18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Zofia i Wiesław Trumińscy o tradycji wspólnych świąt (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Saga rodziny Trumińskich
Saga rodziny Trumińskich Archiwum rodziny Trumińskich
Przeprowadzali się już jedenaście razy. Wzięli ślub, bo się założyli. Dziś Zofia i Wiesław Trumińscy organizują kolejną wigilię dla samotnych i myślą o wyprowadzce do Szwecji, bo jak mówią, to kraj dla ludzi.

Kolejna wigilia, gdzie oprócz rodziny siadają przy stole Trumińskich często zupełnie nieznane osoby. Pamięta Pan, ile to już lat?
Zaczęliśmy w 1988 roku od wigilii. Jeszcze wcześniej zaprosiliśmy na ferie zimowe dwóch wychowanków domu dziecka. Przyjeżdżały też do nas siostry zakonne z Ukrainy z młodzieżą i tak w końcu podjęliśmy wspólną decyzję, że będziemy zapraszali osoby bezdomne, samotne i potrzebujące na Wigilię oraz na Wielkanoc. To było jeszcze w dworku w Jakubowicach Konińskich.

Właśnie. W Jakubowicach. Dziś rozmawiamy w Kolonii Bochotnica koło Nałęczowa. Przy ulicy Nałęczowskiej stoi drewniana chata. Tam też Państwo mieszkali.
Nie potrafimy siedzieć w jednym miejscu. Tacy już jesteśmy. Ciągle chcemy tworzyć coś nowego, a dworek w Jakubowicach to była po prostu przygoda życia. To były ruiny dworku obronnego, na których rosły drzewa. Przez trzynaście lat remontowaliśmy ten dworek. Tam zaczęliśmy tradycję naszych wigilii dla samotnych i potrzebujących. A teraz mieszkamy tu. To już jedenasta nasza przeprowadzka, ale już myślimy, żeby znowu gdzieś się przenieść. Żona żartuje, że najlepiej byłoby, żebyśmy zamieszkali w Szwecji, bo tam są zupełnie inne warunki. Takie dla ludzi, a nie urzędników.

Tradycja świąt u Trumińskich. Skąd taki pomysł. Przepraszam, ale nikt "normalny" nie podjąłby się takiego zadania.
Powie pan, że zabrzmi to patetycznie, ale po prostu chcieliśmy zrobić coś dla innych. Jakby zadośćuczynić temu, co nas spotkało w życiu. Oboje pochodzimy z biednych i wielodzietnych rodzin. Dzięki pracy udało nam się coś w życiu osiągnąć, więc chcieliśmy się zwyczajnie tym podzielić. Często spotykamy się z opinią, że robimy to dla zysku. Nie! Zawsze organizujemy święta własnymi środkami, choć wcześniej próbowaliśmy zaangażować w to jakieś organizacje charytatywne czy urzędy. Powiem jednak szczerze, że zazwyczaj byliśmy traktowani jak konkurencja.

Trudno na ten temat dyskutować. Mimo wszystko "robicie Państwo swoje" i to jest najważniejsze. Ale wspomniał Pan o rodzinie.
Urodziłem się w 1946 roku w Olszowcu koło Bychawy, ale już w 1949 roku przenieśliśmy się z rodzicami do Lublina i zamieszkaliśmy przy ulicy Granicznej 24a, dziś Dolna Panny Marii 33. Ten dom stoi do dziś.

Czym zajmowali się rodzice?
Feliks i Stefania byli w Olszowcu rolnikami, ale jak mówiłem, przeprowadziliśmy się do Lublina, bo kiedy miałem 3 lata, to podpaliłem stodołę i dom. Bawiłem się zapałkami, ale to jeszcze nic. Moją historię powtórzył później nasz syn Sebastian. Taka analogia.

Podpalił dom dziadków?
Nie. Nasze mieszkanie. Mieszkaliśmy wtedy na Czechowie i już remontowaliśmy dworek w Jakubowicach. Pojechaliśmy tam, a czteroletni Sebastian został pod opieką starszego brata. Mały był w domu, a starsze dzieci bawiły się na podwórku. Znalazł gdzieś pod stołem zapałki i skończyło się tym, że krzyczał do brata z balkonu, a z mieszkania wydobywały się kłęby dymu. Wszystko bardzo szybko się zajęło i całe mieszkanie wymagało remontu. Na szczęście małemu nic się nie stało.

Czas na opowieści wigilijne.
Tu też mogę powiedzieć, że w życiu zdarzają się ciekawe przypadki i różne analogie. Moi rodzice podczas okupacji ukrywali w stodole dwóch młodych Żydów. Pod koniec wojny tata przyszedł do stodoły i już ich tam nie zastał. Uciekli bez słowa. Wzięli walizki i już. Ale to nie koniec. W 2001 roku przyjechali do nas na Wielkanoc, jeszcze do domu przy Nałęczowskiej, Sybiracy i jedna z tych pań zaczęła wspominać, że tam gdzieś na Zakaukaziu uczyła ją kobieta z tych okolic, pani Dora Kacnelson. Jak się okazało Żydówka z Białegostoku, która wyszła za Rosjanina. Na to jeden z naszych gości, pan Edmund, który przychodził do nas od początku, zresztą uczył mnie religii w szkole numer 32, powiedział, że pani Dora przebywa aktualnie u sióstr zakonnych na Podwalu. Mówię, no to siadajmy do samochodu i jedźmy do niej. Przyjeżdżamy i faktycznie jest tam pani Dora. Proszę zobaczyć jaki zbieg okoliczności. Ta kobieta przejechała jakieś dziesięć tysięcy kilo-metrów z Ułan Ude na Syberii, żeby spotkać swoją byłą nauczycielkę.

Jak to wszystko się skończyło?
Zaprosiliśmy panią Dorę do nas na Wielkanoc i tak się złożyło, że mieszkała z nami półtora roku. Później pojechała na operację do Niemiec Zachodnich, bo chorowała na raka jelita grubego. Nie wróciła już stamtąd. Zostało nam po niej kilka książek i laska huculska, z którą pani Dora chodziła. Zostawiła nam też swoją książkę, którą napisała u nas, z dedykacją i podziękowaniem za opiekę.

" ...Największym szczęściem w moim łaskawym życiu jest poznanie Zofii i Wiesława Trumińskich. Rodzina, która jest wcieleniem najpiękniejszych tradycji polskich narodowych i historycznych..." Zaraz. Ludzie coraz częściej oddają swoich rodziców do domów opieki, a Państwo przyjmujecie do siebie starą, schorowaną kobietę, wymagającą ciągłej opieki. To dziś wręcz anomalia!Tacy już jesteśmy. Jeśli dziś przyszedłby do nas ktoś potrzebujący, to również dostałby jedzenie i dach nad głową. Takie historie zdarzają się u nas często. Kiedyś w zimie znaleźliśmy na stacji paliw przemarzniętego Ukraińca. Siedział w swoim samochodzie i potrzebował pomocy. Okazało się, że przyjechał zrobić zakupy na święta. Samochód mu się popsuł, a koledzy go okradli. Przenocował u nas w Jakubowi-cach. Z synami naprawiliśmy mu samochód, dostał pieniądze na powrót i zakupy i pojechał do domu.

Zahaczę jeszcze o historie rodzinne. Nazwisko Trumińscy. Zastanawiał się Pan, skąd się wzięło?
My nazywaliśmy się Strumińscy. Mój stryjek Marcin nadal nosi to nazwisko. Ale podczas wojny to pierwsze "S" gdzieś się zagubiło. Myślałem, żeby wrócić do poprzedniego nazwiska, ale załatwiania i urzędniczych papierków było tyle, że stwierdziliśmy, że nie ma sensu.

Pewnie mają Państwo jakieś zdjęcia z tych wszystkich wigilii.
Oczywiście. Tu organizowałem spot-kanie opłatkowe dla moich kolegów, byłych bokserów. Henio Kukier, trener Stanisław Bąbolewski, Adam Kowalczyk, Zygmunt Kapuścik, Waldek Zduńczyk, Henio Prażma i inni.

To Pan boksował?!
Jako młody chłopak. O, tu jestem na pochodzie pierwszomajowym z dyrektorami szkoły budowlanej. Mam dyplom z Pierwszego Kroku Bokserskiego. Zająłem pierwsze miejsce w wadze muszej w 1962 roku.

Ojej! Pani Zofio, z Pani męża był naprawdę mały szczypiorek.
Oj, tak. Mój mąż był szczuplutki. Ja w tym czasie jeszcze się uczyłam w szkole średniej u Vetterów.

Już wtedy się Państwo znali?
Nie. Poznaliśmy się u męża w pracy. Wtedy ja pracowałam w sądzie, a mąż w LPPPB. Przyszłam do koleżanki, z którą on pracował. Poznaliśmy się i po dwóch tygodniach już złożyliśmy wszystkie dokumenty w Urzędzie Stanu Cywilnego. Później czekaliśmy trzy miesiące na ślub.

Dwa tygodnie?! Proszę coś więcej opowiedzieć.
Przyszłam do koleżanki, a on siedział przy biurku obok. Później się dowiedziałam, że razem kręcili, ale on od razu podłożył mi karteczkę, czy bym się z nim spotkała. No i na pierwszą randkę poszliśmy do parku Ludowego pod samolot.

Pod samolot?
Tak. Tam stał wtedy samolot i park był naprawdę uroczy. Piliśmy sok pomidorowy. Jako że ja też z kimś się wtedy spotykałam, to założyliśmy się z Wiesiem, które z nas pierwsze zerwie. A później był następny zakład o ślub. Postanowiliśmy, że weźmiemy ślub tak od razu. Zakład był o to, kto stchórzy i nie przyjdzie. Nasz zakład skończył się w 1968 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego, później w kościele i tak wspólnie trwamy do dzisiaj już 45 lat.

Pytałem Pana Wiesława o rodziców. Teraz czas na Panią.
Moi rodzice pochodzili ze wsi. Bronisława i Józef Żuchnik. Nie byli majętni. Tata miał w życiu niełatwo, bo kiedy skończył 14 lat, jego ojciec zmarł. On, jako najstarszy, zajmował się młodszym rodzeństwem. Z tatą wiąże się ciekawostka. Nigdy nie chciał grać w karty, nawet ze swoimi wnukami. Jak nasz syn prosił go, żeby dziadek z nim pograł, to dziadek uciekał.

Dlaczego?
Jak już był żonaty, to z mamą uzbierali pieniądze na dom i dziadek poszedł kupić ten dom. Niestety, zaszedł najpierw pograć w karty i przegrał prawie wszystko. Kiedy długo nie wracał, poszedł po niego brat. Jak zobaczył, co się stało, to siadł przy stole i wspólnie udało się braciom odegrać.

No to się nie dziwię, że miał awersję do kart! Wrócę jeszcze do Państwa. Tyle lat razem. Kolejne przeprowadzki i zostawianie odnowionych domów. Remont dworku w Jakubowicach. To przecież była ruina. Nigdy nie wątpiła Pani w to, co robicie?Powiem tak. Jakoś tak wspólnie się wleczemy przez to życie i nie przeszkadzamy sobie. Nigdy nie pomyślałam, że mąż coś źle robi i zawsze mu ufałam. Przychodziły kolejne dzieci i tak żyliśmy.

Panie Wiesławie. Co Pan na to?
Cóż? Większość rzeczy robiliśmy razem. Proszę sobie wyobrazić, że nigdy nie kupowaliśmy nowych samochodów, tylko stare graty. Później wspólnie z żoną rozbieraliśmy je i śrubka po śrubce remontowaliśmy. Zosia każdą śrubkę polerowała i czyściła. Dwór w Jakubowicach też remontowaliśmy razem. Oczywiście musieliśmy to godzić z obowiązkami domowymi. Zosia prawie codziennie przyjeżdżała do Jakubowic autobusem z garami pełnymi jedzenia dla robotników. Proszę powiedzieć, która kobieta dziś by tak robiła?!

Wracamy do świąt. Proszę o opowieści wigilijne. Pani Zofio, pełny dom obcych ludzi. Co na to dzieci?
Początkowo się buntowały. Słyszałam: - Mamo, kiedy w końcu posiedzimy w święta sami?! Później przyzwyczaiły się i pomagały we wszystkim. Dziś to już nasza tradycja, dzwonią wcześniej i pytają, co przygotować. Nasze wnuczki też pomagają.

Panie Wiesławie. Przez te wszystkie lata na pewno jacyś goście zostali w pamięci.
Oczywiście. To akurat była Wielkanoc. Wracaliśmy z Lublina spod Galerii Centrum, dzisiejszy Sezam, bo tam zawsze zbieraliśmy naszych bezdomnych i samotnych, i po drodze zobaczyłem na przystanku autobusowym śpiącego mężczyznę. Zatrzymaliśmy się i zaprosiliśmy go na śniadanie wielkanocne. Zaniedbany, zarośnięty, śmierdzący. Siadł z nami przy stole, ale jakoś mu to jedzenie nie szło. W pewnym momencie poprosił mnie do kuchni i mówi: - Panie Wiesławie. Jestem alkoholikiem. Nie poradzę sobie, jeśli nie wypiję choć trochę. W drodze wyjątku dałem mu dwa kieliszki wódki i poprosiłem, żeby inni goście się nie dowiedzieli. Po tym się ożywił, zaczął jeść i naprawdę długo dyskutowaliśmy przy stole. Okazało się, że pochodzi z Poznania i jedzie w Bieszczady do swojej koleżanki. Kiedyś był prawnikiem, ale jego żona zmarła, załamał się i tak mu się życie poukładało. Zostawił mi nawet kontakty do lubelskich prawników, gdybym czegoś kiedyś potrzebował. Na drogę dostał ćwiartkę wódki, jedzenie i pieniądze. Później nas odwiedził. Już czysty, ogolony i schludny. Widzi pan, to są często ludzie na poziomie, tylko różnie się w życiu układa. Nie można oceniać nikogo tak po wyglądzie. Ale Zosia! Opowiedz o kobiecie z dworca!

Mąż z synem zabierali też bezdomnych z dworca kolejowego. Na którąś wigilię przyjechała kobieta, oczywiście zaniedbana, zasiusiana, brudna i trochę pijana. Po wigilii ogarnęła się u nas trochę. Wyprawiliśmy ją, daliśmy jedzenie i odwieźliśmy wszystkich do Lublina. Pojawiła się u nas później na Wielkanoc, ale już elegancka, czysta, w białej bluzeczce. Mam nadzieję, że jej się w życiu ułożyło. A kiedyś byłam świadkiem na ślubie jednej kobiety, która przyjeżdżała do nas na święta. Poznała u nas mężczyznę i wzięli ślub. Pomogłam jej się ubrać i wymalować. Wyglądała naprawdę elegancko. Właśnie takie chwile są dla nas ważne.

Pan mieszkał w Lublinie. Może jakieś wspomnienia z dziecięcych świąt.
To było jeszcze na Dolnej Panny Marii. Zawsze jakieś trzy dni przed świętami mama piekła ciasta, ale nie w domu. W domu tylko przygotowywała i z tym jechało się sankami do piekarni. Na Podgrodziu były wtedy dwie piekarnie. Mama z innymi kobietami piekła tam ciasta, a my ścigaliśmy się z góry na sankach. Później zabierało się na sanki te pachnące ciasta i jechało do domu. Latarnie świeciły takim żółtym, ciepłym światłem... Piękne czasy.

Jakie życzenia usłyszą goście przy stole w Państwa domu?
No cóż. Dużo zdrowia i wytrwałości. Abyśmy jak najdłużej szczęśliwie żyli. Błogosławieństwa Bożego, żeby wszystkim udało się wyrwać z marazmu i odmienić swoje życie. Abyśmy doczekali w zdrowiu następnych świąt. Oczywiście zapraszamy wszystkich potrzebujących i samotnych na wigilię. A jeśli znalazłby się ktoś, kto chciałby pomóc nam w zorganizowaniu tej wieczerzy, to czekamy na kontakt.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski