Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szmulewicz: - Myśliwi i rolnicy nie powinni być sędziami w swojej sprawie

Lucyna Talaśka-Klich
Lucyna Talaśka-Klich
Rozmowa z Wiktorem Szmulewiczem, prezesem Krajowej Rady Izb Rolniczych o najważniejszych zadaniach dot. polskiego rolnictwa.

 

Problemów w rolnictwie jak zwykle jest dużo. A co pańskim zdaniem wymaga załatwienia w pierwszej kolejności?

Najważniejsze jest to, by jak najszybciej pozbyć się afrykańskiego pomoru świń i ptasiej grypy, ale to nie jest prosta sprawa i wymaga czasu. No i oczywiście współpracy wszystkich służb oraz rolników. 

 

Jak ocenia Pan tę współpracę?

W miarę dobrze, chociaż zdarzały się jakieś drobne problemy, na przykład zatory powstające przy wykupie świń, czasami ceny w skupie były zbyt niskie. Wiem, że to efekt tego, iż niektóre firmy skupujące starają się wykorzystać sytuację. Dziś jest to już w miarę uregulowane. 

 

W związku ze zwalczaniem afrykańskiego pomoru świń, policzono dziki i uznano, że nie ma potrzeby, by znacząco zredukować ich populację. A rolnicy mówią, że coraz więcej tych zwierząt wchodzi im w szkodę. Ich uprawy niszczą także inne zwierzęta, więc gospodarze bardzo liczyli na zmiany w ustawie Prawo łowieckie. Kiedy one wreszcie wejdą w życie?

Nowelizacja Prawa łowieckiego miała wejść w życie 1 stycznia 2017 roku, ale z nieznanych mi powodów nie weszła. 

 

Komuś na tym opóźnieniu mogło zależeć?

Rolnicy uważają, że zadziałało lobby myśliwskie, które jest hermetyczne i nie chce żadnych zmian. Widać jednak, że Polski Związek Łowiecki nie daje sobie rady ze współczesnymi wyzwaniami, a dzika zwierzyna stała się źródłem wielu konfliktów na wsi. Ale to też jest wina ministerstwa środowiska, pewnych zaszłości. Czas najwyższy dostosować prawo sprzed kilkudziesięciu lat. 

 

Od tamtego czasu wiele się zmieniło - przybyło zwierzyny, także tej chronionej. Rozrosły się populacje nie tylko dzików, ale i np.  łosi, wilków, bobrów, saren, a nie ma zdefiniowanych optymalnych stanów tej zwierzyny. Nigdy wcześniej nie widziałem na polach tak wielu saren, czasami w stadzie jest ich nawet 30 - 50 sztuk. Za to brakuje drobnej zwierzyny, na przykład zajęcy i kuropatw. 

 

Myśliwi zajmują się introdukcją m.in. zajęcy, bażantów, kuropatw...

Niewiele to daje, jeśli te wypuszczone na wolność zwierzaki i tak szybko zostaną zabite przez drapieżniki (także drapieżne ptaki), których jest już w naszym środowisku za dużo. Takie naprawianie przyrody przypomina syzyfowe prace. Poza tym ptactwo też niszczy coraz więcej upraw. Czas najwyższy coś z tym zrobić, więc prawo trzeba zmienić, dostosować. 

 

W jakim kierunku powinny pójść zmiany w Prawie łowieckim? 

Ani myśliwi, ani rolnicy nie powinni być sędziami we własnej sprawie. Lepiej by było, gdyby straty wyrządzone przez dziką zwierzynę oceniali bezstronni specjaliści.  

Szmulewicz: - Myśliwi i rolnicy nie powinni być sędziami w swojej sprawie

Planowano, by wojewoda powoływał takich specjalistów w każdym powiecie. To był zły pomysł?

Dobry, ale poszło o pieniądze. No bo kto za to szacowanie powinien zapłacić?

 

No właśnie, kto?

Moim zdaniem powinny płacić dwie strony: Skarb Państwa, który jest właścicielem dzikiej zwierzyny i ma obowiązek dbać o środowisko oraz myśliwi, którzy dzierżawią obwody łowieckie i czerpią z tego korzyści. Projekt nowelizacji ustawy Prawo łowieckie nie był idealny, znajdował się na etapie konsultacji. Jednak pomysł był dobry. Sto lub dwieście milionów złotych z polskiego budżetu na szacowanie strat na polach na pewno by nie wywróciło krajowego budżetu, a te środki pomogłyby nie tylko rolnikom, ale i przywróciłyby równowagę w środowisku. 

 

Szkody w uprawach powodują nie tylko dzikie zwierzęta, ale i susza, mroźne i bezśnieżne zimy. 

Parafrazując wypowiedź byłej pani minister można rzec, że taki mamy klimat. Bo zawsze były zimy, przymrozki, padało za mało albo za dużo. Klimat mamy zmienny. Dlatego niezbędne są ubezpieczenia w rolnictwie, żeby gospodarz był chociaż w miarę zabezpieczony. Kiedyś rozważano taki pomysł, żeby gospodarz mógł się zabezpieczyć przed stratami wyrządzonymi także przez dziką zwierzynę (z dopłatami do polis). Warto do niego wrócić. Jeśli chodzi o uprawy, to rolnicy ubezpieczali dotąd ok. 20 procent i to często od jednego ryzyka, na przykład gradobicia, ujemnych skutków przezimowania lub przymrozków wiosennych. 

 

Ubezpieczenia pakietowe są lepsze?

Wnosiliśmy, by dopłaty dotyczyły ubezpieczeń pakietowych. Chcieliśmy także, żeby były one powiązane z ubezpieczeniami OC. Bo firmy są zainteresowane polisami dotyczącymi budynków, maszyn,  aut, ale rzadziej upraw, bo ryzyko w tym wypadku jest większe. Zatem chcieliśmy, by firma która ubezpiecza budynki rolnika, od razu ubezpieczała też to, co ma na polach, w oborach, chlewniach... Ale ta propozycja nie przeszła.

 

Zmiany jednak są. Wzrosła dopłata do ubezpieczeń. 

Jest nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach, która mówi, że dopłaty z budżetu państwa do składek ubezpieczenia będą przysługiwały rolnikom w wysokości do 65 proc. składki w przypadku zawarcia umowy ubezpieczenia zawierającej pakiet rodzajów ryzyka i określenia przez zakład ubezpieczeń stawki taryfowej nie przekraczających 9 proc. sumy ubezpieczenia. Dotyczy to upraw na glebach lepszych.

 

Zaś w przypadku upraw prowadzonych na użytkach rolnych klasy V i VI może to być więcej, tj. odpowiednio 12 proc. i 15 proc. sumy ubezpieczenia tych upraw. Oczywiście, nikt nie ubezpieczy plantacji buraków cukrowych na gruntach VI klasy, bo trzeba być rozsądnym. Dlatego konieczny jest wykaz - co może być uprawiane na jakich glebach. Moim zdaniem te zmiany poszły w dobrą stronę. Zobaczymy, jak one się sprawdzą w tym roku. 

Przeczytaj też: Ostatni raz składamy papierowe wnioski o dopłaty bezpośrednie

 

Pod koniec minionego roku zabrakło pieniędzy na dopłaty do polis i ministerstwo rolnictwa przesuwało je w budżecie.

Dobrze, że w tym roku zwiększono środki z budżetu na dopłaty do 917 milionów złotych, w kolejnych ma być ich jeszcze więcej. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby te zasady były bardziej elastyczne. Żeby np. nie trzeba było ubezpieczać całego plonu, by pozwolono rolnikom na udział własny, np. do 50 procent. To mogłoby ludzi bardziej zachęcić do ubezpieczania. Przecież lepsze są ubezpieczenia, niż tzw. socjal.

 

Jednak nawet najbardziej przezorni rolnicy mogą stracić, jeśli ubezpieczą rzepak np. przed ujemnymi skutkami przezimowania, a ubezpieczyciel nie wypłaci im odszkodowania widząc, że rzepak był osłabiony przez np. śmietkę kapuścianą. 

To jest ogromny problem związany z zakazem stosowania neonikotynoidów w zaprawach nasiennych. Ubezpieczyciele doskonale go znają i wykorzystują. Zanim zdecydują się wypłacić odszkodowanie, to sprawdzą, czy szkodniki nie zniszczyły korzeni rzepaku i w ten sposób osłabiły rośliny. 

 

Winą rolnika nie jest brak skutecznych środków do zwalczania między innymi śmietki, więc za co go karać?

To prawda, bo po wprowadzeniu zakazu stosowania insektycydów z grupy neonikotynoidów, rolnicy nie dostali nic w zamian.  Nie rozumiem, dlaczego polski rząd zgodził się na wprowadzenie tego zakazu. Decyzję podjęła Komisja Europejska. To miało pomóc pszczołom i innym owadom zapylającym, choć do dziś nie udowodniono, że to te zaprawy neonikotynoidowe były powodem ginięcia pszczół. 

 

Jednak niektóre państwa, które należą do Unii Europejskiej, zgodziły się na czasowe stosowanie zapraw neonikotynoidowych. A wykorzystywanie ich jesienią sprawia, że rośliny wchodzą w okres zimowego spoczynku znacznie silniejsze. Mniej atakuje je śmietka, lepiej znoszą mrozy, no i później nie potrzeba tylu chemicznych zabiegów.

 

Co pozostało naszym rolnikom? Słyszałam, że nie mają skutecznych środków do walki z tymi szkodnikami.

Teraz polscy rolnicy są w kropce. Stosują inne środki, ale nie są one w stanie zastąpić tych zakazanych. Wykonują więcej oprysków (co dla środowiska nie jest dobre), ponoszą wyższe koszty produkcji i nie są w stanie konkurować z gospodarzami z krajów, w których dopuszczono stosowanie zapraw. Wysiew rzepaku w sierpniu, oblot pszczół (w czasie kwitnienia) - na początku maja, więc jakie zagrożenie może stanowić dla tych owadów zaprawa użyta podczas siewu?

Dlatego staramy się przekonać polski rząd, by zgodził się na czasowe stosowanie zapraw neonikotynoidowych. Przynajmniej do czasu wprowadzenia innych, skutecznych środków, a to może potrwać. 

 

Producenci rzepaku wciąż mają problem, za to poprawiło się w mleczarstwie. Jest się z czego cieszyć?

Ceny w skupie mleka są rzeczywiście wyższe niż przed rokiem, ale mam spore obawy związane z unijnymi magazynami, które wypełniono mlekiem w proszku. Unia przez około dwa lata prowadziła interwencyjny wykup tego mleka, dopłacała do przechowalnictwa. Jeśli zapasy zostaną uwolnione, to sytuacja w mleczarstwie znowu może się pogorszyć. Dlatego lepiej przerobić te zapasy na pasze, bioenergię, albo wysłać mleko poza Unię Europejską na przykład do osób, które cierpią głód. Byleby ten towar nie trafił na rynek!

 

Także producenci trzody chlewnej mniej narzekają na ceny w skupie.

Oni też dostają wyższe stawki, ceny  są  w miarę dobre, ale najważniejsza jest walka z afrykańskim pomorem świń. Poza tym trzeba jak najszybciej odbudować stado loch. Żebyśmy nie byli uzależnieni od prosiąt i warchlaków importowanych z Europy Zachodniej.

 

Już jesteśmy od tego uzależnieni!

No, niestety, już tak jest. A przecież koszt zakupu prosiąt jest jednym z ważniejszych elementów wpływających na opłacalność produkcji. Dlatego trzeba zrobić wszystko, by polscy rolnicy zechcieli zainwestować w ten rodzaj produkcji.

Szmulewicz: - Myśliwi i rolnicy nie powinni być sędziami w swojej sprawie

Producent prosiąt, który półtora roku temu zlikwidował część stada, teraz zwiększa produkcję. Stwierdził jednak, że choć zainteresowanie jest tak duże, iż „kupujący prosięta najlepiej wyciągaliby wprost spod maciory”, a ceny są dobre, to on będzie inwestował ostrożnie. 

Nie ma się co dziwić, że rolnicy są ostrożni, bo wielokrotnie się sparzyli. 

 

Unijna pomoc na rozwój produkcji prosiąt będzie w stanie ich do tego przekonać?

Potrzebne są przede wszystkim programy wieloletnie, które będą gwarantowały im stabilizację. 

 

Czy wprowadzenie znaku „Produkt polski” może pomóc w odbudowie rynku trzody chlewnej w naszym kraju? 

Mam nadzieję, że wymóg, by znak „Produkt polski” mógł być stosowany na przykład na wieprzowinie ze świni, która  nie tylko urosła, ale i urodziła się w naszym kraju, może przyczynić się to do większego zainteresowania produkcją prosiąt. Na razie mamy deficyt, który wynosi około sześć milionów prosiąt rocznie. 

 

To zachęci rolników? Czy zamiast importować materiał do tuczu, sami będą chcieli go wyprodukować? Nie sądzę, by kierowali się wyłącznie patriotycznymi pobudkami.

Na pewno zechcą się tym zająć, jeśli większe zainteresowanie polskimi produktami przełoży się na wyższe pieniądze za ich pracę. Aby tak się mogło stać, trzeba uświadamiać konsumentów, by chcieli kupować przede wszystkim żywność od naszych rolników. Warto mówić o walorach smakowych polskiej wieprzowiny, o jej jakości, o tradycjach kulinarnych. Konsument powinien też wiedzieć, ile jest „mięsa w mięsie”, dlaczego ta kiełbasa jest tańsza albo droższa. To zadanie na lata, bo na razie najwięcej osób na zakupach wybiera najtańsze towary. 

 

Jednak ci, którzy chcą rozwijać produkcję zwierzęcą mają coraz częściej problemy z sąsiadami. Bo chlewnia, czy obora w pobliżu domu z pięknym ogrodem, to nie jest mile widziane sąsiedztwo. Szczególnie w miejscowościach położonych wokół dużych miast. Problem jest tak duży, że powstało Ogólnopolskie Stowarzyszenie Obrony Praw Rolników, Producentów i Przetwórców Rolnych. 

Problemem jest to, że rolnicy są w mniejszości. Dotyczy to także wielu wsi. 

 

W mniejszości są też coraz częściej reprezentanci rolników w gminnych radach. 

I to też jest problem. Dlatego powinniśmy dążyć do tego, by w całym kraju, każda gmina miała plan zagospodarowania przestrzennego. By każdy, kto kupuje działkę i chce budować dom na wsi wiedział, gdzie mogą powstać chlewnie, obory, osiedla domków albo fabryki. Przecież ktoś, kto kupuje mieszkanie np. w Warszawie, nie może mieć pretensji o to, że pod jego oknami jeżdżą tramwaje i hałasują, a obok pracuje fabryka. Na wsi też sytuacja powinna być jasna.

 

Samorządowcy twierdzą, że aby te plany powstały, potrzebne są ogromne pieniądze, a gminy ich nie mają. To co zrobić?

Przydałoby się dofinansowanie z budżetu krajowego. 

To bardzo ważne, by nie doszło do wygaszania produkcji rolnej z powodu waśni sąsiedzkich, protestów. Przecież rolnictwo jest naszą dumą! 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Szmulewicz: - Myśliwi i rolnicy nie powinni być sędziami w swojej sprawie - Gazeta Pomorska

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski