18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: W drodze było wesoło, tata grał, a mama śpiewała (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: W drodze było wesoło, tata grał, a mama śpiewała
Sagi Lubelszczyzny: W drodze było wesoło, tata grał, a mama śpiewała Marcin Jaszak
Dęblin, Kielce, Baku, Irkuck, Władywostok to tylko część miejsc, które zwiedziła mała Wiera podczas ośmioletniej podróży pociągiem. Pani Wiera Kosiorkiewicz ma sto lat i nadal dobrą pamięć. Wspomina wagon zwany "ciepłuszką", trzęsienie ziemi w Baku, piękną dziewczynę w środku lasu i przyjazd do Lublina. Nie chce jeździć już pociągami, bo po dzieciństwie w wagonie, przez wiele lat słyszała gwizdki konduktorskie i turkot pociągów. Dziś lubi słuchać pieśni patriotycznych i religijnych.

Pani syn, Zygmunt, zadzwonił do mnie i powiedział, że są Państwo spokrewnieni z Heleną Kuszewską, której sagę zamieściliśmy w Kurierze na początku kwietnia.
Hela, Władysław, Mieczysław i Stanisław to moje rodzeństwo wujeczne. Wujek Edward Kuszewski, który był restauratorem i kucharzem, to rodzony brat mojej mamy. Kiedy mieszkałam w Lublinie przy ulicy Wieniawskiej, Hela przychodziła do mnie i uczyła się szyć.

Pani też była krawcową?

Przed wojną pracowałam przy mojej mamusi. Ona nauczyła mnie robótek, hafciarstwa, szydełkowania i szycia. Później się uczyłam i w 1946 roku zdobyłam dyplom mistrzowski.

To zdjęcie Pani rodziny?
Tak. Zrobione w Baku w 1917 roku. Tata Mikołaj Stepanow, mama Apolonia i moje rodzeństwo. Ja stoję obok taty z lewej strony. Miałam wtedy cztery lata.

Zrobione w Baku?! Jak tam trafiliście?

To było po ewakuacji z Dęblina. Wyjechaliśmy do Rosji, bo tata pracował na kolei i przez osiem lat podróżowaliśmy. Ja urodziłam się w 1913 roku podczas tej właśnie podróży.

Pani Wiero już na początku się pogubiłem. Wyjechaliście z Dęblina?
Rodzice poznali się w Dęblinie. Tata pochodził z Wilna. Jego ojciec Aleksander Stepanow został zabity podczas rewolucji w 1905 roku, a jego żona Maria powiesiła się z rozpaczy. Dzieci Mikołaj, Lena, Sonia i Iza ocalały. Mikołaj, mój tata, trafił potem do Dęblina i był naczelnikiem stacji kolejowej. Tam poznał mamę, która mieszkała u mojej cioci, to jest siostry Edwarda Kuszewskiego, Marii Kazańskiej. Maria była żoną pułkownika, dowódcy twierdzy w Dęblinie. W tej samej kamienicy mieszkał mój tata. Rodzice poznali się około 1906 roku. Powstała wielka miłość i po dwóch tygodniach wzięli ślub w Puławach.

Jak to się stało, że wyjechaliście do Rosji?
Tata pracował przy armii carskiej. Kiedy wojsko i ludność cywilna ewakuowały się z Dęblina, on prowadził pociąg. W ten sposób zaczęliśmy podróżować. Ja właśnie urodziłam się w drodze, w Kielcach, w 1913 roku. Mieliśmy własny wagon zwany "ciepłuszką", który przypominał normalne mieszkanie. Kiedy wojsko się zatrzymywało na dłużej, nasz wagon był odstawiany na bocznicę. Tak przez prawie osiem lat wychowywałam się w podróży.

Pamięta Pani poszczególne stacje i miasta?
Wszystkiego nie pamiętam, ale mieszkaliśmy jakiś czas w Baku. Po trzęsieniu ziemi wyjechaliśmy stamtąd. To pamiętam bardzo dobrze. Nasz dom zapadł się pod ziemię, a nas wyciągano przez dach. Wtedy wojsko wyruszyło w dalszą drogę, a my z nim. Płynęliśmy okrętem wojennym przez Morze Kaspijskie do Kiercz. Pamiętam, że w pewnym momencie musieliśmy czekać na okręt, który przeprowadzi nas przez zaminowane miejsca. Proszę sobie wyobrazić, że podczas tej podróży carscy żołnierze śpiewali Bogurodzicę. Potem dotarliśmy do Irkucka, a stamtąd do Władywostoku.

Czym takie małe dziecko bawi się w drodze?
Normalnie, swoimi sposobami. W drodze bywało wesoło, bo tatuś grał na mandolinie, a mamusia pięknie śpiewała.

W końcu wyjechaliście z Rosji.
To wszystko przez wojnę. Rozpoczęła się na dobre rewolucja bolszewicka. Musieliśmy uciekać do Polski, bo tata miał arystokratyczne pochodzenie. Dotarliśmy tu w 1921 roku, jako uciekinierzy. Na początku podróżowaliśmy pociągiem. Dotarliśmy do Bałocka. Potem porzuciliśmy pociąg i uciekaliśmy na piechotę przez pola i lasy do Saren. Tata za bardzo dużo pieniędzy i złota wynajął jakichś ludzi, chyba bolszewików, aby nas przeprowadzili przez lasy. Szliśmy dwie noce i trzy dni. Tata, mama i czwórka dzieci. Przygarnęliśmy jeszcze innego uciekiniera, też dziecko. Nazywał się Aleksander Grabowski. W końcu ludzie, którzy nas prowadzili, zostawili nas w lesie. Na koniec kazali jeszcze tacie oddać marynarkę. Do tej pory to pamiętam. W marynarce był zaszyty zegarek, który tata dostał od cara Mikołaja. Zostaliśmy sami w środku lasu. Tata w nocy rozpalał ognisko i pamiętam, że wtedy widziałam coś jakby świetliki, a to były ślepia wilków, które bały się podejść do ognia. Po jakimś czasie byliśmy już tak głodni i spragnieni, że mama dawała nam łyżeczką wodę z kałuży.

Jednak przeżyliście.
W końcu nie wiedzieliśmy, w którą stronę wędrować, ale doszliśmy do polany w lesie. Na środku stało stare, duże drzewo, nie pamiętam już jakie. Pod tym drzewem stała piękna dziewczyna ubrana po krakowsku. Miała wszystko jak spod igiełki, koraliki, kolorowe wstążki i piękne jasne warkocze. Była na boso, a w ręku trzymała koszyk wiklinowy. Jako dziecko podbiegłam do niej, bo byłam ogromnie ciekawa co trzyma w koszyku. Byłam zachwycona jej pięknem. Nic nie mówiliśmy i ona odezwała się pierwsza. Powiedziała, że idziemy w złą stronę, bo polska granica jest tam i wskazała ręką ścieżkę. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Kiedy po kilkudziesięciu metrach się odwróciliśmy, jej już nie było. Proszę powiedzieć, czy to nie cud? Potem sobie przypomniałam, że ona była na boso, a mech się pod nią nie uginał.

Pamięta Pani jej oczy?
Były niebieskie, a włosy jasne. No i w końcu dotarliśmy do granicy. Tam powitali nas celnicy z bronią, zabrali nam wszystko, co mieliśmy i zostawili na trzy miesiące kwarantanny. Aleksander, ten którego przygarnęliśmy po drodze, wrócił do domu, bo to było w Sarnach, a on stamtąd pochodził i miał rodzinę.

Wróciliście do Dęblina?
Dotarliśmy do Radomia. Tam tata miał kamienicę, którą wygrał w jakieś loterii jeszcze przed wojną. Jednak okazało się, że tata nie ma już prawa do tego domu i mieszka tam jakiś niemiecki lekarz. Tata stracił wszystko, zostaliśmy bez niczego. Wyjechaliśmy do wujka Edwarda Kuszewskiego do Lublina. Mieszkaliśmy w dwanaście osób w jednym pomieszczeniu. Stamtąd przenieśliśmy się po jakimś czasie do baraku przy stacji kolejowej. Tacie udało się wrócić do pracy na kolei, bo pomógł mu biskup Woroniecki, znajomy mamusi, który załatwił tacie wizytę u marszałka Piłsudskiego. Dzięki temu najpierw pracował jako telegrafista na stacji towarowej, a później awansował i został przeniesiony na dworzec główny w Lublinie. Po jakimś czasie został oddelegowany do Dęblina. W ten sposób wrócił tam, skąd wyruszył i został zawiadowcą stacji.

A Wy?
My mieszkaliśmy w Puławach przy ulicy Leśnej. Tam byliśmy blisko rodziny mamy. Mieszkała tam ciocia Antonina Kackiewicz, Zofia Biedrzycka i Maria Kazańska. Jednak tata zmarł w styczniu 1927 roku, kiedy miał czterdzieści dwa lata. Umarł przy mnie, spojrzał, zmrużył oczy i zmarł. Bardzo go kochałam. Miałam wtedy czternaście lat. Tata został pochowany w Puławach, a my przenieśliśmy się do kamienicy przy ulicy Zielonej. W 1929 roku przyjechaliśmy znów do Lublina i zamieszkaliśmy przy ulicy Kunickiego, a w 1932 roku umarła mamusia.

Zostaliście sami.
Sami na łasce ludzi. Ja, dwie siostry: Helena, Zofia i brat Aleksander. On był już żonaty. Hela miała 20 lat, Zofia 11, a ja 18. Najpierw przeprowadziłyśmy się do pokoiku przy Okopowej. Z Heleną zaczęłyśmy szyć ubrania.
To ta sama Helena, o której wspominaliśmy na początku?
Nie. To moja rodzona siostra. Po prostu miały to samo imię. Jak mówiłam szyłyśmy, ale w końcu zrezygnowałyśmy, bo czynsz za lokal był bardzo duży. Hela z Zofią wyjechały do ciotki Antoniny Kackiewicz do Puław, a ja chciałam wstąpić do klasztoru, do sióstr szarytek, ale nie miałam wyprawki. No i mąż nie dał mi pójść.

Miała Pani już męża?
Nie, ale poznałam chłopca i zawrócił mi w głowie. Teofil był artystą malarzem. Potem wspominał w swojej książce "Dziennik życia" nasze pierwsze spotkania w 1932 roku: "... Poznałem Wierę Stepanow, która została później moją żoną. Jej matka była z domu Kuszewska. Wiera przychodziła do mojej matki wyszywać serwetki czy obrusy. Podobała mi się, bo była bardzo ładną, szczupłą blondynką. W zielono-szmaragdowej sukience w kwiaty. Uśmiechała się, pokazując śliczne zęby. Wkrótce zobaczyłem ją samą stojącą koło poczty. Zacząłem z nią rozmawiać i zaprosiłem ją do kina. Częstowałem ją słodyczami i starałem się wcisnąć parę złotych, bo zorientowałem się, że jest bardzo biedna. Spotykaliśmy się często. Chodziliśmy na dalekie spacery na Sławinek po polach, wąwozach. Wiera pokazała mi, gdzie mieszka... Chciałem się z Wierą ożenić. Poszedłem do kościoła Bernardynów i dałem na zapowiedzi. Moi rodzice nie chcieli się zgodzić...". Zamieszkałam jednak u niego przy Wieniawskiej 4 na poddaszu. Teofil miał tam pracownię. W 1933 roku urodził nam się pierwszy syn, Zygmunt.

Wzięliście w końcu ślub?
Widzi pan, jego rodzice byli bogaci i dlatego nie chcieli się zgodzić na ślub. Ale wzięliśmy w końcu ślub w 1940 roku, wbrew rodzicom. W ten sposób dowiedział się pan, jak biedna dziewczyna dostała się do bogatych. I tak potoczyło się życie. Mieliśmy sześcioro dzieci. Na mnie spadł obowiązek wychowywania i dbania o utrzymanie dzieci. Dałam każdemu z nich średnie wykształcenie i starałam się je dobrze wychować. Pracowałam jako krawcowa. W 1946 roku zdobyłam dyplom mistrzowski. Jakoś sobie radziłam i uczyłam się dalej w średniej szkole krawieckiej. Założyłam Spółdzielnię Konfekcyjna "Przełom" pod patronatem LSS-u i miałam osiem uczennic. Chcieli mnie zrobić prezesem tej spółdzielni. Powiedzieli, że dadzą mi sekretarkę, kasjera i wszystko, tylko muszę zapisać się do partii. Jak to usłyszałam, to oddałam nożyczki, zdjęłam centymetr krawiecki z szyi i podziękowałam. Powiedziałam, że poradzę sobie sama i dałam radę. Pracowałam od rana do nocy. Przychodziły do mnie same eleganckie panie. Z biegiem lat zaczęły umierać i moja pracownia zaczęła podupadać. Mimo wszystko byłam szczęśliwa.

Gra Pani na mandolinie?
Grałam. Teraz bolą mnie ręce i już nie mogę. Nauczył mnie grać kolega mojego męża, pan Rachoń. Z tą nauką to też była ciekawa historia. Mąż był zazdrosny i wyrzucił go za drzwi, choć zupełnie nie miał powodu. Jeszcze kilka lat temu grałam. Uwielbiam melodię Wołga Wołga, Barkę i pieśni religijne i patriotyczne.

Pani Wiero czas zapytać, jak się Pani czuje jako stulatka?
Skończyłam sto lat 10 marca tego roku. Do głowy by mi nie przyszło, że dożyję takiego wieku. Cieszę się, bo wciąż mam sprawny umysł, choć już nie mogę chodzić na spacery, bo bolą mnie nogi.

A gdyby Pani mogła teraz wsiąść do pociągu, to gdzie by Pani chciała pojechać?
Nigdzie! No, chyba że do Puław na grób mojego tatusia. A tak to żadnych pociągów! Podróżowałam całe dzieciństwo i później przez wiele lat słyszałam gwizdki konduktorskie i turkot pociągów. Chyba nic więcej panu nie powiem, bo jestem już zmęczona.

Rozmawiał Marcin Jaszak

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii.

Czekamy pod numerem: 81 44 62 800.
Adres email: [email protected]

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.kurierlubelski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski