Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Policjanci w przedwojennym Lublinie (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny
Sagi Lubelszczyzny archiwum Janiny Kaniewskiej
Władysław miał wyjechać do Ameryki, trafił jednak do armii carskiej, a stamtąd do niewoli austriackiej. Janina Kaniewska opowiada o swoim ojcu, który był przedwojennym policjantem, a później musiał zostać rolnikiem.

Kochane siostry donoszę Wam, że ja z łaski Pana Boga jestem żywy i zdrowy, czego Wam z szczerego serca życzę i donoszę Wam, że... - dnia 20 maja 1917 roku. Pozwoli Pani, że zaczniemy od tej fotografii i listu na jej odwrocie?
Na fotografii jest mój tata Władysław Cholszewski. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat i dostał się do niewoli austriackiej. Stamtąd właśnie pisał do swych sióstr. Historia jest taka, że tata w 1916 roku został zabrany do armii rosyjskiej. Podczas walki z Austriakami został ranny i najpierw wzięli go do szpitala, a później do niewoli. Pamiętam, że mój syn Krzysztof, jeszcze jako dziecko, podziwiał za tę bliznę na łopatce dziadka i z otwartą buzią słuchał, jak dziadek został ranny. Wtedy podziwiał go, bo widział bliznę, a teraz powtarza, że ceni dziadka, bo ten dwa razy odmówił służby ze względu na patriotyzm i poglądy. Zresztą te wartości cały czas funkcjonują w naszej rodzinie. To, czego nauczyłam się od taty, przekazałam Renacie i Krzysztofowi, moim dzieciom. Dzięki temu od zawsze wiedzieli, jak ważna jest pamięć o przodkach i tych wartości nauczyli też swoje dzieci.

A dalsza historia z niewoli austriackiej?

Niewiele wiadomo o tym okresie jego życia. To fotografia personelu tego szpitala i w rodzinie mówiło się, że tata prawdopodobnie poznał tam bliżej jakąś kobietę, być może pielęgniarkę.

Jednak wrócił do Polski.
Wrócił i z tamtego czasu pozostały zdjęcia, na których jest w legionowym mundurze, bo brał też udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Ale proszę zobaczyć to zdjęcie. Ze względów historycznych bardzo ciekawe.

Proszę wytłumaczyć.
To spotkanie dwóch braci, Władysława i Stanisława, prawdopodobnie w 1918 roku, niedługo po tym, jak tata wrócił z niewoli. Każdy z nich w innym mundurze. Jeden w legionowym, drugi w mundurze armii Hallera. Ale tu musimy wrócić do 1914 roku. Rodzina Cholszewskich mieszkała wtedy w miejscowości Serebryszcze koło Chełma. Dziadek był rzeźnikiem albo masarzem. Wiem, bo tata nauczył się od niego i robił później wspaniałe wędliny. Dziadkowie mieli sześcioro dzieci. Stamtąd właśnie najstarszy syn Józef wyjechał do Ameryki, po kilku latach ściągnął tam brata Stanisława. Stanisław po jakimś czasie trafił do Kanady. Plany były takie, że mieli tam jeszcze ściągnąć mojego tatę, ten jednak nie chciał jechać, a może nie zdążył, bo wcielono go do armii carskiej. Trudno powiedzieć. Wracając jednak do spotkania dwóch braci, to kiedy w 1917 roku zaczęła tworzyć się we Francji armia generała Hallera, odzew Polonii za granicą był ogromny. Stanisław wraz z kolegami wsiedli na statek, dotarli do Francji i zaciągnęli się do armii. Po pierwszej wojnie dwaj bracia, można powiedzieć z przeciwległych obozów politycznych, w końcu się spotkali.

Ach tak. Jak wiem, Władysław był przedwojennym, lubelskim policjantem.
Już w 1918 roku był w żandarmerii legionowej. Po wojnie polsko-bolszewickiej przyjechał do Lublina i uczył się w szkole policyjnej. Niestety, dokładnie nie znam dat, ale pracował tu już na początku lat dwudziestych. Pracował najpierw w komisariacie przy ulicy Lubartowskiej, a później aż do wybuchu wojny przy Zielonej.

Ta fotografia? Policyjna drużyna sportowa?
Prawdopodobnie tak, ale nie wiem, co oni trenowali. Ale ciekawostką jest to, że to jest ulica Okopowa i tu był lubelski stadion. Proszę zobaczyć jacy wysportowani. Tata pracował też w policji konnej. A na tej fotografii stoją całym oddziałem na ulicy Narutowicza z tyłu budynku obecnego wydziału pedagogiki UMCS. Tata siedzi jako pierwszy na tym siwym koniu (zdjęcie na okładce Magazynu - przy red.). Wtedy mieścił się tam szpital, a tuż po wojnie liceum Unii Lubelskiej. Uczyłam się tam przez dwa i pół roku.

Właśnie. Władysław rozpoczął pracę i w końcu musiał założyć rodzinę.
Mama Zofia pochodziła z Bychawki koło Bychawy. Poznali się przez kolegę taty, Franciszka Grudnia. Grudzień miał zakład szewski przy ulicy Przechodniej. Miał prawdopodobnie narzeczoną w Bychawce, a tam mieszkała mama. Powiedział wtedy: - Władek, jedź ze mną, tam jest taka fajna dziewczyna. No i tata pojechał z kolegą do tej Bychawki. Dziewczyna okazała się naprawdę fajna i ładna, no i młodzi wzięli ślub w grudniu 1928 roku. Po dwóch latach urodziłam się ja. Mieszkaliśmy w domu, który wybudował tata, przy ulicy Drobnej, dzisiejszy Czechów. Wcześniej mieszkali z mamą na jakiejś stancji, w archiwum rodzinnym mamy nawet umowę najmu pokoju z kuchnią sporządzoną u notariusza.

Widzę bardzo popularne w tamtych czasach fotografie ze spacerów po Krakowskim Przedmieściu.
O tak. Spaceruję tu z tatą. Zawsze chodziliśmy do cukierni Semadeniego. Tata kupował ciastka, ale musiały być odpowiednio zapakowane. Widzi pan? Kwadratowa paczuszka, przewiązana wstążeczką. Policjant mógł nosić tylko pakunki o takim kształcie. Żadnych toreb czy czegoś innego. A tu fotografia z 1938 roku z zabawy mikołajkowej dla dzieci policjantów. Tu ja, a tam tata.

Dużo tych dzieciaków, ale widzę tylko fotografie z tatą.
Tu jest jedna z niewielu fotografii, kiedy jestem z obydwojgiem rodziców. Widzi pan? Ja w eleganckiej sukieneczce, parasoleczka, torebeczka i koraliki. Rodzice mnie stroili, a ja uwielbiałam ten szyk i elegancję. A co do tych zdjęć tylko z tatą, to mama urodziła w 1937 roku mojego brata Brunona i niestety zaraz po tym zachorowała. Cały czas leżała w łóżku. To było dla mnie bardzo przykre. Otrząsnęła się dopiero, kiedy rozpoczęła się wojna i tata poszedł na nią. Musiała wziąć się w garść, zmobilizować i zająć się nami, ale trzeba przyznać, że tata wcześniej zadbał o wszystko. Wybudował schron i zabezpieczył nas w żywność. Mąka, kasze, miód, sucha kiełbasa i wszystko, co było potrzebne, żebyśmy mogli bez niego przetrwać.

Wszystko to zorganizował na początku wojny?
Tata, z racji zawodu, już wcześniej wiedział, co się święci i wybudował schron w kształcie litery "zet". Trzeba tu jeszcze powiedzieć, że posesja, na której stał nasz dom, była bardzo wąska. Miała szerokość domu i tysiąc metrów kwadratowych powierzchni, więc ogród miał długość kilkudziesięciu metrów. Właśnie na jego końcu tata wybudował schron. Przykrył go deskami i ziemią. Ten schron okazał się bardzo przydatny, bo korzystaliśmy z niego kilka razy razem z rodziną kolegi taty, z którym wspólnie poszli do wojska. Pamiętam tylko, że ta rodzina miała na nazwisko Pers. Mieszkali gdzieś w centrum, a kiedy zaczęła się wojna i mężczyźni wyjechali, to przeprowadzili się do nas. Pamiętam, że na pewno chowaliśmy się podczas bombardowań dziewiątego września. Był taki huk i wstrząsy, że u nas w domu wyrwało zamknięte na zamek drzwi. W ten sposób, dzięki zapobiegliwości taty, przetrwaliśmy ten najgorszy okres.

A tata, kiedy wrócił?
Historia jest taka, że tata został oddelegowany do ochrony ewakuującego się rządu polskiego. Doszedł z nimi do granicy z Rumunią. Tam stanął przed wyborem. Uciekać do Rumunii czy wracać do rodziny. Nie mógł zostawić żony i dwójki dzieci, więc wrócił do Lublina. Wrócił dopiero pod koniec grudnia, pamiętam, bo święta spędziliśmy już u dziadków. Był w cywilnym przebraniu, wymizerowany i z wąsami. Na początku go nie poznałam. Mama płakała, a ja dziwiłam się, że płacze. Przecież tata wrócił. Powinna się śmiać i cieszyć! Tak sobie myślałam jako dziecko. A ona po prostu płakała ze szczęścia.

Wspomniała Pani o dziadkach.
Tata pobył z nami dwa dni i zaraz wyjechał do rodziców mamy do Bychawki, aby zapytać, czy nas przyjmą. Pytał, bo był tam jeszcze brat mamy z żoną, więc w domu było ciasno. Oczywiście dziadkowie nas przyjęli.

W Lublinie było aż tak niebezpiecznie?
Chodziło o to, że tata jako policjant musiał zgłosić swój powrót. Wtedy zwerbowaliby go do granatowej policji, a on tego nie chciał.

Wspominała Pani, że odmówił służby ze względu na poglądy.
Dokładnie, nie chciał służyć Niemcom, choć wiadomo, że wielu granatowych policjantów było porządnych i angażowało się w konspirację. Później po wojnie, też miał obowiązek zgłosić się do służby, ale komunistycznym milicjantem też nie chciał być. Mój syn zawsze powtarza, że za to ceni dziadka. Dużo później, bo w 1963 roku, tata musiał się jednak pogodzić z tym, że mój brat Brunon postanowił wstąpić do milicji. Pracował w "drogówce".

Wściekł się?
Nie. Tata był bardzo spokojnego usposobienia. Wiadomo, że mu się to nie podobało, ale uszanował wolę syna. Przyjął to w miarę spokojnie. Pamiętam z dzieciństwa, że rodzice nigdy nie krzyczeli. Zawsze było - Władeczku, Ziosiuniu. Dlatego wspomnienia z tamtego okresu mam bardzo ciepłe. Zresztą później też bardzo się kochali, niestety tata zmarł w 1969 roku na raka.

Wyjechaliście na wieś. Rodzice musieli z czegoś żyć.
Na wsi dziadkowie mieli dwadzieścia jeden mórg ziemi. Osiem zapisali na mamę, osiem na brata, a siedem mórg zostawili sobie. W ten sposób tata został rolnikiem.

Znał się na tym?
A skąd! Na szczęście mama kochała ziemię, podpowiadała i pomagała mu. Wspólnie sobie poradzili. Udało im się postawić dom, wybudować stodołę i oborę. Jakoś tata odnalazł się w tym rolnictwie.

Do Lublina już rodzice nie wrócili?
Poukładali sobie życie na wsi. Mogli wrócić tuż po wojnie, ale jak mówiłam, tata nie chciał być milicjantem, a poza tym nasz dom został zajęty. Miejska rada umieściła tam lokatorów i nie było do czego wracać. Kiedy wyszłam za mąż, udało się załatwić tam przydział i zamieszkaliśmy z mężem w tym domu, dostaliśmy zaledwie pokój z kuchnią. Mieszkaliśmy tam, dopóki wszystkiego nie wyburzyli pod budowę Czechowa. Wtedy zamieszkaliśmy na Czechowie. To było już po śmierci taty, więc mama zamieszkała z nami.

Wspominała Pani, że uczyła się tuż po wojnie w Liceum imienia Unii Lubelskiej, więc musiała Pani tu mieszkać.
Skończyłam połowę trzeciej klasy i bardzo tęskniłam za domen. Poza tym rodziców nie stać już było na utrzymanie mnie w Lublinie, przeniosłam się więc do liceum w Bychawie. Miałam trzy kilometry do szkoły. Codziennie pokonywałam tę drogę na piechotę i nigdy się nie spóźniłam. To były wspaniałe lata. Do dziś wspominamy nauczycieli z tej szkoły, bo regularnie spotykamy się z koleżankami. W tym roku spotkamy się w czerwcu, właśnie w szkole w Bychawie.

Po tylu latach?!
A dlaczego nie?! W tym roku kończę osiemdziesiąt pięć lat. Widzi pan? Starość to starość. Co zrobić? Po prostu żyć i cieszyć się życiem. Mam koleżanki w moim wieku i one wciąż pytają: - Jak się czujesz, bo ja dzisiaj źle. Pytam więc: - A co cię boli? I co ona odpowiada? - No nie wiem, ale czuję się źle! A ja zawsze na przekór powtarzam, że czuję się dobrze. To trzeba mieć w głowie, tę chęć spotykania się z ludźmi i cieszenia się każdą chwilą. Nadal mam koleżanki, z którymi spotykam się w kawiarence na tak zwane ploteczki. Organizujemy wyjścia do kina i różne wyjazdy. Bo kocham życie, kocham ludzi i nie narzekam.

Podziel się wspomnieniem
Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected].


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Co dalej z limitami płatności gotówką?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski