18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Miłość na opalowych polach

Ewa Czerwińska
Małgorzata i Andrzej Sawiccy - wielka miłość na opalowych polach
Małgorzata i Andrzej Sawiccy - wielka miłość na opalowych polach Ewa Czerwińska
O widokach w Opatowie, zamęcie 1981 roku, życiu pozaradiowym, galaretce dla Wacka, UFO i trójkącie bermudzkim, wpadce z Orwellem, kradzieży misia kola, polach opalowych i miłości życia z Małgorzatą Sawicką, dziennikarką radiową, autorką książki "Dni złego słońca"rozmawia Ewa Czerwińska.

Gdzie zastał Panią stan wojenny?

Pracowałam w Radiu Lublin, kierowałam redakcją społeczno-ekonomiczną. Przyjaźniłam się z Wackiem Białym, Januszem Winiarskim, Hanią Kaczkowską, Majką Brzezińską, Basią Jurkiewicz. Byliśmy bardzo przejęci ideami Solidarności. Nie działałam tak, jak oni, ale uczestniczyłam w ruchu i dzieliłam potem los kolegów. Tuż przed stanem wojennym odbywały się w Lublinie strajki studenckie. W tym czasie byłam w miasteczku akademickim i opowiadałam studentom o sierżancie Leszku Dudzie. Duda - milicjant, dzielnicowy, jeden z tych, którzy nawoływali do reform w milicji. Zrobiłam o nim reportaż. Cenzura go zaakceptowała, ale szef bał się puścić na antenie. W niedzielę 13 grudnia koledzy zawiadomili mnie, że jest stan wojenny. W poniedziałek 14 grudnia przyszłyśmy - ja, Hanka i Basia - do redakcji. Kadrowa dała nam kwity na urlop okolicznościowy. Wacek i Janusz byli wtedy w Świdniku, gdzie drukowali ulotki. Wieczorem jechali z tymi ulotkami taksówką razem z młodym rolnikiem z Solidarności rolniczej Jankiem Wójcickim i wpadli na rogatce. Zostali aresztowani. Janusza zaraz zwolnili, bo miał nawrót choroby, Wacek i Janek siedzieli dwa miesiące w więzieniu, do rozprawy. Wacek pisał tam piękne wiersze. Niestety, nie zachowały się.

Była Pani na rozprawie?

Tak, można było nawet chwilę spotkać się z kolegami. Przyniosłam wtedy Wackowi galaretkę owocową, pół na pół z alkoholem.

Co czuliście po wprowadzeniu stanu wojennego?

To, co wszyscy, którym zależało na zmianach. Rozmawiałam niedawno z Januszem. Wspominał, że wtedy coś wręcz skowytało mu w piersiach. Nie mógł powiedzieć słowa. Tylko szloch mu się z piersi wyrywał. Czuł złość, upokorzenie, żal… Ja też. Kiedy włączyłam telewizję, ściskało mnie w gardle. To była katastrofa. Nigdzie nie mogłam dostać pracy. Z rozpaczy zostałam pomocą domową u Stefana Lipca, założyciela kabaretu Cosa Nostra i jego partnerki Joli Werfel. Pocieszna historia. Kiedyś przyszyli do mnie na obiad i mówią: "Och, jaką ty masz brudną podłogę, może byśmy ci ją umyli?" A ja na to: "Nie zapominajcie, kto u kogo służy". Próbowałam też handlować dolarami. Raz nawet pojechałam po walutę do Rzeszowa, który był wówczas zagłębiem dolarowym, ale w sumie mi to handlowanie nie szło, bo nie miałam jakiegoś szczególnego nabożeństwa do pieniędzy. Zostałam też, na krótko, malarzem pokojowym... Trzeba było sobie jakoś radzić. Po jakimś czasie wysoko partyjna koleżanka pomogła mi dostać wykłady w TWP, pod warunkiem, że nie będę poruszać tematów politycznych.

A jakie Pani poruszała?

Proszę bardzo: alkoholizm w literaturze, trójkąt bermudzki, UFO. A UFO dlatego, że nagrywałam w Emilcinie audycję z tym dziadkiem, który rzekomo widział kosmitów. No i miałam prelekcje podróżnicze. Chciałam też zostać krawcową. Wymyśliłam, że będę kupować czyste płótno, szyć proste sukieneczki i ozdabiać je kolorowymi wypustkami. Pojechałam do Puław, do pewnego dyrektora, który obiecał mi sprzedać atrakcyjne, kolorowe ścinki. Ten dyrektor, którego zresztą poznałam wcześniej na jakimś nagraniu, trzymał mnie godzinę w sekretariacie, żeby wreszcie mnie przyjąć i powiedzieć, że jednak tych ścinków mi nie sprzeda. Mógł mi to powiedzieć przez telefon.

A za radiem Pani nie tęskniła?

Oczywiście! Ja i moi koledzy byliśmy przekonani, że nie istnieje życie pozaradiowe. I tu nagle zostałam odseparowana. Bolesne. Ale są ludzie, którzy potrafią nawet katastrofę przekuć na sukces. Ja do nich należę. Wiedziałam, że nie będę nagrywać, więc zaczęłam pisać. "Przekrój" drukował moje artykuły. W 1984 roku zrobiliśmy - my, zwolnieni z pracy dziennikarze i artyści - jasełka. Wędrowaliśmy z nimi przez dwa sezony po prywatnych domach. To było niezwykłe doświadczenie. Potem zostałam instruktorem w domu kultury - prowadziłam klub podróżników. Między innymi pożyczałam młodym ludziom książki drugiego obiegu. No i wpadliśmy. Rano przyszli do mnie do domu na rewizję. Znaleźli książki, biuletyny i notatki - kronikę tamtych dni, spisywaną przez Wieśka Kaczkowskiego, męża Hanki. A potem wciąż czułam się obserwowana. Kiedyś podczas mojej nieobecności ktoś wszedł do domu. Zginął mi wtedy niedźwiadek koala z wmontowaną w brzuszku pozytywką przygrywającą "Walcującą Matyldę". Pewnie myśleli, że coś tam chowam.

Jeszcze dziś to wszystko żyje w pamięci?

Myślę, że los i tak się ze mną obszedł łaskawiej niż z innymi. Tyle tylko, że nie mogłam nigdzie wyjechać. Wiele razy w stanie wojennym starałam się o paszport, m.in. do Szwecji, ale mi go nie dawali. W końcu dali, do Australii. Właściwie wydusiłam go. Tak się zdenerwowałam, że napisałam skargę do ministra Kiszczaka, że prześladuje mnie lubelska esbecja i poskutkowało. Strasznie chciałam się wydostać z Polski. Cały czas pachniały mi podróże. Od dzieciństwa.

Gdzie to dzieciństwo Pani upłynęło?

W Opatowie Kieleckim między Sandomierzem a Kielcami. Wychowałam się z widokiem na Góry Świętokrzyskie. Tatę po wojnie ktoś w złości nazwał kułakiem, bo pochodził z boga-
tej, chłopskiej rodziny. Handlował też guzikami i zajmował się farbowaniem rajstop fildekosowych. Potem miał prywatny butik z biżuterią i kantor walut. Takiego przedsiębiorcę nazywano wtedy pogardliwie cinkciarzem. Jeśli nie wpadł, to dlatego, że milicjanci, prokuratorzy i sędziowie też byli jego klientami. A mama była położną. Przynajmniej jedna trzecia populacji Opatowa to jej "dzieci". Lubiła czytać, szczególnie książki historyczne. Na studia ściągnęłam do Lublina, na
UMCS. Na polonistykę. Szczęśliwa jestem, że tu trafiłam. To miasto na tyle duże, że można się w nim zgubić, i na tyle małe, żeby się w nim odnaleźć.

Ale miłość życia spotkała pani na opalowych polach.

W końcu po wielu staraniach i liście do Kiszczaka w 1986 roku, dostałam paszport i pojechałam do Australii, na zaproszenie. Wreszcie nikt na mnie nie patrzył! Co za ulga! Pracowałam, żeby żyć i podróżowałam, żeby nie zwariować. Sprzątałam, opiekowałam się milionerką alkoholiczką, która mieszkała w Sydney, w apartamencie z widokiem na zatokę. Dopóki nie wypiła szklaneczki whisky, chodziła po ścianach. Pomagałam jednemu małemu milionerowi w lekcjach… Poznałam też pewnego księdza, który pochodził z Narola na Zamojszczyźnie. Chodziliśmy na koncerty, gadaliśmy o Polsce. I on raz mówi: "Słuchaj, poznałem fantastycznego faceta!

Obwiózł nas samochodem terenowym po dzikich bezdrożach, przez busz, a potem zaprowadził pod piękne skały, a na koniec zrobił barbecue… Musisz go poznać. I w dodatku on też ma nazwisko Sawicki!" Naopowiadał mi, naopowiadał i… zaaranżował spotkanie. Pomyślałam: Czemu nie.

No i co?

Poszliśmy do kina na "Nie-znośną lekkość bytu" według Milana Kundery. Potem na piwko. A po nim zaprosił mnie na tzw. pub croll, czyli spacer od baru do baru w starej, nastrojowej dzielnicy Sydney - Rocks. Trzymaliśmy się na odległość dwóch parasolek i rozmawialiśmy o literaturze. Po tygodniu Andrzej zaproponował, żebyśmy pojechali na weekend. Spodobał mi się od drugiego wejrzenia i pierwszego powąchania. Pojechaliśmy. Pamiętam, że to było miejsce bardzo malownicze, z czerwonymi skałami. Szliśmy wzdłuż rzeki, a mnie strasznie rozbolała głowa. Wtedy Andrzej położył mi ręce na głowie, żeby mi ulżyć w bólu i - już byłam ugotowana.

Jakie były losy Pana Andrzeja?

Na pierwszym roku Politechniki Warszawskiej, w 1953 r., został aresztowany, bo należał do organizacji Wolna Młodzież. Siedział w pałacu Mostowskich na Mokotowie, w Rawiczu… Ale w jakim towarzystwie siedział! Profesor Bartoszewski, hrabia Skrzyński, ambasador Polski z Paryża, cała grupa pułkowników przedwojennych oraz książę warszawskich złodziei Kazimierz Maszkiewicz. Na Mokotowie siedział w wielkiej celi. Większość politycznych nie miała wypiski, więc nie było dodatkowego prowiantu, a tu pewnego dnia Maszkiewicz przyciąga kosz od bielizny pełen wędlin, pieczywa, papierosów. Panowie to dla was! Któremuś z kolegów Andrzeja ten książę z pańskim gestem zaproponował: "Panie Tadziu, jak panu coś kiedyś ukradną, to niech mi pan tylko da znać, następnego dnia dostanie pan to z powrotem, i jeszcze coś dołożymy". W 1955 r. Andrzej wyszedł z więzienia, po dwóch latach wyjechał do Australii z żoną i dwuletnią córeczką. Zaprosił go wuj Jerzy Litewski, przedwojenny dyplomata. Andrzej opowiada, że w porcie odebrało go wujostwo, a na
drugi dzień już pracował. Był cieślą, później pracował w rzeźni kurzej. Tam skończył jako kontroler produkcji - miał pod opieką połowę obszaru Australii. Spotkaliśmy się, kiedy już obydwoje byliśmy po życiowych przejściach. Dostaliśmy prezent od losu.

Skąd wywodzi się ród Sawickich?

Ze Żmudzi. Tamtejsi Sawiccy pieczętowali się herbem Lubicz. Mężowi zostało po przodkach kilka zdjęć. Jedno z nich przedstawia dworek w Kazimierzowie, przed nim stoi bryczka. W tej bryczce siedzi mała dziewczynka w białej sukience. To cioteczna babka Elwira Sawicka, która jako dorosła kobieta wysadzała pociągi w czasie rewolucji 1905 roku.

Wróciliście Państwo do Polski. Mąż po 36 latach. Wybraliście Lublin. Dlaczego?

Australijczycy uważają Australię za pępek świata i jak - twierdzi mój mąż - nie mylą się. Było nam tam dobrze, ale zdecydowaliśmy się na powrót do kraju. Po Okrągłym Stole dostałam propozycję, żeby wrócić do radia! W dodatku mąż mógł opuścić swój zakład pracy, dostał bardzo dobrą odprawę. No i byliśmy zachwyceni wolnością, która przyszła do Polski. Ja pojechałam wcześniej, żeby wyremontować mieszkanie. To było wzruszające, jak Andrzej wybierał się do Polski. Mam takie zdjęcie zrobione na trzy miesiące przed podróżą: mąż leży na łóżku i obejmuje już spakowany plecak… Kupił sobie wtedy również kalendarz, w którym wykreślał dzień za dniem. Lublina wcześniej nie znał, ale go pokochał. Znalazł tu przyjaciół. Dziś nadal podróżujemy, a ja napisałam książkę.

Zróbmy razem wystawę!

Po raz drugi zapraszamy Was do zajrzenia do rodzinnych albumów. Nie tak dawno Wasze cenne rodzinne fotografie podziwialiśmy na wystawie "Lublinianie w obiektywie Hartwigów". Dla wielu z Was było to wzruszające wydarzenie, bo w dodatku ekspozycję w galerii Prospero i na Placu Litewskim poprzedziły opowieści o losach portretowanych lublinian, publikowane na łamach Kuriera.

Sukces tamtej wystawy spowodował, że idziemy za ciosem. I - tak jak poprzednim razem - wespół z Bartłomiejem Bułtowiczem, właścicielem galerii Prospero oraz Radiem Lublin zapraszamy: stwórzmy razem "Sagi Lubelszczyzny" - wystawę, która prezentowałaby nasze rodziny na przestrzeni ostatnich 170 lat. Interesują nas fotografie ze wszystkich części regionu - także z Zamojszczyzny, Chełmszczyzny, południowego Podlasia. Ciekawi jesteśmy tych Waszych rodzinnych portretów. Czekamy na zdjęcia dla was ważne i pamiątkowe, stare i nowe - po zrobieniu odbitek oddamy je właścicielom. Będziemy również opisywać Wasze historie (jak ta powyżej).

Na zdjęcia czeka w Galerii Prospero, Krakowskie Przedmieście 52, Bartłomiej Bułtowicz. Ewa Czerwińska i Agnieszka Czyżewska z RL - na Wasze opowieści.

Owocem tej zbiórki będzie nie tylko wystawa. Zamierzamy wydać także album.

Ewa Czerwińska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski