Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Mysłowski - wciąż między Lublinem a Nowym Jorkiem

Ewa Czerwińska
Tadeusz Mysłowski
Tadeusz Mysłowski J.J. Bojarski
O Piotrkowie I i II, ojcu kowalu, trawie na pastwisku, Paryskiej Kulturze, dziewczynie z perłą, Irenie na całe życie, czerni i bieli, rozdrożach i galeriach z Tadeuszem Mysłowskim rozmawia Ewa Czerwińska.

Kiedy ostatnio był Pan w Piotrkowie?

Oooo, nie byłem tam, nie przesadzając, może dwadzieścia lat.

Nie ciekawi Pana, jak dziś wygląda Pana miejsce urodzenia?

Myślę, że niekoniecznie trzeba być w tych ważnych dla nas miejscach fizycznie. Trzeba być mentalnie. Nie trzeba być z rodziną, żeby myśleć o kimś bardzo bliskim i głęboko odczuwać. Ja nie muszę w tym Piotrkowie być, bo on i tak tkwi we mnie. Nie mieszkam w Polsce od czterdziestu kilku lat i jestem teraz na rozdrożu mojego życia. W pewnych momentach życia każdy człowiek stara się zbliżyć do czegoś bardzo bliskiego. A co może być bliższe dla mnie niż to, jak nazywa mój przyjaciel, chłopięctwo? Ryszard Kapuściński mówił, że człowiek istnieje wtedy, kiedy może wrócić do tych najbardziej wczesnych lat swojego życia. Mam kilka momentów, kiedy stuknęło mnie w pewnym sensie.

Co stuknęło?

Coś, o czym się nie myśli, a później to coś zaczyna być bardzo ważne. Na przykład moje imię. Skąd się wziął Tadeusz? Nasza krewna przyszła do mojej mamy i mówi: Słuchaj, czy twój syn może nosić imię mojego zamordowanego dziecka? A jej syn, Tadeusz Tomaszewski, oficer, zginął w Katyniu. Kiedy się wykształcił, to go zabili. Tragedia. Przez dłuższy czas to nie docierało do mnie.

Czuje Pan ciężar jego losu na sobie? Jak w pewnym sensie spadkobierca?

Owszem, znałem tę historię, ale ona kiedyś powróciła do moich sensów. Pomyślałem, że ja muszę dopełnić to jego życie. Nie w sensie dosłownym, ale duchowym. Sam podpisuję się Tade, z francuska, z akcentem na ostatniej sylabie. Wie pani, ja bardzo kochałem Tadeusza Makowskiego. Jego obrazy, wrażliwość. Pamiętam, gdy pierwszy raz wyjechałem do Paryża i szukając tam śladów polskości, zobaczyłem właśnie jego prace w muzeum - te dzieci, z ich romantyzmem. Cały ten czysty teatr. Więc to drugi ważny dla mnie Tadeusz.

Mówi Pan o odkrywaniu. Co Pan odkrył w krainie chłopięctwa?

Nie przywiązuję wagi do tego, że coś trzeba bardzo drobiazgowo pamiętać, bo tylko wtedy to coś jest takie namacalne. Ale pamiętam Piotrków, ten z lat 50., bo my wyprowadziliśmy się stamtąd do Lublina w 1945 roku. Powracaliśmy do niego z bratem Stanisławem na wakacje, do rodziny. Rodzina była serdeczna, ale nie miała wystarczająco dużo miejsca, żeby przyjmować nas obu razem. Więc jeden mieszkał u jednego wujka w Piotrkowie I, a drugi u drugiego w Piotrkowie II. Mój ojciec był człowiekiem wyciszonym, ale miał niesamowitą siłę. Kontakt mieliśmy niewielki. Był obecny i jednocześnie nieobecny, bo godzinami pracował w kuźni. Kowal i w pewnym sensie artysta. Są więzi między ojcem a synem oparte na opowiadaniach, pytaniach, poradach, a nasze były inne. Ja mu nie zadawałem pytań. Owszem, zadawałem je, ale sam sobie na nie odpowiadałem. Wtedy kształtowała się moja nadwrażliwość.

O co Pan pytał?

Jak każdy chłopiec. Wolno się rozwijałem - źle się uczyłem, masę rzeczy mnie rozpraszało. Widziałem to interesujące życie w zupełnie innych kanałach rzeczywistości, ciekawszych niż lekcje, stopnie, nauka. Nigdy nie czekałem, że ktoś mi poradzi. Sam chciałem pewne rzeczy zbadać. Szkołę skończyłem dzięki mamie, która była bardzo opiekuńcza.

To znaczy, że nie szukał Pan autorytetów? Kontestator z Pana.

Ostatnio przeglądałem jakieś notatki i znalazłem list dyrektora BWA w Łodzi - tam miałem mieć wystawę. I ten dyrektor pytał mnie, jakich miałem profesorów w szkole. Odpisałem, że to nie był jeden profesor, tylko kilku ludzi, którzy dopełniali mój świat. Wymieniłem chyba pięć osób. Po angielsku to się nazywa composit. Jak szukają jakiegoś gangstera, to ktoś rysuje composit: wspólny portret pamięciowy.

Naprawdę nie chciał Pan oddać chwały żadnemu ze swoich akademickich profesorów?

Nie o to chodzi. Oddaję chwałę komu się należy. Myślę jednak, że jedna osoba nie wystarczy. Zbierałem różne cenne fragmenty, które mnie intrygowały w innych ludziach i składałem ten mój composit. Do podstawówki chodziłem w dzielnicy Abramowice, a potem do plastyka, który wówczas mieścił się w Bramie Grodzkiej. O, i tam był pan Eugeniusz Baranowski, imponujący nauczyciel. Należał do tej generacji wojennej, która siebie odłożyła w cień, a całą wiedzę oddawała młodym. Był niesamowicie zdolny i ambitny. To on odkrył mój talent. Kiedyś przyszedł do nas do domu - a mieszkaliśmy na Kunickiego - żeby mamie powiedzieć, że będę pytany z matematyki. Żebym się nauczył. Zapraszał mnie domu, miał dużą kolekcję reprodukcji słynnych obrazów. Studiował u Kowarskiego - to była szkoła formizmu polskiego. Widziałem u niego w domu portret dziewczyny z perłą. Zrobił go na desce, całość była bardzo surowa, goła. Patrzyłem na to i myślałem: Boże, czy ja kiedyś poznam te tajemnice, dlaczego to jest takie silne? Prosty portret, a tyle emocji! Proszę sobie wyobrazić, jakieś piętnaście lat temu, była w Waszyngtonie wystawa Vermeera, a na niej - ta dziewczyna z perłą. W New York Times napisali, że tylko jednego dnia odwiedziło ją 70 tysięcy ludzi! Wtedy zrozumiałem: to nie jest tylko moje zachwycenie, wszyscy przechodzą tę "barierę dźwięku". A potem poznałem krewnego Vermeera, przedstawiciela piątej generacji. Zrobiliśmy razem film o 11 września, który pokazałem na spotkaniu w Radiu Lublin. Tam z kolei pokazał swój film o mnie Jurek Bojarski. Serdeczny człowiek.

Powróćmy jednak do Eugeniusza Baranowskiego. Znajomość urwała się po szkole?

Tak. Ale przed kilkunastoma laty poprosiłem Andrzeja Mroczka, nieżyjącego dziś dyrektora Biura Wystaw Artystycznych w Lublinie, człowieka - legendę, żeby zrobił wystawę Baranowskiemu. A robił wtedy przepiękne rysunki, takie w stylu Disneya. I powstała wystawa, a ja spłaciłem mu dług. W pewnych momentach życia myśli się o innych. Ta instalacja Shrine na Majdanku, którą zaprojektowałem, upamiętniająca bez- imienne ofiary, jest również takim hołdem dla pamięci.

Coś jeszcze zostało Panu ze szkoły w Bramie Grodzkiej?

Nie uczyłem się, ale wciąż rysowałem, chodziłem na targ i przynosiłem stamtąd masę szkiców. To był sposób sprawdzenia się. Profesor Zwolakiewicz stawiał mi za to przy nazwisku kółka. To procentowało. A mnie cieszyło, że mogłem coś robić. Byłem jednak buntownikiem. Niełatwo przyjmowałem cudze racje.

Tylko praca i praca. A gdzie dziewczyny?

Były. Do szkoły w Lublinie przyjechała z Łodzi bardzo piękna dziewczyna, bo rodzina chciała ją oderwać od tamtejszego high life’u i kręgów Romana Polańskiego. I ja wtedy byłem młodym, przystojnym człowiekiem, wysportowanym, bo ćwiczyłem kulturystykę. Stanowiliśmy ładną parę. Ale platoniczną. Po szkole zacząłem studiować na ASP w Krakowie, a ona mieszkała w Łodzi. Na drugim roku się ożeniłem. To była całkiem nowa dla mnie sytuacja. Byliśmy pod wzajemnym urokiem. Dostałem stypendium artystyczne i ona myślała, że od razu będę słynnym artystą. A ja byłem rozpięty między tradycyjnym Krakowem a fabryczną Łodzią, w której istniała jedyna w tej części Europy galeria sztuki współczesnej. Żyłem w dualizmie, między modernizmem a sztuką krakowską, której zresztą już miałem dosyć.

Dlaczego?

Już w Piotrkowie, kiedy jako dzieciak zbliżyłem się do natury, zrozumiałem, że w opowiadaniu o świecie nie chodzi tylko o narrację, oglądanie tego landszaftu. Godzinami mogłem patrzeć, jak trawa się rusza, liście na drzewie... Potem w Ameryce zobaczyłem prace ludzi, którzy stworzyli mobil art, na przykład Alexander Colder, którego rzeźby się ruszają... Kiedy mieszkałem w Piotrkowie, nad moim łóżkiem wisiał taki oleodruk, na którym jelenie na rykowisku patrzą na pędzący pociąg. Co za kontrast między przyrodą, lasem, zwierzętami a tym cudem techniki, kolejowym parowozem! A ja przecież mieszkałem w dzielnicy kolejowej i wciąż szkicowałem te kolejowe pejzaże... Ale odsuwałem się od narracji. Ta cała "krakowskość" sztuki, choć podobał mi Tadeusz Kantor, wypychała mnie jednak ku czemuś innemu.

Złapał się Pan tego źdźbła trawy i poleciał w świat.

No tak, do Paryża. Ta trawa jest ważna. Bo wie pani, jak ja pasłem te krowy, nieraz i pięć godzin, to siłą rzeczy byłem sam na sam z naturą. Oglądałem tę trawę i oglądałem, wciąż to samo, powtarzające się jak Bolero Ravela, ale nie było nudno. To tak jak z pustynią. Nigdy nie jest monotonna. Ma różne formy. Mój profesor na akademii mówił: Słuchaj, maluj kobietę tak, jakbyś malował pustynię. Nie chodziło o to, żeby wymalować piersi albo skórę kobiety, tylko wniknąć w tę niewidzialną materię zjawiska, jakim ona jest.

No to wróćmy do kobiety. Pierwszej miłości i żony, Jolanty.

No widzi pani, życie jest wielopiętrowe! Mój mózg pracuje na różnych falach i okazuje się, że ja mogę przenosić się z jednej fali na drugą. A z Jolantą, piękną blondynką w stylu Bardotki, skończyło się. Za to przyszła następna afera miłosna: w Kazimierzu nad Wisłą poznałem inną dziewczynę, zupełnie kontrastową - brunetkę. To była Irena Hochman. Jej brat był piosenkarzem, śpiewał znaną piosenkę "Konik na biegunach". Dopiero później mi powiedziała, że kiedy zobaczyła mnie tam nad Wisłą, to pomyślała, że chciałaby mieć takiego mężczyznę. Dziś to kobieta mojego życia. Najwierniejszy przyjaciel. A wtedy zbliżyliśmy się do siebie. Ale przyszedł rok 1968 i to ona znalazła się na rozdrożu. Musiała wyjechać z rodziną, do Austrii. Mnie udało się wyjechać do Paryża, na zaproszenie. Długo nie mogłem dostać paszportu, pani wie, jak było. W czasie studiów dostawałem stypendium, więc straszyli mnie, że będę musiał je oddać. Sto tysięcy! Kosmiczna suma! W jakimś sensie to ja do tego Krakowa przyjechałem z prowincji. Bo Lublin nią był, co tu ukrywać. Miałem kolegę z Lubelskiego, który jak poszedł raz do kina, to zdziwił się, że światło zgasło. Mówi: Tadeusz, wychodzimy. Ja na to: Ale jeszcze się nie zaczęło. Dziś jest profesorem w Akademii Krakowskiej. Pierwszy wyjechał do Stanów mój przyjaciel Jan Pamuła i on wykombinował mi to zaproszenie do Paryża. Paryż zmienił moją świadomość. Zobaczyłem niesamowite miasto. Po szkole pojechałem tam po raz drugi. Już z obrazami.

A Irena?

Była blisko, w Wiedniu, ale nie mogła mnie odwiedzić. Jednak pomagała, byliśmy ze sobą blisko. Nie chciałem robić chałtur, bo prawdziwa sztuka to jest życie, dzień za dniem, nie tylko od święta. Mama przysyłała mi paczki z suchą kiełbasą i papierosy sporty. Ciężko było. Ale dostałem od Paryskiej Kultury stypendium i propozycję wystawy w galerii Lambert na wyspie św. Ludwika, gdzie wystawiali m.in. Czapski i Lebenstein. Poznałem ciekawych ludzi - Sandauera, Białoszewskiego... Mieszkałem u polskiej rodziny, gdzieś w piwnicy, żeby przetrwać. Wystawa była pewnym sukcesem, bo wówczas Paryż patrzył z ciekawością na Polskę, na cały Wschód za żelazną kurtyną i tych młodych zbuntowanych, wśród których byłem i ja. Dzieliłem tę wystawę z Bogdanem Regulskim, grafikiem. Specjalnie na nią Bogdan stworzył popartowski plakat w duchu Andy’ego Warhola. Były na nim nasze twarze z kapslami coca-coli w miejscu oczu. Wtedy panował szał na Andy’ego - poznałem go zresztą, kilka lat później. Te puszki z zupą pomidorową Campbell... Dziś młodzi twórcy piją te zupy niczym... Eeech, zabrnęliśmy!

Ale warto było. Późne lata 60. to był przecież niesamowity czas. Rewolucja w kulturze. No to się Pan naoglądał, bo w Polsce wówczas było raczej przaśnie. Jak reżim przykazał.

W 1969 roku Armstrong poleciał na Księżyc. I mnie Paryż wykopał, bo nie przedłużyli mi wizy. I wtedy Irena zaprosiła mnie do Ameryki. Nigdy nie myślałem, że tam się znajdę. Na akademii w Krakowie miałem kolegę, Zdzisława Rożka, który pilnie uczył się angielskiego. Miał rodzinę w Stanach. Często stawiałem mu te słynne dziś kremówki Wojtyły z myślą, że może kiedyś zaprosi mnie do nowego świata.

Ale nie zaprosił.

Nie zaprosił, bo nigdy nie wyjechał. Został z tym angielskim w kraju, a ja - bez angielskiego - wylądowałem na wyspie Manhattan.

Był mit Ameryki.

Był. Ale jak wyjechałem, to nie byłem w stanie strawić, że Polacy mają tam złą opinię. Amerykanie nic nie wiedzieli o Polsce, tylko to, że stamtąd pochodzi kiełbasa, a ludzie chodzą pijani po ulicach. Nie znali historii Polski, choć Kościuszko i Pułaski walczyli o ich kraj. Źle się z tym czułem. Dopiero jak przyszły lata 80. - papież Wojtyła, Wałęsa - sytuacja się zmieniła. Myślałem, że Amerykanie pomogą mi, dadzą jakieś stypendium. Pamiętam, jak zamiast tego w jakiejś fundacji pani dała mi pięć dolarów, bo jej kogoś przypominałem. Jak żebraka mnie potraktowała. Potem nauczyłem się angielskiego. To cudowne myśleć w dwóch językach.

A co Pan myślał? Że będzie Pan tworzył?

Chciałem. Nie było tam polskiego ogniska kulturalnego, jak w Paryżu, wokół Paryskiej Kultury. Na początku przeżyłem szok kulturalny. Wszystko negowałem. Ożeniłem się z Ireną, a ona zaraz wyjechała na studia do innego stanu. I znów zostałem sam. Na rozdrożu. Musiałem z czegoś żyć, więc pracowałem w fabryce druku na materiale. Nie projektowałem, technicznie przygotowywałem produkcję. Kiedy wróciła Irena, zaczęło nam się lepiej powodzić. Otworzyła galerię sztuki w Soho (dziś ma ją na Madison Avenue, najbogatszej ulicy Nowego Jorku). Ameryka jest anglosaska, ma estetykę opartą na Freudzie, inną niż romantyczna Europa. W tym czasie - w latach 70. - amerykańska sztuka przejęła od Europy hegemonię. Zaczęto przerabiać fabryczne hale na galerie. Byłem nimi zafascynowany. W twórczości odpłynąłem w zupełnie inną sferę. Zapowiadałem się jako kolorysta, a odpłynąłem w czerń i biel, i w euklidesowską geometrię. Zatraciłem romantyzm. Zacząłem parać się grafiką. Wysyłałem prace na międzynarodowe wystawy. A potem znów postanowiłem wrócić do figury ludzkiej. Do człowieka. "On i ona od nowa" - tę pracę pokazałem na Triennale Grafiki w Krakowie i dostałem jedną z pięciu nagród. Ale znów nie mogłem znaleźć swojego miejsca. Znów byłem na rozdrożu.

I znów trawy chwiały się na wietrze. Pan to lubi.

Tak. Wciąż szukałem i szukam. A wszystko ma swoje rozdwojenie: jestem w domu i poza domem. W Nowym Jorku i w Lublinie. Kiedy znajduję się w jednym miejscu, myślę o drugim. I odwrotnie. To jest i bolesne, i piękne. Wie pani, ja z siedemdziesiąt razy przekroczyłem Atlantyk. Kiedy lecę, nie mam nazwiska. Frunę jak ptak. Lubię ten stan. Prowokuje do pokory i myślenia, czym naprawdę jest życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tadeusz Mysłowski - wciąż między Lublinem a Nowym Jorkiem - Kurier Lubelski

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski