Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Msza, karcer i "syrenka", czyli wielka głębia uczuć

Marcin Jaszak
Rodzina Szpunarów. Od lewej: Alina, Tomasz z Romanem na kolanach i Maria z małą Anią. Z tyłu stoi Andrzej
Rodzina Szpunarów. Od lewej: Alina, Tomasz z Romanem na kolanach i Maria z małą Anią. Z tyłu stoi Andrzej archiwum Aliny Jahołkowskiej
"W pokoju stał ogromny, dębowy stół na osiemnaście osób. Obok tykał stary zegar...". Alina Jahołkowska, kobieta spełniona, opowiada o rodzinnych świętach, oczekiwaniach kobiety i małżonki oraz o cmentarzu na "Górce".

"Jesień życia - czas na wszystko". Pozwoli Pani, że zacznę właśnie od tego motta, które przyświecało Pani ostatniemu tomikowi wierszy. Czuje się Pani w takiej jesieni życia?
Czuję się w jesieni życia, ale jesieni bardzo spełnionej. Do pewnego czasu nie wyobrażałam sobie tego, że potrafię jeszcze tyle z siebie dać życiu i moim odbiorcom. Przez 35 lat pracowałam w szkole Vetterów. Wtedy wydawało mi się, że poza perfekcyjnym nauczaniem i odpowiedzialnym wypełnianiem wszelkich obowiązków nie potrafię niczego więcej robić.

Była Pani wymagającą nauczycielką?
Niezwykle wymagającą. Przez te lata czasami miałam po trzy klasy maturalne, ale nigdy nie postawiłam "dwójki" na maturze. Natomiast do matury byłam szalenie wymagającym nauczycielem. Spotykałam się nawet z tym, że pojawiały się na mnie skargi do dyrekcji, jakobym nakładała na uczniów jakieś uniwersyteckie kryteria. Jednak później z panią Rusinek, równie wymagającą nauczycielką, byłyśmy jako jedne z nielicznych zapraszane na wszelkie uroczystości po maturach.

Spełniona jesień życia?
Bardzo spełniona. Jeśli chodzi o życie rodzinne, jestem spełniona jako żona, matka, a także babcia. Żyję od czterdziestu lat z moim ukochanym mężczyzną, nazywam go moim Odysem, o którym często piszę w utworach. Był ze mną zawsze. Na dobre i złe. Najwierniejszy przyjaciel życia, który spełnił oczekiwania kobiety i małżonki. I to jest piękne.

Oczekiwania kobiety i małżonki? Jakie one są?
Przede wszystkim wielka miłość, którą niektórzy mężczyźni potrafią obdarować. Mój Odys potrafi. Mam w tej chwili siedemdziesiąt lat, a on nadal pokazuje mi wszelkimi gestami, że widzi we mnie tę dziewczynę, którą kiedyś pokochał. Mówiłam o spełnieniu. Jestem spełnioną matką. Mamy dwóch wspaniałych synów, Jerzego i Leszka, którzy realizują się zawodowo i założyli szczęśliwe związki. Młodszy Leszek ze swoją żoną Karoliną są rodzicami wspaniałego chłopczyka Jana, który jest dla nas ogromnym darem. Wkrótce moja druga synowa Titinka, z pochodzenia Wietnamka, urodzi kolejnego wnuka. Dlaczego nie miałabym być spełniona?

W tejże spełnionej jesieni życia przyszedł czas na rozmyślania o miłości. To motyw przewodni Pani ostatniego tomiku wierszy "W świecie oczekiwań i prawdy". Skoro ma to być historia rodzinna, to spróbujmy osnuć ją wokół miłości. Może Pani dla mnie przeczytać ten wiersz?
Odkryj urodę kobiecego piękna w zmysłowym zapachu ciała, w ciepłym spojrzeniu kryjącym piękno duszy. Podziwiaj rzeźbę ciała, grację ruchów wybranki. Zobacz jak subtelnie odgarnia jedwabne włosy z czoła. Muśnij pocałunkami jej szyję, ramiona oswojone pożądaniem. Jak bluszczem otul kobietę ze snów.

?
To moja refleksja nad jestestwem kobiety spełnionej, której piękno zostało odkryte, która nie jest tylko takim pustym obrazem, pozostawionym na ścianie. Pięknym obrazem, ale bez tego spojrzenia mężczyzny, jakby zamkniętym i nieczytelnym. Właśnie to spojrzenie miłości potrafi odkryć nie tylko fizyczną urodę kobiety i jej piękno wewnętrzne, ale też dać wiarę, że jest pożądana, potrzebna i potrafi dać światu bardzo wiele. Widziałam, jak takie spojrzenie zmienia kobietę. Kiedyś mój uczeń zaprosił mnie na swój ślub. Żenił się z dziewczyną, która naprawdę daleko odbiegała od kanonów kobiecego piękna. On jednak uczynił ją najpiękniejszą, jako wybrankę swojego serca. Uczynił ją wyjątkową, spełnioną i kochaną.

Trochę to za idealne. Uczucia przemijają.
Nie zawsze. Sama tego doświadczyłam. Niedawno dostałam maila od swojego szkolnego kolegi. W szkole średniej byłam dla niego George Sand, a on moim Chopinem. To była zupełnie oderwana od fizyczności, platoniczna miłość. On grał doskonale na skrzypcach, a ja byłam dobra z języka polskiego i tak wspólnie się uzupełnialiśmy. Później nasze drogi się rozeszły. Ja trafiłam do Lublina, a Bogumił mieszka w Stanach, w Filadelfii i jest profesorem chemii, ale skończył też muzykologię i gra na skrzypcach i fortepianie. Kiedyś Bogumił przyszedł do nas do domu i zagrał na moich skrzypcach. W jego rękach zaczęły łkać. Mój tata nie mógł uwierzyć, że z moich skrzypiec można wydobyć takie dźwięki. Właśnie po takim czasie dostałam list od tego mojego Chopina z tamtych lat.

Przepraszam, że zmienię temat. Stare fotografie na komodzie...
To dla mnie bardzo ważne zdjęcia. Były w moim rodzinnym domu od zawsze. Tu siedzę na trawie jako szczęśliwe, półtoraroczne dziecko. Fotografia była wykonana przez pana Ścibiora, wybitnego chełmskiego fotografa.

Czyli pochodzi Pani z Chełma?
Tak. Jestem chełmianką z urodzenia, a z domu Szpunar. Mieszkaliśmy w domu przy kościele parafialnym przy ulicy Lwowskiej. To miejsce już nie istnieje. Pozostała pusta przestrzeń. Nasz dom był bardzo tradycyjny. Mama, Maria z domu Litwińczuk, zajmowała się dziećmi, bo było nas czworo, a tata Tomasz pracował. Dzieciństwo to był dla mnie okres szczęśliwości. Miałam kochających rodziców i wspaniałe rodzeństwo. Dom był takim bezpiecznym azylem. Mama była bardzo wrażliwą kobietą, która niezwykle szanowała uczucia, potrzeby i talenty swoich dzieci, a jednocześnie...
Na tej fotografii to Pani rodzice?
To Jula, siostra mojej mamy. Najstarsza i zarazem najpiękniejsza. Jula, kiedy miała osiemnaście lat, w czasie jednego z nabożeństw zapatrzyła się na urokliwego mężczyznę. Jak się okazało, był on wiedeńczykiem, który przyjechał tam do rodziny. W pewnym momencie te dwie młode osoby, pochłonięte głębią uczuć, które nagle ich dopadły, przestały uczestniczyć w nabożeństwie. Przerażona tym Jula uciekła do domu. Walter szukał jej później pół roku. Odnalazł i po jakimś czasie wyjechali do Wiednia. Tam Walter poślubił Julę. Kiedyś próbowałam odszukać ciocię Julę. Jeszcze jako studentka dostałam w nagrodę od uczelni wyjazd do Wiednia. Jechałam tam i myślałam, że odnajdę ślady cioci. Na obrzeżach miasta stał kościółek i byłam przekonana, że gdzieś wśród modlących się starszych pań siedzi właśnie ciocia. Niestety, nie było jej. Zapłakana wyszłam z kościoła i wtedy podeszła do mnie starsza pani. Jak się później dowiedziałam, nazywała się Katie Frydrych. Wytłumaczyłam wszystko, a ona rozpromieniona powiedziała, że Jula mieszkała naprzeciwko jej domu w Wiedniu. Wyjechała w końcu do Ameryki. Katie miała jednak adres do cioci i dzięki temu moja mamusia mogła skontaktować się z siostrą.

Piękna historia, ale ja wcześniej Pani przerwałem. Opowiadała Pani o mamie.
Szanowała nasze zainteresowania i potrafiła tak subtelnie nami pokierować, że my wszyscy, siostra Ania oraz bracia Andrzej i Roman doskonale odnaleźliśmy się w dorosłym życiu, zawodowym i tym osobistym. Mama, choć niewykształcona, była szalenie wrażliwą osobą. Proszę sobie wyobrazić, kiedyś w szkole średniej miałam napisać wypracowanie związane z twórczością pozytywistyczną, a byłam chora. Mama napisała za mnie to wypracowanie i dostałyśmy piątkę.

Wykształcili dzieci. Tata musiał chyba dobrze zarabiać.
Dostałam od nich ogromną pomoc. Zresztą, dla nich zawsze najważniejsza była rodzina i przyszłość dzieci. Tata zrobił wszystko, abym mogła studiować w Lublinie. Miał pracownię krawiecko-kuśnierską. Do tego czeladników, których uczył i bardzo wspierał. Większość z nich, można powiedzieć, zrobiła karierę w tym zawodzie.

A historia Marii i Tomasza? Jest podobna do historii Julii i Waltera?
Inna, choć ich miłość wybuchła równie mocno. Mama pochodziła z Chełma. Dziadkowie mieszkali pod tak zwanym Borkiem, chełmskim lasem i mieli ośmioro dzieci. Tata służył w wojsku w Chełmie. Przyjechał tu aż z Łańcuta i zupełnie stracił dla Marii głowę. Doszło do tego, że aby się z nią spotykać, wymykał się potajemnie z jednostki. W końcu spotkał go za to karcer. Tu jest fotografia całej rodziny. A tu z kolei zdjęcia moich wujków, braci mamy. Kola skończył seminarium nauczycielskie i uczył w Chełmie. Podczas wojny trafił do obozu. Najpierw był więziony w lubelskim Zamku, później na Majdanku, w końcu Niemcy wywieźli go do Oświęcimia. Tam został spalony. Był zawsze dla mnie ideałem mężczyzny. Już jako czternastolatka wyobrażałam sobie, że będę miała takiego męża, bo był cudownym mężem i ojcem. A to Antoni. Miał zostać lekarzem, ale w tamtych czasach studenci musieli uczestniczyć w sekcjach zwłok. Antoni był tak wrażliwy, że nie przeszedł tego "egzaminu".

Jak wyglądały święta w domu przy ulicy Lwowskiej?
Święta były zawsze dla mnie wielką uroczystością i przeżyciem emocjonalnym. W pokoju stał ogromny, dębowy stół na osiemnaście osób. Obok tykał stary zegar, który wybijał godziny, a przy nim szafa z kryształowym lustrem... Mamusia miała niezwykłe zdolności kulinarne, więc w domu pachniało przeróżnymi potrawami. Zresztą nie tylko ona miała takie zdolności. Zawsze pomagała jej taka "przyszywana" babcia Ania. Kochałam ją nad życie. Przygotowywały przepyszne wypieki, pieczone mięsa, indyka... Na stole pojawiały się najwyborniejsze wędliny, a do tego, choć w tamtych czasach było o nie trudno, wszelkie cytrusy. Pamiętam też, że rodzice chodzili przez ulicę do domu sąsiadów, którzy mieli specjalny piec chlebowy. Pół okolicy przychodziło do nich, aby piec baby i strucle. Wszyscy ogromnie przeżywaliśmy te święta, a ja cały czas robiłam zapiski.

Wspomnienia świąteczne?
Nie. Zapisywałam przepisy na poszczególne potrawy. Podglądałam, wypytywałam i pisałam. Teraz to owocuje, bo w kuchni radzę sobie nie najgorzej. Pamiętam też, że w domu nie było wódek, bo mama robiła z miodu nalewki na spirytusie. Były przepyszne. Święta były takim wymarzonym okresem, kiedy wszyscy utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że w naszej rodzinie dzieje się dobrze i jest pięknie.
Opowie mi Pani o "tamtym Chełmie"? Miejscach małej Aliny?
Kościół parafialny był tuż za płotem naszego domu. Polana wokół kościoła służyła nam często za miejsce odpoczynku, refleksji i zwykłych zabaw. Jednak najbardziej niezwykłym miejscem była "Górka". W okresie świąt przychodzili do kościoła na "Górce" mieszkańcy wszystkich okolicznych miejscowości. Dla mnie jednak, jako młodej dziewczyny, najbardziej niezwykłym zjawiskiem był cmentarz obok tego kościoła. Groby były tam czasami pootwierane i widać było trumny. Bałam się tego, a jednocześnie to prowokowało do zwiedzania. Tak samo jak wejście do lochów. Uczestniczyłam też w wielu pogrzebach.

Lubiła Pani pogrzeby?!
Nie lubiłam, ale każdy mocno przeżywałam. Ogromnie żal było mi ludzi, którzy umierali w młodym wieku i żal mi było rodziców, którzy zostawali ze swoim cierpieniem. Czasami po prostu uczestniczyłyśmy w pogrzebach z koleżanką, bo wszystkie kondukty pogrzebowe przechodziły obok naszego domu.

W końcu młoda Alina wyjeżdża do Lublina.
Do Lublina przyjechałam dzięki swojej polonistce. Początkowo dostałam nakaz pracy w Chełmie, ale pani Halina Sakowska poprosiła mnie: - Jedź do Lublina i przynajmniej spróbuj zdać egzaminy. Zdasz, to będzie szczęście, jak się nie uda, to nie będę miała do ciebie żalu. Zdałam i tata zaraz zorganizował mi stancję, a po pół roku przeniosłam się do akademika. Bogumił dostał wtedy nakaz pracy w Hrubieszowie. Pisałam do niego i namawiałam, żeby nie marnował swojego talentu. W końcu wyjechał do Gdańska i tam zdobył doktorat z chemii i skończył muzykologię.

A Pani znalazła w końcu kogoś, kto sprostał ideałowi wujka Koli?
Jak widać, tak jednak na początku skupiłam się na nauce i pracy. Kiedy byłam na ostatnim roku studiów, zmarł mój tatuś. Cały świat się dla mnie zawalił, ale musiałam pomyśleć o mamie i rodzeństwie. Pracowałam wtedy często od rana do nocy. Jeździłam do Chełma i pomagałam mamie. W tamtych czasach to zawsze było dominantą mojego działania. Żeby być blisko rodziny i ją wspierać. O! To moja fotografia z czasu, kiedy miałam osiemnaście lat.

Nic tylko się zakochać. Nie dziwię się panu Bogdanowi. Kiedy się poznaliście?
Miałam wtedy dwadzieścia osiem lat i pracowałam już w szkole Vetterów. Do tamtego czasu wydawało mi się, że nie spotkałam nikogo, z kim naprawdę chciałabym zostać. Z Bogdanem było tak samo. Nie myślałam, że się z nim zwiążę i właśnie on będzie moim mężem. Poznaliśmy się u mojej koleżanki na brydżu. Jednak to nie był ten czas, który związał nas emocjonalnie. W końcu wyjechałam do Sopotu, na wczasy nauczycielskie. Bogdan też tam przyjechał i niby przypadkiem mnie spotkał. Powiedział, żebym nie wracała pociągiem, bo były ogromnie przepełnione, i zaproponował, abym zabrała się z nim jego autem. Okazało się, że przyjechał swoją syrenką specjalnie dla mnie.

A później była wspólna, długa podróż...
Bogdan budził mój niepokój, bo jego dziadek, który miał wtedy około dziewięćdziesięciu lat, ożenił się po raz drugi z wdową z Warszawy. Pomyślałam sobie, że to są niebezpieczne geny i zapytałam, czy jest w stanie przysiąc, że będę jedyną kobietą w jego życiu. No i stało się. Minęło czterdzieści lat, a ja jestem spełnioną kobietą, żoną, matką i babcią.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski