyce Januszem Kasperkiem.

To oficjalnie. A imprezy ze sportowcami po zawodach?
Ha, ha. Oczywiście! Po każdej imprezie, czy to sportowej czy koncercie, nie mogło zabraknąć odwiedzin w jednym ze świdnickich lokali. Znałem wszystkie na pamięć. Każda impreza kończyła się w restauracji. "Świdniczanka", "Relavia" oraz bar "Kosmos", to były główne lokale. Największe zabawy były w "Świdniczance". Tam były oddzielne sale dla specjalnych gości. Nikt tam im nie przeszkadzał, a kelnerka donosiła tylko kolejne potrawy i trunki. Pamiętam, kiedy przyjechał jakiś radziecki sekretarz. Zrobili ogromną fetę, a kelnerzy przyjechali z hotelu "Europa". Prowadziłem też swego czasu klub "Ikar". Na początku było bardzo trudno. Przyjeżdżali ludzie z Hrubieszowa, Piask, czy Bełżyc. Urządzali awantury. Towarzystwo wywracało stoliki i robiło bałagan. Nawet milicja nie mogła sobie z nimi poradzić.

Pan sobie poradził?
Wybrałem największych cwaniaków ze Świdnika i dałem im wejściówki na wszystkie imprezy, a w zamian poprosiłem, żeby zrobili porządek. Wystarczyły dwa tygodnie i był spokój.

Na koniec może przeczytam. "Mają ludzie szczęście i lekką rączkę. Nie ma co. Za 6 piosenek odśpiewanych w tempie marsza z filmu "Most na rzece Kwai" otrzymujesz człowieku odpowiednią kwotę pieniężną, częstują cię jeszcze kawą i dodatkowo odwożą jeszcze do Lublina taksówką... Publiczności zaś nabitej w przysłowiową karafkę daje się odpowiednią dawkę amatorszczyzny...".
Pisałem o koncercie Ireny Santor i Jerzego Połomskiego.

Ostro!
Przyjechali dosłownie na kilkanaście minut, zaśpiewali sześć piosenek i uciekli do Lublina, bo mieli wystąpić w telewizji w programie "Zgaduj Zgadula". To chyba był najkrótszy koncert w historii Świdnika. Dlatego tak sobie na nich poużywałem.

Wysłuchał Marcin Jaszak

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem: 81 44 62 800. Adres email: [email protected]

Codziennie rano najświeższe informacje z Lubelszczyzny prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski