18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Pilot Ryszard Kosioł. "Byłem narwańcem z wiatrem w głowie" (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Na kurs szybowcowy zapisał się, kiedy miał 13 lat. Wtedy był najmłodszym pilotem w Polsce. Od tamtej pory swoje życie związał z lotnictwem. Wykonał ponad jedenaście i pół tysiąca lotów. Ryszard Kosioł mieszka dziś w Kazimierzu Dolnym i potrafi godzinami opowiadać o kolejnych typach szybowców, samolotów i śmigłowców, na których latał oraz o ludziach, którzy "prostowali" jego drogę. Wspomnień pilota związanego ze świdnicką WSK wysłuchał Marcin Jaszak.

Mam prośbę, jeśli chcesz rozmawiać, to mówmy sobie po imieniu, tak będzie łatwiej.
Spróbuję, choć...
Wiesz jak Tadzio Góra nauczył mnie mówić do siebie po imieniu? Bardzo go szanowałem. Był moim idolem, a nawet, mogę powiedzieć, ojcem lotniczym. To było w Bielsku-Białej, około pięćdziesiątego roku. Tadzio często wypożyczał z innych aeroklubów różne samoloty, żebyśmy sobie polatali. To dla nas było olbrzymią frajdą. Ja w ogóle polowałem na różne typy samolotów, bo uważałem to za dobrą praktykę do zamierzonego zawodu oblatywacza.

Już wtedy wiedziałeś, że będziesz pilotem oblatywaczem?
Tak. Bardzo chciałem i czyniłem ku temu wszelkie starania. Gromadziłem literaturę, wszystkie możliwe źródła, pytałem kolegów oblatywaczy, jak to jest. Ale wróćmy do Tadzia. Sprowadził do Bielska taki poniemiecki samolot Bestmann, którego silnik pracował w locie odwróconym. Nic mi o tym nie powiedział i zaproponował lot. Na stu metrach wywrócił samolot na plecy. Mnie nogi lecą, bo pasy miałem niedociągnięte, głowa oparła się o limuzynkę. A on mówi: - Od dzisiaj mówimy sobie po imieniu. Mnie zatkało, nie byłem w stanie nic po- wiedzieć. Na to Tadzio: - A co ja cię będę gówniarzu pytał! Za każde pan stawiasz kolejkę! Trochę tych kolejek poszło. Takim właśnie był późniejszy generał lotnictwa Tadeusz Góra.

A Ty? Jaki byłeś?
Ja byłem młodym narwańcem z wiatrem w głowie. I do dzisiaj cenię takich właśnie ludzi.

Chyba bardzo młodym narwańcem, a raczej dzieciakiem, który zmierzał uparcie do celu.
Fakt. Kiedy zapisywałem się na kurs szybowcowy w Aeroklubie Pomorskim, miałem trzynaście lat. Skłamałem wtedy, że mam szesnaście. Nikt o metrykę nie pytał, bo biurokracja była jeszcze w letargu. Byłem w swoim czasie najmłodszym pilotem w Polsce, później zdetronizował mnie Franek Kępka, syn instruktora szybowcowego w Goleszowie. Przyznałem się dopiero, kiedy skończyłem szesnaście lat. Ale wówczas byłem już szybownikiem z kategorią C, który latał samodzielnie.

Jednak jakoś to wszystko musiało się zacząć.
Zaczęło się w Toruniu, w ostatnim roku wojny. Tam jest ulica Jakubskie Przedmieście, przy której były stare winnice na wzgórzach. Uwielbiałem tam chodzić, aby z gó-ry patrzeć na Wisłę, tramwaje i cały ten ruch na ulicy. Na dole zawsze się coś działo. Któregoś dnia zobaczyłem krążące szybowce. Zacząłem szukać jakichkolwiek informacji, skąd się wzięły i co to w ogóle jest. W końcu dowiedziałem się od mojego ojca chrzestnego Kazimierza Lenartowskiego, który był nawigatorem IV Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Toruniu, że Niemcy urządzili lotnisko na podmiejskich polach zwanych Katarzynkami. Zaraz obok moich winnic mają też warsztaty naprawcze szybowców, sale wykładowe. Był to NS Flieger Korps. W Katarzynkach szkolili młodych pilotów. Jeździłem tam rowerem i leżałem w rowie, obserwując, jak te szybowce latały. Kiedyś zobaczyłem cumulusy rozbudowane w wieże. Jeden z tych szybowców wszedł w tę chmurę i zaraz potem wyrzuciło go znacznie wyżej. Pomyślałem, że w ten sposób można uzyskiwać wysokość. Ciekawość rosła, ale bałem się podejść bliżej lotniska, bo wcześniej Niemcy pozbawili mnie kawałka siekacza. Szli ulicą pod jakimś proporcem, a ja nie zdjąłem czapki. Gówniarz w czarnym kombinezonie powalił mnie jednym ciosem i uderzyłem szczęką w kamienne schody.

Ale myśli o lataniu nie wybił Ci z głowy?
Nie. Pod koniec wojny, gdy wkroczyli do Torunia Rosjanie, Niemcy opuścili wszystkie budynki i oczywiście jako szczeniaki, zaczęliśmy się do nich wdzierać. W jednym z nich Hitlerjugend miało swoją harcówkę. Tam znalazłem całą stertę książek o lotnictwie i materiałów propagandowo-szkoleniowych. Któryś z kolegów mi je tłumaczył. Przeglądałem je i znajdowałem zdjęcia Hanny Reitsch. Słyszałeś to nazwisko?

Niestety, nie.
Nie dość, że nazistka, to jeszcze baba, ale legenda lotnictwa. Później okazało się, że wykonywała loty próbne na prototypie latającej bomby V1. Trenowała na szybowcu Kra-nich w specjalnej kabinie, przystosowanej do pozycji leżącej. Bomby schodziły z wy-znaczonej trasy. Reitsch podczas lotów wykryła usterkę żyroskopu. Pomyślałem wte-dy. Jak to?! Niemka i w dodatku baba potrafi, to my nie możemy być gorsi! Ja też będę pilotem! Później spotkałem ją osobiście podczas Pierwszych Śmigłowcowych Mistrzostw Świata w Bueckeburgu. Co ciekawe, ja z Ryszardem Witkowskim pełniliśmy tam funkcję sędziów, a ona uczestniczyła w mistrzostwach jako zawodniczka.

Na razie książki. A pierwszy lot?
Po kilku miesiącach zobaczyłem, że wokół wcześniejszej siedziby NS Flieger Korps krę-cą się jacyś ludzie. Tam, gdzie kiedyś bałem się podejść, wrota były szeroko otwarte, robili porządki. Podszedłem tam. Któryś z chłopaków krzyknął: - Czego tak się przyglądasz? Bierz miotłę i zamiataj! No i tak doszło do pierwszego lotu, a bardziej skoku z lin gumowych na poniemieckim, szkoleniowym szybowcu SG-38.

Dlaczego skoku?
Bo ten pierwszy "lot" trwał nie dłużnej jak 16 sekund, a szybowiec unosił się jakieś trzy metry nad opadającym stokiem. Później zaczęło się prawdziwe latanie. Starty linowe zastąpiła wyciągarka. W szkole mogłem się pochwalić srebrną odznaką szybowcową. Ponieważ z nauką nie miałem problemów, to dyrektor szkoły, pan Morawski, pozwalał mi na wcześniejsze rozpoczynanie i późniejsze kończenie wakacji. W ten sposób mogłem prawie całe lato spędzać na lotnisku i w szkołach szybowcowych. W tamtych czasach byłem na szkoleniach w Toruniu, Lisich Kątach, Pińczowie i Ligotce Dolnej. W Ligotce spotkałem Janusza Szmidta, z którym razem zaczynaliśmy latać na szybowcach, przyjaźniliśmy się od dawna. Po powrocie do Torunia założyliśmy drużynę harcerską "Lotniczą 13-tkę". On był drużynowym, a ja jego przybocznym.

Widzę, że palisz.
Od szesnastego roku życia. Sprzeniewierzyłem się harcerskiemu przyrzeczeniu przez zęba. Dostałem zapalenia okostnej. Ból jak cholera. Koledzy śpią, a ja łażę po sali i zwijam się z bólu. Ktoś zaproponował: - Masz, zapal, może to pomoże. Nie pomogło, ale palę do dziś. I do dziś pamiętam długie poszukiwania dentysty, który by mnie wyleczył. Oglądałeś ten ostatni skok Felixa Baumgartnera?

Ten ze stratosfery? Znów muszę przyznać, że nie.
Ja oglądałem relację i przypomniałem sobie mój jedyny w życiu skok. Mówię ci, wróciły wspomnienia i ta niesamowita adrenalina.

Jedyny skok? Całe życie w samolotach i tylko jeden skok?!
Jedyny i nigdy więcej nie chciałem skakać. Skoki wśród pilotów uważam za takie samo odchylenie jak pływanie wśród marynarzy. Większość z nich nie umie pływać.

Co z tym skokiem?
To było w Bielsku-Białej. Tam kończyłem liceum lotnicze, a później byłem instruktorem w tamtejszym aeroklubie. Tadzio Góra był tam szefem. Kiedyś wyjechał i zrobił mnie, wtedy jeszcze gówniarza, szefem wyszkolenia. Był tam wtedy instruktor spadochronowy. Gość też miał wiatr w głowie. Któregoś dnia mówi, że będzie robił skoki z uczniami. Mnie to burzyło cały plan dnia, więc się nie zgodziłem. A on się uniósł i mówi: - Nie pozwalasz, bo sam się boisz skakać. Ja na to: - Co?! Ja się boję?! Dawaj spadochron! Przyniósł i krzyknął do kolegi instruktora, żeby uruchomił samolot. Akurat nie było żadnego "pociaka", tak mówiliśmy na kukuruźniki. One były specjalnie przygotowane do skoków. Miały dostosowane skrzydło, aby tam stanąć i skakać. Był tylko poniemiecki Kadet. Ja oczywiście stwierdziłem, że skoczę i z tego. Wy-windowaliśmy się na osiemset metrów. Wyszedłem na skrzydło, trzymając się kabiny i muszę się przyznać, sparaliżowało mnie, ale skoczyłem. Dla nas, młodych pilotów, to były wspaniałe czasy. Lataliśmy, na czym chcieliśmy. Często lataliśmy z Bielska na Żar, żeby się najeść i nalatać.

Może raczej najeść lataniem?
Nie. Jedno i drugie. Szkoła szybowcowa Żar była zaraz po drugiej wojnie mekką dla pilotów. Taki właśnie Żar wykreowali Adam Dziurzyński i Tadeusz Góra. Oni pozwalali nam nalatać się do syta. Z przyjacielem Andrzejem Brzózką ustanowiliśmy tam dwa krajowe rekordy, w tym jeden wysokości w chmurze burzowej. Lataliśmy na Żar przy każdej okazji i nie tyko ze względu na kolejne samoloty, choć to było najważniejsze. Szef techniczny w Bielsku, pytany o nas, zawsze od-powiadał: A! To ci, co żywią się korzonkami. Tak właśnie było. Gdy dokuczał nam głód, lecieliśmy na Żar.

Kolejne samoloty. Wiatr w młodej głowie. To pewnie nie obyło się bez akrobacji?
Znów wspomnę Tadzia Górę. Chciałem zobaczyć, jak się robi korkociąg plecowy, bo czytałem, że można oberwać po plecach własnymi butami. Pytałem go o to. A on: Co mnie pytasz?! Bierz spadochron, bierz Zlina, wyjdź na dwa tysiące metrów i sam spróbuj. Okazało się, że Zlin 26 o wiele łagodniej kręci korkociąg plecowy niż normalny. Później nauczyłem się innej figury, a raczej opanowałem pewien stan lotu, który wywoływał sensację wśród pilotów. Ale tylko w zapowiedziach, bo nigdy nie miałem okazji pokazać go publicznie. Spadanie liściem na plecach, przy zdławionym silniku.

Ktoś jeszcze potrafił to robić?
Nie słyszałem, aby ktoś próbował.

Bałeś się kiedyś?
Kiedy byłem pilotem oblatywaczem, miałem taki mo-ment. Oblatywałem nowy egzemplarz śmigłowca. Na dwóch tysiącach metrów zapaliła się lampka pożaru. Włączyłem instalację przeciwpożarową i nic, lampka nie gaśnie. Na to kolega oblatywacz, który też był w powietrzu: Krzyczy: - Na co czekasz?! Skacz, kur...! Jednak wylądowałem. Okazało się, że czujnik pożaru był zbyt blisko układu wydechowego i przez to źle działał. Ale istnieje też inny strach. Może będziesz się śmiał.

Zaraz się przekonamy.
Mam jedno takie zdjęcie. Matka wiezie mnie w wózku. Podobno wtedy, tak opowiadała mi ciotka, cyganka wywróżyła matce, że będę wykonywał bardzo rzadki zawód i zginę w wieku chrystusowym. Zapomniałem o tym. Wspomnienie wróciło, kiedy miałem 33 lata. To nie był taki strach, jaki się powszechnie rozumie, tylko obawa przed tym, żeby w krytycznym momencie myśl o przepowiedni nie obezwładniła mnie do tego stopnia, że nie będę mógł szybko zareagować. Często zadawano mi takie pytanie o największe przeżycie lotnicze i strach. Może zabrzmi to banalnie, ale wydarzyło się podczas snu.

Jak to jest? Pilot z takim doświadczeniem, potrafi przyznać się do strachu podczas snu?!
Uważam, że to nie wstyd. Kiedy ktoś mówi, że się nigdy nie bał, to kłamie. Śniło mi się, że się palę. I to w samolocie, nie w śmigłowcu. Przede mną pojawiły się płomienie. Już zaczęły mnie lizać. Po rękach i twarzy. Budzę się spocony. Chwilę ochłonąłem, zasypiam i okazuje się, że film był w odcinkach. Ja się dalej palę. Rano wstałem i czułem się jak szmata. Tego dnia nie latałem. To było naprawdę silne przeżycie, które potem długo mi towarzyszyło. Do tej pory mam takie sny. Mam podstawionego F16, którego nie znam i mam polecieć. Wiem, że muszę przeczytać instrukcję i że mam na to bardzo mało czasu...

A Świdnik? Bo tu spędziłeś większość swojego zawodowego życia?
Kiedy tu przyjechałem, bo do-stałem nakaz pracy, to zaraz chciałem stad uciec. Przeraziły mnie warunki. To błoto w Świdniku. Te oślizgłe, aluminiowe miski w stołówce. W Lublinie nie było lepiej. Jeździliśmy do Lublina pociągiem i musieliśmy zmieniać buty z gumiaków na normalne, bo wokół dworca było takie błoto. To było około 52 roku. Zaczęło mnie to wszystko mierzić. Próbowałem się odwołać od nakazu. Wezwał mnie do siebie generał Jakubik, który wówczas był prezesem Ligi Lotniczej. Pojechałem do nie-go do Warszawy. A on mówi: - O co chodzi Kosioł?! W Świdniku powstaje pierwszy aeroklub robotniczy w Polsce. Latałeś, ile chciałeś?! Gdzie chciałeś i jak chciałeś. Tak?! To pójdziesz do Świdnika i powołasz do życia aeroklub. Potem drugi raz próbowałem się urwać. Już myślałem, że się udało, ale panowie w czarnych garniturach dosadnie wytłumaczyli mi, że muszę wracać do Świdnika. Potem fabryka WSK. Praca pi-lota doświadczalnego, instruktora, organizowanie i prowadzenie Przedsiębiorstwa Usług Agrolotniczych i praca w Egipcie. Na początku dostałem zakaz wykonywania lotów na terenie Polski. Ale zawsze ktoś nade mną czuwał. Miałem takie szczęście, że spotykałem ludzi, którzy "prostowali" moją drogę i pomagali, kiedy chciałem z niej zboczyć. Pewnie czasem to słyszysz, że to temat na oddzielną historię. Ale Świdnik i praca w agrolotnictwie to właśnie taki temat. Opowiem ci jednak jeszcze, jak zaraz na początku mojej przygody ze śmigłowcami, ucieszyłem się swoim refleksem i jasnością umysłu.

Chyba niejeden mógłby się uczyć od Ciebie tych cech?
Wiesz. Nie uważam, żebym należał do ludzi błyskotliwych. No, ale początki to szkolenie na śmigłowcach Mi-1. Ćwiczenia startów, lądowań oraz zwisu. Śmigłowiec w naszych rękach zachowywał się jak dziki koń. Najtrudniejsze było ujarzmienie go tak, aby zwisał nieruchomo na nakazanej wysokości. Co chwila ziemia uciekała nam w każdą stronę. Nasz instruktor Wiesewołod Winnicki często musiał reagować, aby nie doszło do kraksy. Po kilku dniach śmigłowiec stawał się coraz bardziej posłuszny. W końcu pierwszy, samodzielny lot. Radość, duma i wdzięczność dla wszystkich, którzy przyczynili się do tego, że tacy jak ja mogą się unosić w powietrzu. Jako że wyprzedzałem nieco swoich kolegów w szkoleniu, otrzymałem wspólnie z Wackiem Kurtzem, szefem mechaników, polecenie wykonania przelotu do Instytutu Lotnictwa. Tamtejsi inżynierowie byli bardzo ciekawi Mi-1. Zbliżam się do Okęcia i z wieży kontroli lotów otrzymuję polecenie ominięcia lotniska i podejścia do lądowania na płycie instytutu od północy. Polecenie skwitowałem krótko - "okej". Natychmiast po lądowaniu podjechała czarna wołga i powiedziano mi, że z rozkazu pułkownika Gaszyna, ówczesnego doradcy dowódcy wojsk lotniczych generała Turkiela, mam się zameldować na wieży. Myślę, nic dobrego to nie wróży. I rzeczywiście. Stanąłem przed Gaszynem, a ten łamaną polszczyzną pyta: - "Koszol, ty znasz zakony po zadiozwiazi?" Odpowiedziałem, że znam. A on kolejne pytanie: - Tak co ciebie znaczit okej?! Odpowiedziałem, sam siebie zaskakując: - Obywatelu pułkowniku, okej użyłem jako skrót od oczeń krasiwo.

Ryszard Kosioł

Urodził się 29.01.1933 roku w Toruniu, w rodzinie strażaka Maksymiliana i Moniki z domu Grósy. Od 1952 roku związany z WSK Świdnik. Pilot, pilot fabryczny, instruktor lotniczy, pilot doświadczalny. Członek kadry pierwszych pilotów śmigłowcowych. Z jego inicjatywy w świdnickiej fabryce powstał Zakład Eksploatacji Usług Śmigłowcowych WSK "PZL" Świdnik.

Wykonał 1251 lotów na 25 typach szybowców i 3 ty-pach motoszybowców. Na 24 typach samolotów wykonał 4113 lotów. Na 11 typach śmigłowców wykonał 4692 loty. Jako pilot doświadczalny wykonał 1470 lotów. Oblatał 504 nowe śmigłowce i 83 po naprawie głównej.

Dziś mieszka w Kazimierzu Dolnym, a jego motto życiowe brzmi: "Życie jest jak rola. Nieuprawiana staje się ugorem".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski