Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wioska Lublin, kabaret "Czart", operetka i pół wieku razem

Marcin Jaszak
Danuta (robi szpagat) w przedstawieniu "Daj buzi Kate". Podczas próby Danuta wylądowała twarzą na scenie
Danuta (robi szpagat) w przedstawieniu "Daj buzi Kate". Podczas próby Danuta wylądowała twarzą na scenie
Danuta i Jacek Abramowiczowie obchodzili niedawno 50-lecie ślubu. Dziś wspominają swoje rodziny z Gdańska i Milejowa oraz czasy Lublina lat 60. i 70., kiedy pianista i solistka operetki zachwycili się sobą.

Pięćdziesięciolecie ślubu to doskonała okazja do wspomnień.
Jacek Abramowicz: Rocznicę obchodziliśmy czternastego marca, a we wrześniu zaproszono nas na uroczystości do Trybunału Koronnego, w których brało udział aż czternaście małżeństw, w tym dwie pary z sześćdziesięcioletnim stażem. Byliśmy ogromnie zadowoleni, choć bardziej zdziwieni. Zdziwieni, że ten czas tak szybko minął. Ta pięćdziesiątka tak przeleciała!

Tak przeleciała bez problemów?
J.A.: Zawsze są jakieś problemy, tym bardziej że obydwoje pracowaliśmy w artystycznych zawodach, bo żona była przecież solistką baletu Operetki Lubelskiej, a ja z kolei studiowałem prawo, ale poszedłem trochę w lewo. Miałem średnie wykształcenie muzyczne i mimo tego prawa zdawałem eksternistycznie egzaminy w Warszawie. Tam otrzymałem dyplom muzyka estradowego i temu właśnie zawodowi się poświęciłem. Takie obciążenie rodzinne z tą muzyką, bo syn też poszedł w tym kierunku. Zresztą żona również była w jakiś sposób obciążona muzyką i sztuką, ale niech sama powie, skąd tu przybyła.

Danuta Abramowicz: Przyjechałam do Lublina z Trójmiasta. W Gdańsku kończyłam szkołę baletową i pracowałam w Teatrze Muzycznym w Gdyni, który prowadziła Danuta Baduszkowa. Wybrałam się jednak do Lublina, bo tu zwolnił się etat solistki baletu i zaproponowano mi angaż na jeden sezon. Prawdę mówiąc przyjechałam tu, a wiadomo, jak miasto wyglądało pięćdziesiąt lat temu, szłam przez Krakowskie Przedmieście i zanosiłam się od płaczu, bo absolutnie chciałam wracać do domu.

Przyjechała Pani... na wieś.
Prawie, że tak. Szłam, nikogo nie znałam, nie znałam miasta i byłam zagubiona. Pamiętam, jak krawiec z teatru szył mi spodnie i na przymiarkę umówiliśmy się u niego w domu na Czechowie. Pojechałam tam, najpierw wpadłam po kolana w błoto, a później długo szukałam jego chałupki w tej wiosce.

Gdzie Pani wtedy mieszkała?
Na Krakowskim Przedmieściu 36. Mieszkałyśmy we trzy w jednym pokoiku. Nazwałyśmy to domek trzech dziewcząt. To od tytułu jednej z operetek, tak sobie dowcipkowałyśmy.

W końcu jednak udało się zapomnieć o Gdańsku? Pojawił się przystojny i utalentowany pianista.
O tak! Przede wszystkim zakochałam się od razu w jego grze. Znakomity muzyk, pianista z takim ogromnym wyczuciem i wielkim wnętrzem. A ja zawsze powtarzałam tatusiowi, że wyjdę za mąż tylko za mężczyznę, który gra na pianinie. Zresztą tatuś też grał na pianinie i skrzypcach, choć był z zawodu ekonomistą.

J.A.: Myśmy się poznali, bo ja byłem współzałożycielem kabaretu "Czart", który urzędował w "Czarciej Łapie".

Kabaretowa historia miłości?
Działo się to tak, że dwóch dziennikarzy Kuriera Lubelskiego - Andrzej Malinowski i Ryszard Nowicki - przyszło do mnie do "Czarciej Łapy" i mówią: - Słuchaj, stary, my się nie znamy, ale właśnie się poznaliśmy i mamy dla ciebie propozycję. Chcemy robić kabaret. Tak się zaczęło. Zaplanowaliśmy, zaprosiliśmy do współpracy Władysława Ćwika, historyka prawa na Wydziale Prawa UMCS oraz Kazimierza Łojana, studenta polonistyki, który miał znakomite satyryczne pióro. W 1962 roku, kiedy Danuta podpisała angaż z operetką, zaczął z nami współpracować Tytus Wilski, znany wówczas aktor, reżyser i choreograf. Został kierownikiem artystycznym kabaretu. Tytus miał to do siebie, że lubił się otaczać pięknymi dziewczynami. W związku z tym na pierwsze inauguracyjne spotkanie kabaretu po wakacjach przyprowadził kilka, świeżo zaangażowanych w operetce, dziewcząt. Wśród nich znalazła się tu obecna Danuta.

D.A.: Trzeba dodać, że pan Tytus zaproponował mi, żebym gościnnie występowała na przedstawieniach. Później opracowywałam choreografię.

Pani Danuto, wrócę jeszcze do czasów przed Lublinem. Wspominała Pani o tacie.
Nazywał się Eustachy Kuszczak. Wychowywałam się z tatusiem i kochałam go obłędnie, bo mama zmarła podczas porodu mojej siostry w 1942 roku. Oprócz tego, że chodziłam do szkoły baletowej, to trenowałam jeszcze gimnastykę przyrządową. Wiadomo, tancerce nie wolno uprawiać żadnych sportów, ale moja dyrektorka szkoły zgodziła się w drodze wyjątku, bo widziała we mnie akrobatkę. Zdobywałam mistrzostwa oraz wicemistrzostwa Polski juniorów i dostałam się do kadry narodowej. Dzięki temu zostałam wytypowana na obóz szkoleniowy przed Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi w Rzymie w 1960 roku. Pojechałam do Krakowa i tam naszą trenerką była Helena Rakoczy, mistrzyni świata i medalistka olimpijska.

J.A.: Do tej pory żona ćwiczy. Kiedy pojedziemy na działkę, robi gwiazdy i fiflaki. Zamontowałem jej tam drążek baletowy i żona wciąż ćwiczy. Do dzisiaj jest akrobatką.

D.A.: Jednak zaczęłam pracować jako tancerka baletu. Tatuś wtedy ciężko chorował i pamiętam, że kiedy zmarł, nie mogłam załatwić sobie żadnego zastępstwa w teatrze. Pojechałam do Gdańska na pogrzeb i zaraz musiałam wracać, żeby zagrać spektakl, "Zemstę nietoperza". Wróciłam i jak ja wtedy rozpaczałam! Nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez tatusia. W końcu trafiłam do Lublina, tu poznałam Jacka i rodzinę Abramowiczów. Wspaniałą rodzinę, przy której znalazłam pewnego rodzaju ukojenie po stracie tatusia.

Czas zatem na rodzinę Abramowiczów.
J.A.: Mój tata Henryk również świetnie grał na fortepianie, ale skończył studia #administracyjne w Warszawie. To było około 1929 roku. Zaraz po tym ożenił się w Milejowie. Moja mama Jadwiga była córką Wincentego Chłystowskiego, kasjera cukrowni w Milejowie. On, podobnie jak każdy w rodzinie, był muzycznie uzdolniony, choć zdobył zupełnie inne wykształcenie. Był znakomitym muzykiem, do tego stopnia, że kiedy zaniemógł miejscowy organista Wincenty, grał nabożeństwa w kościele. Natomiast jego żona, babcia Zofia, pochodziła ze szlacheckiej rodziny Rogowskich, którzy posiadali majątki w Warężu i Łucku. Z kolei moja mama miała olbrzymie zdolności malarskie, do tej pory zachowały się jej obrazy. Niestety, nie rozwijała się w tym kierunku, bo zaczęła rodzić dzieci i się nimi zajmować.

Pana tata tak po prostu pojechał do Milejowa i się ożenił?
Rodzice poznali się, bo dziadek Julian Abramowicz był organistą w Milejowie. Kiedyś kolega przyniósł mi książkę, w której była opisana pierwsza diecezjalna szkoła organistowska i na pierwszym miejscu wśród absolwentów znalazł się Julian.

Stąd to muzyczne obciążenie.
D.A.: Śmiejemy się z tego, ale oczywiście Bartek, nasz syn, również poszedł w kierunku muzycznym. Wspominam to, bo kiedy miał dziewięć lat i szedł na lekcję fortepianu, a ja machałam mu przez okno, wykrzyczał wtedy: - To w którymś pokoleniu musi się wreszcie skończyć! Nie zapomnę też zjazdów rodzinnych w Milejowie. Brat męża Wojtek był śpiewakiem w operze łódzkiej, a jego żona była śpiewaczką. Jak wszyscy się zjechali, obydwaj bracia siadali do fortepianów, a reszta śpiewała. To były niezapomniane wieczory.

J.A.: Wracając do historii, to tata zaraz po wyzwoleniu, jesienią 1945 roku, dostał zaproszenie z ministerstwa ziem odzyskanych. Zaproponowano mu objęcie stanowiska starosty powiatowego w Oławie. Ojciec pracował tam rok. Później tata objął stanowisko prezydenta miasta Świdnica Śląska i tam się przenieśliśmy. Nie na długo, bo ojciec był PPS-owcem i w momencie, kiedy partie zaczęły się łączyć w PZPR, rzucił legitymację i podziękował. Ponieważ był dobrym fachowcem, zaproponowano mu co innego. Został dyrektorem fabryki farb i lakierów we Wrocławiu. Po jakimś czasie pojawiły się pogłoski, że znowu będzie wojna, więc wróciliśmy w te strony.

Do Lublina?
Najpierw do Milejowa, bo tata objął tam stanowisko inspektora cukrowni. Ja zdałem tu maturę i poszedłem studiować na wydziale prawa. Osiadłem tu i poznałem Danutę.

D.A.: Mamy przeuroczą wnuczkę Igę, która też zaraziła się rodzinną pasją muzyczną. Uczy się grać na gitarze, pianinie i perkusji.

W ten sposób wracamy do pięćdziesięciolecia ślubu. Dwoje artystów, to i pewnie oświadczyny były niebanalne?
D.A.: Nie. Było bardzo spokojnie. Obydwoje wiedzieliśmy, czego chcemy. Było mało słów. Wiedzieliśmy po prostu, że jesteśmy dla siebie stworzeni.

J.A.: Pewnego dnia siedliśmy, ustaliliśmy datę ślubu i tak poszło.

I nadal rozumiecie się bez słów?
J.A.: Żona czasem krzyczy na mnie, ale to tak z przyzwyczajenia.

D.A.: Mieliśmy podobne zawody, a więc mnóstwo wspólnych tematów. W związku liczą się przede wszystkim zrozumienie, wyrozumiałość, zaufanie i tolerancja. Ważne, żeby z małych spraw nie robić problemów i być razem w każdej sytuacji życiowej. Nawet tej najtrudniejszej. Na dobre i na złe. A wiadomo, że bywało różnie. Przyszły jakieś choroby, a i w pracy też czasem źle się działo.

J.A.: Po prostu kochałem operetkę i zakochałem się w solistce operetki, która na dodatek świetnie śpiewała. Pamiętam, że kiedyś zastępowała Hannę Skarżankę w spektaklu "Boso, ale w ostrogach".

D.A.: Jacek przychodził po mnie po każdym spektaklu. Co do tego spektaklu, to reżyserowała go Barbara Fijewska. Wyszłam na scenę, żeby zaśpiewać, a na widowni od razu wszyscy się rozsiedli, cały chór i balet, czekając czy podwinie mi się noga, czy dam plamę. Kiedy skończyłam Fijewska przerwała próbę i krzyknęła: - Czego ty do cholery wcześniej nie śpiewałaś?!

Skoro o spektaklach, to te wszystkie fotografie pochodzą z kolejnych przedstawień. A ta wueska? Jakaś pasja motoryzacyjna?
D.A.: Nie. Zdarzyło mi się po prostu występować w reklamach wueski.

J.A.: Co do motoryzacji, to pierwszy zakup, niedługo po ślubie, pamiętamy doskonale. Syrena 103, na raty. Oj, jak myśmy wtedy szaleli po mieście! Tylko że wtedy nie było prawie wcale samochodów na ulicach. Czasami stawialiśmy auto pod Pedetem i stało tam zupełnie samotnie.

Wróćmy do spektakli.
D.A.: Och, to zdjęcie ze spektaklu "Daj buzi Kate". Spektakl utkwił mi w pamięci, bo jedna z prób skończyła się wizytą na pogotowiu. Dwóch tancerzy mnie trzymało. Mieli mnie rozhuśtać i rzucić następnym. Ci mieli mnie rzucić do mojego partnera. Jak mnie rozhuśtali, to wystrzeliłam jak z katapulty, tak że mój partner się nawet nie zorientował, a ja poszybowałam nad nim i wylądowałam twarzą na scenie. Podniosłam głowę i o dziwo szczękę miałam całą, tylko ogromną szramę na szyi, jakby podcięte gardło. Choreograf zemdlała, a ja w te pędy pobiegłam do szpitala, bo żadnych telefonów tam nie było. Okazało się, że nie ma chirurga, więc pobiegłam do męża do klubu "Nora". Tam szczęśliwie znalazł się nasz znajomy, świetny chirurg, niestety był już podpity. Pobiegłam zatem znowu na pogotowie i w końcu znalazł się lekarz, który mi to zaszył.

Pobiegła Pani do klubu? Mąż tam tak często przesiadywał? A może po prostu grał?
J.A.: Od 1964 roku przez dziesięć lat byłem kierownikiem klubu dziennikarza i aktora "Nora". Wspomnień stamtąd mam całą masę.

D.A.: Szkoda, że nie pisał dziennika, bo działo się tam naprawdę wiele. Te sylwestry czy bale przebierańców. Kiedy grali Skaldowie, to aż tynk się z sufitu posypał.

J.A.: Za dużo panu naopowiadaliśmy. Wystarczyłoby napisać, że przeżyli wspólnie pięćdziesiąt lat i tyle.

Może by wystarczyło, ale widzę, że Państwo wciąż się sobą nawzajem zachwycacie.
D.A.: Chwalę męża, bo mimo że nie ma zbyt potężnej postury, to posiada wszystkie cechy prawdziwego mężczyzny. Oczywiście zawsze mnie zachwycał grą, ale oprócz tego potrafi zrobić wszystko! Taka złota rączka. Ostatnio przyłapałam go, jak naprawiał dach na działce. Wyobraża sobie pan? Osiemdziesięciolatek biega po dachach!

J.A.: A ja po prostu kocham moją żonę, bo zawsze byliśmy pokrewnymi, artystycznymi duszami.

Rozmawiał Marcin Jaszak

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski