18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wspomnienia Aliny Czarnackiej (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Na plaży w Warszawie. Alina druga od lewej
Na plaży w Warszawie. Alina druga od lewej archiwum Aliny Czarnackiej
Była zawsze uśmiechnięta i lubiana przez wszystkich. Kiedy miała pięć lat wyjechała do Warszawy. Podczas drugiej wojny wróciła do Parczewa. Pani Alina Czarnacka ma dziś 92 lata, trochę archiwalnych zdjęć i wiele wspomnień, do których wraca, kiedy ból nie daje jej spać. Opowieści o małej "cyrkówce", jeżdżącej na koniu, pierwszych miłościach, modnych i eleganckich ciociach, zbiornicy ziół i pracowni fotograficznej oraz człowieku powieszonym w parczewskim lesie, wysłuchał Marcin Jaszak.

Proszę. Tu mam wino. Koleżanka zrobiła i mi przyniosła. Tu nie ma komu wypić. Wino stoi i czeka. Niech pan nam naleje i łaskawie kopnie mnie w pantofel, żeby mi się nasunął na stopę, bo trudno mi ruszyć nogą. Przyszedł pan pomoje wspomnienia?

Mam ich wiele. Wracam donich, kiedy źle się czuję i nie mogę spać, bo moje ciało atakuje ból. Czasem w nocy wydaje mi się, że ktoś mnie bije. Uderza po nogach. To jest takie realne. Boję się tego i wracam wtedy do zabaw na werandzie u mojej koleżanki, jazdy konnej, pierwszych miłości, wojny i wyjazdów z Parczewa do Warszawy podczas okupacji. Chciałabym nadal pisać wiersze, ale brakuje mi już sił. Czasem nawet nie mam siły myśleć.

Niech pan zadaje pytania, a ja będę odpowiadała. Zdjęcia? Dużo mi zginęło, ale mam jeszcze kilka. Tak, to ja z koleżankami w Parczewie w 1937 roku. Ta roześmiana z prawej strony. Miałam dużo radości w życiu. Zawsze byłam uśmiechnięta i wszyscy mnie lubili, a ja ich. Każdy chciał ze mną porozmawiać i przyjaciółek miałam dużo. Na szczęście te koleżanki ze zdjęcia jeszcze wszystkie nie poumierały. Niektóre są w domach opieki. Jedna mieszka w swoim domu. Proszę niech pan pije.

Mieszkaliśmy wtedy w Parczewie
Mieliśmy gospodarstwo po dziadku, którym zajmowali się parobkowie Jasio i Czesio. Tatuś pracował jako inkasent w magistracie. Zawsze wracał do domu obwieszony najróżniejszymi prezentami. Przynosił kaczki z ciasta, cukierki i inne słodycze. Czekałyśmy na niego ze starszą siostrą Zuzią z przyklejonymi doszyby nosami, a potem zaaferowane liczyłyśmy i sortowałyśmy drobne pieniądze, które wysypywał na stół. Maleńka Krystyna, nasza siostra, jeszcze na tym się nie znała...

Ten mężczyzna? Czyta pan dedykację na odwrocie? To Bertie. Moja pierwsza miłość. Poznałam go w pracy. Skończyłam szkołę handlową, a później chemiczną i byłam na praktykach w zakładach mechanicznych Bormanna i Szwedego. Już wtedy mieszkaliśmy w Warszawie, bo przenieśliśmy się do Warszawy w 1927 roku, kiedy miałam pięć lat. Mój tatuś wtedy zmarł...

Chce pan jednak usłyszeć historię Bertiego? Opowiedzieć o tej pierwszej miłości? To było jeszcze przed okupacją. Zakochał się we mnie i chciał się żenić. Ja też go kochałam ale wybuchła wojna, a on pochodził z Anglii i wyjechał z bratem i matką do swojego kraju. Chcieli mnie zabrać. Byłam za młoda i nie pojechałam. Serce się rwało ale nie mogłam zostawić rodziny.

Tak. Dobrze pan widzi
Nawet teraz oczy mi błyszczą i się śmieją do tych wspomnień. Bo, wie pan? Wtedy pierwszy raz pocałowałam się z chłopcem. Bertie odjeżdżał... Pożegnaliśmy się już na klatce schodowej ale ja dalej go odprowadzałam. Później on odprowadzał mnie i tak w kółko. Nie wiem, ile byśmy tak chodzili w jedną i w drugą stronę. Ten pocałunek w tamtych czasach znaczył bardzo wiele.

Nie. To nie był jedyny mężczyzna w moim życiu. Leon pracował z Bertiem. Kiedy Bertie wyjechał, Leon mi się oświadczył. Kochał mnie, ale ja jego nie. Nie odmówiłam mu jednak i byłabym wyszła za niego, ale zginął podczas Powstania Warszawskiego.

Kazimierz? To już historia powojenna. Mieszkałam wtedy wLublinie. Owszem, przystojny. Przychodził jako lekarz do mojej cioci Kwiatkowskiej. Potem odwiedzał mnie ale go wyrzucałam. Jak to?! Miałam go przyjąć?! On był niewierzący.

- Moje recepty są dobre, a ja nie? - mówił.

- Recepty tak. Jednak pan jest niedobry, bo nie wierzy pan wBoga - odpowiadałam.

Nigdy się nie ożenił. Pewnie jest pan ciekawy, czy ja wyszłam za mąż? Niby tak. On już nie żyje. Byłam w małżeństwie bardzo krótko.

Co teraz robię?
Mówiłam już, mam niewiele siły. Kiedyś czytałam. Miałam Pismo Święte Nowego Testamentu, wydrukowane dużymi literami, ale mi gdzieś zginęło. Telewizor? Nie oglądam, bo stoi nisko. Gdyby wisiał na ścianie, to bym oglądała, a tak nie mogę, bo trudno mi siedzieć. Słyszy pan? Ktoś puka.

- Dzień dobry pani Alino. Widzę, że ma pani gościa. Nie będę przeszkadzał. Zaszedłem, bo byłem obok.

To Jonasz. Wolontariusz. Bardzo miły i uczynny młodzieniec. Przychodzi, rozmawia, pomaga i czyta mi korespondencję, bo ja już słabo widzę. Napisała domnie ostatnio Basia. Przyjaciółka jeszcze z Parczewa. Miałam jej odpisać...

Basia mieszkała naprzeciwko nas. Zawsze chodziłyśmy do niej z siostrami. Miała dużo zabawek i piękny dom z siedmioma pokojami. Jej tata był lekarzem i zajmował trzy pokoje. Nasza mamusia była zapracowana i to była dla niej ulga, że możemy bawić się u Basi. Wokół ich domu rozciągał się piękny ogród, gdzie kwitły bzy, a po ogrodzie biegały dwa psy Lalek i Hultaj. Trzeci, wielki dog Reks zawsze siedział na werandzie i spoglądał groźnie na przechodniów.

Ja najchętniej bawiłam się ze Stasiem, bratem Basi. Nie było drzewa, na które bym nie weszła. Mówił pan, kiedy się witaliśmy, że mam mocny uścisk dłoni. Zawsze byłam sprawna fizycznie. W Parczewie jeździliśmy ze Stasiem konno. Tatuś od dziecka uczył mnie jeździć. Wynagradzał i cieszył się, gdy szybko i odważnie jechałam. Uwielbiałam konie. To była moja pasja. Czesałam je, poiłam i pieściłam. Trudno dziś opisać, co wtedy czułam, ale potrafiłam w biegu stanąć na grzbiecie konia i tak jechać jak "cyrkówka". Dzieci biegły za mną i krzyczały, że cyrk przyjechał. Kiedyś nawet wzięłam parasolkę, ale koń się spłoszył. Chciał mnie zrzucić, parskał jak szalony, wierzgał to przednimi, to tylnymi nogami, ale się nie dałam. Wyrzuciłam parasolkę i popędziłam nim jak strzała... Może tylko o tym marzyłam...

Chce pan posłuchać o tacie?
Miał na imię Antoni. Chciał wybudować dla nas nowy dom. Wziął pożyczkę i zachorował. Wszystkie pieniądze poszły najego leczenie. Zmarł, kiedy miałam pięć lat i od tej pory nasze życie zmieniło się nie do poznania. Zostały długi, a rodzina taty się od nas odwróciła, bo była przeciwna związkowi moich rodziców. Jasio i Czesio zostali zwolnieni, a mama spłacała długi i procenty.

Parczew był wtedy miasteczkiem żydowskim. Dziś wielu ludzi mówi, że Żydzi byli źli. Oni po prostu byli różni. Tak samo jak Polacy i dobrzy, i źli. Ja spotkałam tych dobrych. Pożyczało się od nich pieniądze, kiedy była taka potrzeba. Nie pytali o nic. Mówili: - Pani będzie miała, pani odda. Brało się też od nich produkty ze sklepów na kredyt, tak zwany borg. Nie mogę powiedzieć o nich nic złego.

Nie. Nie mieszkaliśmy cały czas w Parczewie. Po śmierci taty, zabrała nas do Warszawy rodzina mamy. Wuj, dwie ciocie i dwóch moich braci ciotecznych. Oni się nami zaopiekowali. Ciocie dbały o nas i ubierały w piękne sukienki. Mówi pan, że byłyśmy małymi elegantkami? Zawsze miałyśmy ładne ubrania. Lubiłam tak wyglądać, choć nie było to dla mnie czymś wyjątkowym. Można powiedzieć, że miałam to we krwi, bo mnie tak przyzwyczajono. Jeszcze niedawno w mojej szafie była kolekcja kapeluszy, dopasowanych do sukienek, ale to nic nadzwyczajnego.

Ma pan rację. Zmęczyłam się już. Mam astmę i nie mogę długo mówić. Pójdę spać. Proszę przyjść po południu. Opowiem panu jak przeżyłam śmierć kliniczną...

Tak, pamiętam. Pan przyszedł po wspomnienia
Była u mnie moja młoda kuzynka. Wspaniała dziewczyna. Zawsze przynosi mi smaczne jedzenie. Dziś zrobiła wyśmienity rosół na kurze i wołowinie.

To zdjęcie? Jestem z Zuzią i ciociami na plaży w Warszawie. Ciocie też były bardzo modne i eleganckie, nawet na plaży. Byłam wtedy szczęśliwa.

Nie. Ten umięśniony mężczyzna, to nie kolejna miłość. To kuzyn Henio, kochany braciszek. Był asystentem na politechnice i ożenił się z baletnicą opery warszawskiej. Zginął zaraz na początku okupacji, w 1939 roku.

A skąd? To nie mój rysunek. To kolega z AK, Mietek Jędruszczak. Chciał mi dać zdjęcie ale nie miał, więc narysował mi swój portret. O! Panie przyniosły kolację. Ja już jadłam rosół. Niech pan się poczęstuje. Choć jedną kanapkę. Po co ma się zmarnować. Śmieje się pan, że nawet dziś o wszystkich dbam. Tak mnie nauczono. Proszę jeść.

Historia z Żydami w Parczewie? Pewnie przeczytał pan to w mojej książce. Pomagałam nie tylko im. Kiedy wkroczyła armia radziecka pomogłam młodemu Niemcowi. Chcieli go zastrzelić. Stanęłam w jego obronie i nakrzyczałam na nich, że jako jeńca trzeba go zaprowadzić do szkoły w Parczewie, gdzie była zbiórka. Pomyślałam wtedy, że może gdzieś czeka na niego matka albo młoda żona.

Żydzi? Mówiłam już, że spotkałam tych dobrych. Kiedy wybuchła wojna wróciłyśmy doParczewa, choć prawie co niedziela jeździłam do Warszawy. Pracowałam w Parczewie jako laborantka w aptece magistra Roli. Robiłam proszki od bólu głowy i różne maści. Czasem te leki nosiłam do getta. Na próżno pan Rola wciąż mnie upominał, żebym nie ryzykowała mojego młodego życia. Pytał, czy nie żal mi rodziny.

Praca w aptece nie zapewniała mi jednak bezpieczeństwa. Przed czym? Przed Niemcami i wywózką. Prowadziłam więc księgowość niemieckiej firmy Bacutil. Oni zbierali odpady z rzeźni. Flaki, nóżki, łby. Pakowali to do beczek, solili i wywozili do Niemiec. Pracowałam tam za darmo, ale w zamian dostałam ausweis. Dzięki temu mogłam bezpiecznie prowadzić zbiornicę ziół. Pewnego dnia przyszły do mnie Gienia Erlichówna i Mania Malinówna, moje koleżanki. Razem z nimi był Josek Pelerman i Motek Wajsman. Prosili o pomoc, abym założyła tę zbiornicę ziół. Zgodziłam się i zatrudniłam Żydów. Niemcy zaakceptowali listę pracowników. Pracowało umnie osiemdziesiąt kobiet i dwudziestu mężczyzn z gminy żydowskiej. Chodzili do lasu i zbierali zioła. Dostawali za to grosze, ale nawet to pomagało im jakoś przeżyć.

Tak. W końcu Niemcy ich wszystkich zabrali i musiałam zamknąć zbiornicę. Zaraz potym przyszedł do mnie Niemiec z tłumaczem i zapytał dlaczego nie dostarczam im ziół. Byłam młoda i narwana. Nakrzyczałam na niego.

- W jaki sposób mam dostarczać zioła, skoro zabraliście mi wszystkich pracowników?!

Miałam wtedy szczęście, bo żołnierz się wściekł i chciał mnie kopnąć. Usunęłam się i uderzył w krzesło. Połamał je. Gdyby trafił, to nie wiem jakbym skończyła. Nie dał jednak za wygraną, złapał gilotynę do przycinania zdjęć i uderzył mnie w głowę. Skąd tam gilotyna do zdjęć? Już tłumaczę. To działo się w sklepie fotograficznym mojej cioci Zakrzewskiej. Prowadziła z synami sklep i pracownię fotograficzną, bo wujka wywieźli do Oświęcimia.

Ten mężczyzna na portretowym zdjęciu?Myślał pan, że to jakiś kuzyn? To Wacław Rudziński. Mój komendant AK zParczewa. Dziwi się pan, że byłam w AK? Zaprosili mnie do organizacji, to poszłam. Byłam sanitariuszką i łączniczką. Oczywiście, że się bałam. Kiedy nic nie robiłam, nie miałam obaw, ale kiedy szłam przez las z rozkazem, wtedy czułam strach. Zdarzały się różne sytuacje. Kiedyś idę przez las, już się ciemno robiło. Patrzę, a przy drodze wisi człowiek. Myślę - nie przejdę tamtędy. Ale przecież on może być świeżo powieszony. Trzeba mu pomóc. Muszę do niego jakoś dojść. Próbowałam przeprawić się przez rów i wpadłam po pachy do wody. W końcu dotarłam do drzewa. Podchodzę bliżej, patrzę, a tam zaczepiony worek po cukrze. Nie poszedłby pan? Proszę nawet tak nie mówić. Jakby pan sobie później poradził z wyrzutami sumienia? Przecież to mógł być człowiek.

A tak. Dobrze, że pan przypomina. Miałam opowiedzieć ośmierci klinicznej. To było w 1997 roku, tuż przed świętami wielkanocnymi. Szykowałam się do wyjazdu do Warszawy, ale poszłam odwiedzić chorą koleżankę. Po drodze straciłam przytomność. Potem w szpitalu widziałam z góry moje wiotkie i pokurczone ciało, a ja byłam trzydziestoletnią kobietą, ubraną w zwiewną sukienkę. Najważniejsze jednak było to, że nie czułam bólu. Patrzyłam i cieszyłam się z mojego odmłodzonego ciała...

Zjadł pan już wszystko? Proszę niech pan zje jeszcze ten plasterek szynki. Szkoda, żeby się zmarnował.

Alina Czarnacka

Urodziła się 10 lutego 1922 roku w Parczewie. Dziś mieszka w Domu Pomocy Społecznej w Lublinie. W ubiegłym roku napisała książkę, w której zawarła swoją poezję oraz wspomnienia z czasów okupacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski