Chciałaby Pani jeszcze raz pojechać do Katynia?
Jak się dowiedziałam od przewodniczącej naszej Rodziny Katyńskiej Danusi Malonowej, że w tym roku nie pojadę, to nie mogłam się pogodzić. Nastawiłam się, że jeszcze raz przed śmiercią tam będę. Mam osiemdziesiąt cztery lata, muszę się spieszyć, a zwykła wycieczka to nie to samo. Bo my, rodziny katyńskie, nie zwiedzamy, tylko pielgrzymujemy. Na szczęście tym razem pojechał mój syn Wojtek. Bardzo to przeżył. Ja po raz pierwszy odwiedziłam Katyń na początku lat 90. Kiedy Gorbaczow pozwolił. Pojechało nas z Lublina kilkanaście osób. To były czasy! Na miejscu kaźni stał krzyż, rósł sosnowy las, otoczony płotkiem, schodził do samego Dniepru. Szliśmy tą samą drogą, co nasi ojcowie. Wzięłyśmy z siostrą trochę ziemi z Katynia - czeka teraz na nas w rodzinnym grobie. Pamiętam jeszcze samą podróż pociągiem. Wieźliśmy trochę świeczek, jakieś kwiaty... Ksiądz Adamowicz miał sporą walizę ze sprzętem liturgicznym. Przyszli sowieccy celnicy i pytają: Co tu ksiądz ma? Odpowiedział po rosyjsku, że rzeczy potrzebne do mszy. Celnik zdziwiony: "To ksiądz do Związku Radzieckiego Pana Boga wiezie?" A ksiądz na to: Nie, Pan Bóg już tam jest". No i sobie pogadali. Takie czasy. Najtrudniej było mi powiedzieć w tym Katyniu: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... Pomyślałam wtedy: Czy ja umiem przebaczyć?
Najtrudniej było mi powiedzieć w tym Katyniu: "I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy". Pomyślałam wtedy: Czy ja umiem przebaczyć?
Co sobie Pani odpowiedziała?
Przebaczyłam. Tak byłam wychowana, że wszyscy ludzie są dobrzy. A jeśli są źli, to wyjątkowo. I nie ma różnicy: Ten jest Polak, ten Francuz, a tamten Rosjanin. W każdym narodzie są tacy i tacy. Na przykład mieszkał u nas na kwaterze tuż po wojnie oficer radziecki major Asziennyj. Bardzo porządny człowiek, miły, wykształcony. Moją mamę w rękę całował i rozmawiał z nią o literaturze. O swojej rodzinnej Odessie śpiewał piosenki. Jego adiutant zachowywał się tak, jakby był naszą służącą. A na tej samej ulicy mieszkali inni Rosjanie, tacy, co strzelali do obrazów i na środku salonu stawiali wiadro w celu wie pani jakim. Wtedy chodziłam do szkoły pani Krzeczkowskiej i robiłam maturę.
Rodzice są lublinianami?
Nie. Ojciec mój, syn Hipolita i Adeli Trzaska-Błażejewskich pochodził z Kamieńca Podolskiego. Piękne miasteczko, z twierdzą, synagogą, katedrą i meczetem - widziałam je po wojnie. Hipolit bardzo szybko zgasł i troje dzieci wychowywała jego żona, a moja babka. Dzielna była. Dzieci skończyły kamienieckie liceum, synowie medycynę. Tatuś opowiadał, że towarzystwo w szkole było ekumeniczne - chodzili z kolegami raz do kościoła, raz do cerkwi. Chcieli też do synagogi, ale nie wolno było. Ojciec skończył medycynę w Kijowie, potem wybuchła pierwsza wojna i Rosjanie wzięli go do wojska. A jeszcze później rozgorzała rewolucja 1917 roku i nieciekawie się zrobiło, więc cała rodzina przyjechała do Polski. Tu ojciec wstąpił do polskiej armii. Nic dziwnego, młodzież wtedy była niezwykle patriotyczna. Oni tam w tym Kamieńcu Mickiewicza i Słowackiego recytowali. A kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka tatuś oczywiście poszedł na front i pracował - jako lekarz wojskowy - w lazarecie. Gdzieś, pod gradem kul, poznał moja mamę Marię Brochwicz-Podkańską, sanitariuszkę, która została z grupą rannych w polowym szpitalu. Wtedy panienki z dobrych domów były patriotkami, a jej, jako siostrze miłosierdzia, nie wypadało zostawić wojennych ofiar na pastwę wroga.
Wojenna miłość jak z powieści.
Rodzice wzięli ślub w Wilnie, w kościele św. Anny, dlatego też ja mam do dziś ogromny sentyment do tego miasta oraz imię. Ojca mianowali najpierw komendantem szpitala w Bydgoszczy, potem w Toruniu. Podwładni kochali go. Na pożegnanie przed wyjazdem dostał od nich album ze zdjęciami i złoconymi wpisami - kiedyś ludzie potrafili okazywać sobie szacunek. Z Krakowa, gdzie też go rzucił wojskowy rozkaz, został przeniesiony do Lublina na stanowisko szefa sanitarnego. Strasznie płakałam, bo zostawiłam w Krakowie przyjaciółki. A ojciec był zadowolony, bo lubił wschód Polski. Miałam o sześć lat młodszą siostrę Krysię. Rodzice nas kochali. Ważne były zasady. Wszyscy gromadzili się przy stole, przekleństwa były niewyobrażalne, a szacunek do rodziców, czy prawdomówność to była normalna rzecz. Pamiętam, że wciąż przygarnialiśmy jakieś zwierzęta, bo ojciec nie przeszedł obojętnie wobec psiego czy kociego kaleki. Był kochany - na Mikołaja biegał po sklepach i kupował małym gazeciarzom łyżwy w upominku. Nawet gołąb latał nam kiedyś po domu...Mama była wyedukowana jak przystało na przedwojenną pannę: znała języki, literaturę, deklamowała. Ja się do moich rodziców nie umywam. Te wspomnienia, proszę pani, są jak bajka. A wtedy ten błogostan przerwała wojna. Pamiętam, że nocy z 30 sierpnia na 1 września nie przespałam.
Coś czuło dziecko?
Już nie takie dziecko... Podlotek. Nie mogłam zasnąć, wierciłam się, w końcu poszłam do pokoju rodziców i przytuliłam się do taty. Zanim ojciec poszedł do wojska, zawiózł nas i bratową z rodziną do Ludwina, gdzie jego kolega miał dworek. Żegnaliśmy się 13 września na ludwińskiej szosie. Takie miał wąskie, lekarskie dłonie ten mój tata... Był wtedy szefem sanitarnym Armii Lublin i pojechał na front. To było ostatnie nasze spotkanie. A tu 18 września przyjeżdża do Ludwina zza Bugu jakaś dama w powozie, ze służącą, psami, walizami i mówi, że Rosjanie przekroczyli granicę i idą na pomoc. Zaraz się jednak wszystko wyjaśniło. Bo myśmy się spakowały, na furmankę i do Lublina, a tam na rogatce kapral z Wehrmachtu zdziwił się, że wracamy, bo armia radziecka będzie Lublin atakować! W naszym mieszkaniu już ktoś buszował. Coś tam zginęło... ale mama machała ręką. Na stole zostały jednak kluczyki od nowego fiata, który tata kupił tuż przed wojną. Ach, jak zazdrościli nam tego auta! Kiedyś, pamiętam, utknęliśmy w piachu nad jeziorem Piaseczno i chłopi musieli nas wyciągać. Fiata zarekwirowało polskie wojsko.
Były wieści od ojca?
Odezwał się z Rosji. To, że tam jest, potwierdził major Malczewski, prawa ręka ojca. Opowiedział, jak się dostali do niewoli pod Kowlem. Stamtąd przewieźli ich do Szepetówki. Major dał jednemu z sowieckich strażników dwie obrączki, żeby mogli uciec z ojcem, ale tata nie chciał, bo jakżeby miał zostawić kolegów! Przecież jest lekarzem! Słuchając, kiwałyśmy z mamą głowami... To było pokolenie zachłyśnięte wolnością, patriotyczne, dumne. Wreszcie przyszedł list. Długi, napisany ołówkiem chemicznym. Ojciec pisał, żebyśmy dbały o siebie, jadły cebulę. W domu było biednie. Musiałyśmy się wyżywić we trzy plus Asia. Asia to była suka, którą jako szczeniaka tata dostał od majora Dobrzańskiego "Hubala", jeszcze przed wojną, kiedy major kwaterował pod Kraśnikiem. Miał być As, wyszła Asia. W czasie wojny zakwaterował się u nas niemiecki oficer Borhardt. Ginekolog. Kiedyś doleciał nas z jego pokoju łomot - to nasz sublokator walił pasem o stół, z wściekłości - jak nam później wyjaśnił - że ten Hitler taki głupi.
Wciąż czekałyście?
Tak, myśląc że Rosjanie będę respektować prawa jeńców wojennych. Czekałyśmy po prostu końca wojny. A tu Niemcy wywalają nas na bruk. Tylko nas, jedynych spośród rodzin wojskowych na tej ulicy. Nasz dom zarekwirowało gestapo nie dając nam w zamian innego mieszkania, jak innym żonom oficerów. A mama nie poszła prosić do gestapo. Wtedy pani rotmistrzowa Ossowska, żona adiutanta generała Smorawińskiego, przyjechała, żeby kupić nasze pianino. Dobrze zapłaciła. Żyłyśmy za to przez miesiąc. Ossowska miała austriackie korzenie i podpisała folkslistę. My wylądowałyśmy na Norwida 6, w domu profesora Świeżego. W zimie mleko w naszym pokoju zamarzało. Asia miała z zimna nogi popuchnięte, więc okrywałyśmy ją taty futrem. Mebli nie było, ale kto by tam przywiązywał wagę! Mama pracowała w Radzie Głównej Opiekuńczej. Pomagała razem z innymi paniami przesiedleńcom z Zamojszczyzny, których więziono w obozie przy ulicy Krochmalnej, woziła im paczki. Pomagała też więźniom Majdanka. Potem ja. Kiedyś przyszedł gryps od kobiety w ciąży, aresztowanej razem z mężem, z prośbą o truciznę. Nie posłałyśmy cyjanku. Dziecko nie przeżyło obozu, jego matka tak. Ja skończyłam szesnaście lat i dostałam wezwanie na roboty do Rzeszy. Wyratował mnie pan Gethke, szef biura rachunkowości rolnej - wziął mnie do pracy, a tam już było dużo takich, jak ja. Gethke był członkiem NSDAP, ale też pozytywnym, ludzkim człowiekiem. Kiedyś jednego z pracowników, pana Żuławskiego, gestapo zabrało na Majdanek i proszę sobie wyobrazić, że nasz szef kupił szampana i pojechał go wykupić.
Udało się?
A jakże! Po powrocie żona Żuławskiego przyszła podziękować Gethkemu, dawała mu jakąś rodową bransoletę. Nie przyjął. Obraził się strasznie. A Żuławski opowiadał co widział. Że Niemcy układają ciała na stosie i podpalają, bo jeszcze nie było krematorium.
Konspirowała Pani?
No pewnie. Nie mogłabym zabić nawet pająka, więc strzelać się nie uczyłam - za to byłam skrzynką. Zosia Jonaczek, która pracowała w Delegaturze Rządu w Warszawie, skontaktowała mnie z inż. Sławomirem Luberadzkim. Odbierałam od niego i dla niego meldunki, listy. Raz nawet przypadkiem uratowałam mu życie. Zdekonspirowaliśmy się, bo syn właściciela domku, w którym wtedy mieszkałam, poznał w nim swojego profesora i koniec z tajnością. Znałam wielu kurierów - jeden się nawet we mnie zakochał, przynosił mi kwiaty, więc dla bezpieczeństwa organizacja musiała mnie przenieść do Warszawy. Wyrobili mi papiery, że jestem chora na raka i jadę się leczyć. Odebrał mnie na dworcu jakiś młody mężczyzna. Ooo, to będę miał! - nie wytrzymał na mój widok. A ja czesałam się w dwa cienkie warkoczyki i wyglądałam jak dziecko. Przechowywał mnie w mieszkaniu, w którym na kominku leżały pastylki z cyjankiem. Warszawa była jeszcze piękna, niezburzona. Tylko getto dyszało, bo trwało powstanie. Wróciłam do Lublina po dwóch miesiącach. I zaraz potem dostałyśmy list od cioci Zatońskiej z Brześcia, która teraz pisała z Kazachstanu. Jeden z jej synów, student medycyny, został rozstrzelany w Mińsku. Pytała o drugiego. Potwierdziła, że jej brat jest na terenie Związku Radzieckiego. Miałam też kolegę Henia Rosińskiego, siostrzeńca majorowej Połczyńskiej, znajomej rodziców, który dostał się do niewoli niemieckiej na Litwie w miejscowości Vilkaviski. Tam dowiedział się, że tata jest w Kozielsku i napisał do niego kartkę. Właśnie tę kartkę, zdjęcie moje i Krysi i binokle znaleziono przy ciele ojca.
Kiedy dowiedziałyście się, że ojciec nie wróci?
W 1943 roku. Na ulicy szczekaczka podała listę zamordowanych w Katyniu. Na widok nazwiska taty w gazecie mama zemdlała. Komendant miasta Lublin zadzwonił do mecenasa Christiansa, przewodniczącego Czerwonego Krzyża, z zaproszeniem dla pani generałowej Smorawińskiej i pułkownikowej Błażejewskiej, żeby pojechały do Katynia zidentyfikować zwłoki. Dawał nawet wojskowy samolot! Mama była słaba, więc powiedziałam: Ja jadę! Już miałam wszystko przygotowane, kiedy wieczorem przychodzi kuzyn generała Smorawińskiego z Krakowa i krzyczy na mnie, że on był w Katyniu, widział wszystko i to nie jest widok dla młodej dziewczyny. Nie wolno mi jechać! Matko, jak dobrze się stało! Przecież ja bym zwariowała na ten straszny widok. Generałowa Smorawińska też nie pojechała.
Trauma.
Od tamtej pory mama przestała się uśmiechać. Uśmiechnęła się dopiero wtedy, kiedy moja siostra Krysia urodziła pierwsze dziecko. Ale wie pani, że mimo wszystko tliła się jeszcze w nas nadzieja? Rozpytywałyśmy... Potem byłam zajęta czym innym: aresztowało mnie UB. Siedziałam przez tydzień. We wrześniu 1945 r. zamknęli mnie na dobre, w piwnicy przy Krótkiej. Posądzali o straszne zbrodnie w AK i NSZ. Zastosowali wobec mnie głodówkę. Przynosili mi śledzie, które wieszałam za ogony na sznurku. Szminką malowałam sobie policzki, żeby dobrze wyglądać. Na złość. Śledczy pytali mnie o ludzi, a ja udawałam głupka. Ktoś mnie nauczył, żeby patrzeć na czubek głowy przesłuchującego, nie w oczy, co bardzo denerwowało. W ostatni dzień mojej głodówki sąsiad z celi obok wygrzebał korytarz w ziemi, tuż przy podłodze. Przez tę dziurkę rozmawialiśmy. To był "Kord" z 27. dywizji. Pocieszał mnie, żebym wytrzymała. Kiedyś nalał krupniku do butelki i zostawił dla mnie w ubikacji. Nigdy tak nie smakowała mi zupa. Tego wieczoru oficer częstował mnie czymś na górze, ale odmówiłam. To było moje jedyne bohaterstwo. Z Krótkiej przewieźli mnie na Spokojną. Tam fajne towarzystwo - dziewczyny od "Za-pory". Jedna Zosia z mojej celi umiała zemdleć na zawołanie, więc mdlała jak z nudów chciało nam się rozrywki. Albo waliłyśmy w kaloryfery. A potem pojechałam na Zamek. Z wielką paradą, odkrytą budą przez Krakowskie, pod karabinami. Jak bandzior. Jakiś znajomy chłopak zawiadomił mamę. W celi na Zamku siedziałam przez kilka dni razem z Niemkami i prostytutkami. Jak się kładłyśmy się spać na podłodze, musiałyśmy się umawiać, kiedy zmieniamy bok. Potem siedziałam z paniami z Zamościa. O tam, to nawet recytowałam wiersze. W końcu wie pani, kto mnie uratował?
Kto?
Jeden młody śledczy z UB. Pewnego razu podczas przesłuchania wyszedł zostawiając papiery na biurku. Oczywiście zajrzałam do nich. No i dowiedziałam się, jak bagatelizowali moją rolę w organizacji inni przesłuchiwani. Mówili, że ci chłopcy (kurierzy) to po prostu moi adoratorzy. I wiedziałam już, co mam mówić. Niczego mi nie udowodnili. Wyszłam, kiedy zaczęły kwitnąć fiołki. Czuło się jeszcze Majdanek. Poszłam tam z kolegami, widziałam rączki i nóżki... Pewnego dnia mama nie wróciła do domu z pracy. Szukałam jej wszędzie, a ona była na Cytadeli w Warszawie, zaaresztowana przez informację wojskową. Któraś z koleżanek - mama pracowała wówczas w bibliotece szpitala Bobolanum - powiadomiła kogo trzeba, że ona, pułkownikowa, wdowa po oficerze zamordowanym w Katyniu jest szefem siatki szpiegowskiej. Wtedy był ogólny amok, mnóstwo politycznych procesów o szpiegostwo. Mama wyszła w końcu, wkrótce umarła. Mnie wywalili z banku, bo byłam "szumowiną polityczną". Nigdy nie mogłam awansować. Ale Katynia nigdy się nie wyparłam. Opowiadałam o nim młodym ludziom - wielu nie wierzyło.
Będzie wystawa
Wasze fotograficzne skarby - rodzinne pamiątki znajdą się na wystawie "Sagi Lubelszczyzny - portret rodzinny", którą organizujemy wraz z Galerią Prospero i Radiem Lublin. Wy też podzielcie z nami swoją rodzinną sagą. Na zdjęcia czeka w galerii Prospero Barłomiej Bułtowicz, Krakowskie Przedmieście 52.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?