Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ucieczki Polaków w okresie PRL: Konstantego Bilewicza ucieczka do wolnego świata

Konstanty Bilewicz, oprac. Marek Adamkowicz
Rejs na pokładzie TSS Stefan Batory był szansą na poznanie świata za żelazną kurtyną. W przypadku Konstantego Bilewicza była to podróż ku wolności
Rejs na pokładzie TSS Stefan Batory był szansą na poznanie świata za żelazną kurtyną. W przypadku Konstantego Bilewicza była to podróż ku wolności
Nie wiadomo dokładnie, ile osób uciekło nielegalnie z Polski po II wojnie światowej. Zapewne były ich tysiące. Motywy tego desperackiego kroku były różne. Obawa o życie, represje za działalność w podziemiu, chęć połączenia się z mieszkającą za granicą rodziną albo po prostu nadzieja na lepsze życie. Wśród tych, którzy postanowili przedostać się na drugą stronę żelaznej kurtyny był Konstanty "Bill" Bilewicz z Gdańska. Po wielu próbach udało mu się wyjechać z kraju w 1973 r. Po 40 latach postanowił opowiedzieć historię swojej brawurowej ucieczki.

Myśl o ucieczce z Polski dojrzewała we mnie długo, wiedziałem jednak, że nie mam innego wyjścia. Odkąd bowiem skończyłem zasadniczą służbę wojskową w Marynarce Wojennej, byłem nieustannie obserwowany. Powód był zresztą banalny - moja rodzina miała "nieodpowiednie" pochodzenie, ale sprawę pogorszył mój udział w zamieszkach Grudnia '70 w Gdańsku i w Gdyni. Sytuacja stawała się dla mnie coraz bardziej nieprzyjemna, lecz mimo to starałem się żyć normalnie, nawet się ożeniłem. W końcu jednak zdecydowaliśmy z żoną, że wyemigrujemy. Chcieliśmy dotrzeć do Bostonu, bo właśnie tam mieszkała moja szwagierka.
Plan, który wymyśliliśmy, z pozoru był prosty: mieliśmy popłynąć statkiem handlowym. Jedynym problemem było to, że paszport dostała tylko żona. Ja mogłem o nim co najwyżej pomarzyć.

- Prędzej kaktus mi wyrośnie na dłoni niż wy, Bilewicz, dostaniecie od mnie paszport - usłyszałem od niejakiego pułkownika Piotrowskiego, kiedy zacząłem starać się o dokument. Mimo to postanowiłem zaryzykować.

W dniu wypłynięcia statku zgłosiliśmy się do odprawy na Dworcu Morskim w Gdyni. Żona przeszła przez kontrolę, po czym wsiadła do małego busa, który ją i resztę pasażerów miał zawieźć pod statek. Nie miałem dokumentów, ale co tam! - dołączyłem do nich. Ku mojemu zdziwieniu samochód przejechał przez bramę portową niekontrolowany! Dalej miało pójść nam już z górki, bo okazało się, że przy wejściu na statek dokumenty nie są już sprawdzane. Poinformowano tylko, że po wypłynięciu z Gdyni pasażerowie muszą oddać ochmistrzowi paszporty na przechowanie. Wystarczyło więc, że się ukryję i wyjdę na ląd w Hamburgu, który był pierwszym odwiedzanym portem, a wtedy będę już wolny. Niestety, w tym właśnie momencie żona zorientowała się, że nie zabrała z domu biżuterii. Zaniemówiłem! Wierzyć mi się nie chciało, że przez jakieś błyskotki nasza ucieczka zawisła na włosku. Skończyło się jednak na tym, że wróciłem po biżuterię, ale o ponownym wejściu na statek nie było już mowy. W ten oto sposób moja żona odpłynęła, a ja zrozumiałem, że już nie wróci. Jeśli chciałem ją jeszcze kiedykolwiek zobaczyć, musiałem próbować uciekać.

Za wszelką cenę

Pomysłów na wydostanie się z kraju miałem wiele. Niektóre były szalone, ale miały szanse powodzenia. Inne mogły się skończyć tragicznie.

Tak właśnie było z próbą ucieczki jachtem. Umówiłem się ze szwedzkim żeglarzem, który miał wypływać z gdyńskiego portu, że o określonej godzinie podejmie mnie na morzu. To jednak oznaczało, że muszę popłynąć wpław aż za linię przybrzeżnych boi. Zrobiłem, jak było ustalone, tyle że... Szwed się nie pojawił. Być może nie potraktował mojego pomysłu poważnie, a może się bał, że jest to prowokacja? Trudno powiedzieć. Tylko cudem udało mi się wrócić na plażę. Niewiele brakowało, a utonąłbym z wyczerpania.

Pechowo zakończyła się również próba wdrapania się na statek po linie cumowniczej. Było to w grudniu 1972. Udało mi wówczas wejść na teren portu, tyle że była to tylko połowa sukcesu. Musiałem jeszcze dostać się na statek. Postanowiłem, że zrobię to wdrapując się po linie cumowniczej. Wydawało mi się, że to najlepszy sposób, trzeba bowiem pamiętać, że były to czasy, kiedy statków pilnowali żołnierze WOP. Wartownicy stali na wysokości rufy, przy dziobie i oczywiście przy wejściu na pokład. Jako że noc była mroźna, wszyscy zebrali się przy koksowniku ustawionym obok trapu, miałem więc nadzieję, że nie zauważą, jak się wdrapuję. I być może rzeczywiście by tak było, gdyby lina nie była oblodzona. Zamiast na pokład, trafiłem do... kanału portowego. Oślizgnęły mi się ręce. Wpadłem do lodowatej wody, co skończyło się paskudnym zapaleniem płuc.

Towarzysz z przypadku

Szczęście uśmiechnęło się do mnie pół roku później, w najmniej spodziewanym momencie. Był gorący dzień lipca, a ja jak co dzień szedłem w stronę gdyńskiego portu, aby poszukać możliwości ucieczki. Po drodze, niedaleko Dworca Morskiego, usłyszałem język angielski. To byli turyści. Zaczepiłem jakąś miłą parę i, od słowa do słowa, okazało się, że szuka ona dobrej restauracji. Oczywiście, wskazałem im lokal, a przy okazji dowiedziałem się, że Anglicy są na wycieczce. Przypłynęli do Gdyni z Londynu na pokładzie TSS Stefan Batory.

Słysząc to, serce zaczęło bić mi szybciej. Nieomal biegiem puściłem się w stronę Dworca Morskiego, obok którego był zacumowany nasz liniowiec. Prezentował się naprawdę wspaniale, tylko co z tego, kiedy nie można było się do niego zbliżyć...
Ni stąd, ni zowąd usłyszałem, jak ktoś mnie woła:
- Bill! Bill!
Rozejrzałem się i zobaczyłem grupę studentów ze szkoły morskiej.
- Bill! - powtórzył jeden z nich. - Nie poznajesz mnie?

Chłopak przedstawił się. Był to brat mojego kolegi z czasów nauki w V Liceum Ogólnokształcącym w Oliwie. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo go pamiętałem, ale udałem, że jest inaczej. Tenże "znajomy" wyjaśnił, że jest w grupie praktykantów. Czekają na niezbyt przyjemnego partyjnego towarzysza, który miał ich zamustrować na statek. Facet podobno lubił sobie wypić, a mieszkał w Chyloni, całkiem spory kawałek od portu. Sęk w tym, że to on miał dokumenty, które pozwalały na dokonanie odprawy przez WOP, jako że brama portowa była traktowana jako przejście graniczne. Żeby przez nią przejść, trzeba było poczekać na spóźnionego partyjniaka. Wtedy właśnie padło nieoczekiwane pytanie:
- Bill, a ty pływasz na Batorym?
- Tak! - odpowiedziałem z przekonaniem.

Do tej pory się zastanawiam, dlaczego to zrobiłem. Faktem jednak jest, że w tym momencie wyszedłem naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Odwrotu już nie było, zwłaszcza że zostałem otoczony przez chłopców, którzy entuzjastycznie pytali o szczegóły służby. Chcieli też wiedzieć coś więcej o statku. Na szczęście po zakupie Stefana Batorego przez Polskę miałem dostęp do jego planów, a to z tego względu, że odbywałem praktykę w biurze konstrukcji statków w Gdańsku. Kreśliłem plany przeróbek naszego liniowca, więc dobrze się orientowałem w rozkładzie pomieszczeń. Moje tłumaczenia musiały brzmieć wiarygodnie, bo studenci ani przez chwilę niczego nie podejrzewali. Zresztą silnym bodźcem okazała się sugestia. Z każdym wypowiedzianym zdaniem wchodziłem coraz głębiej w rolę doświadczonego wilka morskiego.

Po jakimś czasie stało się to, czego można było się spodziewać: na horyzoncie pojawił się partyjny opiekun grupy z bardzo poważnie wyglądającą aktówką. Już z daleka czuć było od niego browarem. Zanim się zorientował i zdążył cokolwiek powiedzieć, odciągnąłem go na bok i... dałem kazanie, jakiego w życiu nie słyszał. Zbladł, krew odpłynęła mu z twarzy.
- Ja przejmę teczkę, a wy… Precz do domu - rozkazałem. - Jutro wieczorem zobaczymy się na statku, to porozmawiamy. Tym razem zostawię sprawę dla siebie, a co dalej, to się jeszcze okaże.
Partyjniakowi wyraźnie ulżyło, że reprymendę dostał po cichu i na osobności.
- Bardzo dziękuję - wymamrotał, po czym uciekł z podkulonym ogonem.
Teraz to ja byłem przedstawicielem władzy.

Oszukać wopistów

Pozbycie się partyjniaka nie załatwiało sprawy. Trzeba było jeszcze przejść przez kontrolę.
Wziąłem głęboki oddech.
- No dobra, teraz macie słuchać i robić, co wam powiem - rozkazałem.
Brzmiało to surowo, a jednocześnie po przyjacielsku. Studenci od razu się uspokoili i ustawili równo jak w wojsku. Wyciągnąłem dokumenty z teczki, po kolei odczytałem nazwiska. Wszystko się zgadzało. Ruszyliśmy w stronę wartownika. Ja na czele, za mną studenci.

Ze strażnikiem, oficerem WOP-u, przywitałem się bardzo oficjalnie. Zlustrowałem go pewnym wzrokiem, żeby przypadkiem nie chciał mnie legitymować i widać, że poskutkowało. Oficer się speszył!
- A teraz ustawić się w szeregu i nie gadać! - zwróciłem się do chłopaków.
Podałem dokumenty wopiście. Ten zabrał się za sprawdzanie paszportów i książeczek marynarskich. Dodatkowo oglądał dokładnie każdego studenta. Wreszcie oddał mi papiery z miną zdradzającą zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku. A na koniec, żeby na wszelki wypadek zrobić na mnie dobre wrażenie, wyprostował się. Po przyjacielsku, acz z rezerwą, poklepałem go po ramieniu.

To mu wyraźnie ulżyło. Och, gdyby tylko wiedział, jak wielki kamień spadł mi z serca…
- Teraz idziemy! - zakomenderowałem. - Tylko pamiętajcie, zachowywać się jak najlepiej!
Choć od trapu dzieliło mnie jakieś 100 metrów, to droga wydawała mi się nieskończenie długa. Prawdziwa niespodzianka czekała mnie jednak na pokładzie, gdzie od mundurów było aż zielono. Do tego, jak grom z jasnego nieba, padło głośne pytanie:
- Bill! A co ty tu robisz?
To był Wojtek, mąż Wacki, mojej koleżanki z liceum. Nie dałem się zbić z tropu, tylko zripostowałem:
- A ty, stary, co tu robisz?

Mój wzrok musiał zrobić na Wojtku odpowiednie wrażenie. Obrócił się na pięcie i zniknął. Studenci nie zwrócili na to uwagi. Czym prędzej poprowadziłem ich do ochmistrza, który miał zamustrować całą grupę. I tutaj znowu uśmiechnęło się do mnie szczęście! Ochmistrza nie było - rozchorował się, a II oficer nie bardzo wiedział, co ma robić. Bez żadnych pytań zebrał więc dokumenty i wydał przepustki. Mało tego! Jako że w czasie tego rejsu przeprowadzano fumigacje przedziałów sanitarnych i nie działała kuchnia, oficer wysłał studentów... do domu.

- Dobra. Zmykać mi! - potwierdziłem rozkaz. - Zobaczymy się jutro na śniadaniu.
Ja, oczywiście, zostałem na pokładzie. Próbowałem wmieszać się w tłum pasażerów. Na razie mogłem zrobić tylko tyle. Jednak nie wiadomo kiedy wpadłem na ludzi, którym rano wskazywałem drogę do restauracji. Byli mile zaskoczeni i to tak bardzo, że chcieli zagadać mnie na śmierć. W ten sposób dowiedziałem się, że Orbis nawalił i nie dostali hotelu na czas fumigacji, że już nigdy nie popłyną polskim statkiem itd.

Rozmawialiśmy dość długo, przy czym Anglicy gorąco zapraszali mnie na wieczór do sali balowej. Miały być tańce i drinki. Wymówiłem się. Dla mnie najważniejsze było znalezienie kryjówki. Tylko jakiej? Postanowiłem, że zamknę się w łazience dla załogi. Była duża, miała wiele ubikacji.

Nie wiem, ile godzin przesiedziałem schowany w toalecie, w każdym razie na pośladkach dostałem już odcisków. Męczył mnie głód, może nawet przysnąłem, bo kiedy wreszcie wyszedłem, było ciemno. Ku mojemu zaskoczeniu w łazience wpadłem na marynarza. Mył twarz.
- Masz kabinę? - zapytał jak gdyby nigdy nic.
- Nie - palnąłem bez zastanowienia.
- No to masz szczęście. Jeden z marynarzy zachorował i jest wolna koja. Roman jestem - przedstawił się - A ty?
- Nazywają mnie Bill. I niech tak zostanie.
- Świetnie. Szybki Bill. Podoba mi się. Masz już przydział? - zapytał, biorąc mnie najwidoczniej za studenta.
- Nie. To dobrze, bo rano jest obchód WOP-u. Łapią blindy.
- A to blindy się zdarzają? - zapytałem niby to zdziwiony
- Stary! Wyobraź sobie, że dwóch głupków w poprzednim rejsie schowało się w kluzie kotwicznej
- I co się stało?
- Mieli pecha. Kiedy opuszczono kotwice, to NIC z nich nie zostało! Od tamtej pory wopiści są bardzo zawzięci, ale jak rano pójdziesz z nimi na obchód, to potem dostaniesz od ochmistrza dobrą fuchę.

Podziękowałem za dobrą radę, choć nogi zrobiły mi się miękkie jak z waty. Co z tego - pomyślałem - że dostałem właśnie koję z czyściutką pościelą, kiedy wciąż wyglądałem na podejrzanego. Nie miałem przecież żadnej walizki ani torby, nic co przypominałoby bagaż. Aktówka była w tym przypadku mało wiarygodna.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, zastanawiając się, co zrobię, jeśli wopiści zechcą mnie wylegitymować.

Flaszka na trapie

Zbudziło mnie szarpanie Romana.
- Wstawaj! Wstawaj, stary! Już obchód! - wyskoczyłem z koi jak oparzony. Błyskawicznie ubrałem się i wyszedłem na korytarz. Natychmiast stanąłem jak wryty. Wokół sami wopiści. Zielono jak w brazylijskiej dżungli.
- Czy masz już przydział? - zapytał ostro kapitan WOP-u, obok którego stał nieco przerażony III oficer.
Zaprzeczyłem.
- Świetnie! Masz tu plany pomieszczeń i idziesz z nami na obchód.
Nie zostało mi nic innego, jak podążać grzecznie za kapitanem. Po kolei skreślałem na liście pomieszczenia czyste od blind, czyli uciekinierów na gapę. Byłem na tyle bezczelny, że zapytałem, czy zajrzymy też do kluzy kotwicznej?
- A to już wiesz? - znacząco odpowiedział kapitan.

Zajrzeliśmy więc i do kluzy, a kiedy obchód się skończył, jak gdyby nigdy nic poszedłem na śniadanie. Oczywiście, cały czas starałem się zachowywać naturalnie, chociaż w środku byłem rozedrgany. Kiedy więc wreszcie zagrzmiał okrętowy buczek, niemal podskoczyłem z wrażenia. Wybiegłem na dziób statku.

Na nabrzeżu zebrał się tłum, żeby pożegnać odpływających. Oparłem się o burtę i nie mogłem się nadziwić, że jestem na Batorym, patrzę z góry na gapiów. W pewnym momencie zauważyłem, że jakaś dziewczyna macha wyraźnie do mnie. O Boże! To była Wacka, żona Wojtka. Widząc, że zwróciłem na nią uwagę, położyła obie ręce na skroniach i zaczęła kiwać głową. Pokazywała, że wie, co się dzieje. Wojtek jej powiedział. Aż mi ulżyło! Zrozumiałem, że skoro do tej pory mnie nie wydał, to teraz już na pewno tego nie zrobi.

Chyba że...

Nagle rozległy się dwa głębokie buczki. Trap przestał się podnosić, a potem zaczął opadać. Myśl, która przeleciała mi przez głowę, była przerażająca: Mają mnie!

Wydawało mi się, że zaraz zemdleję. Wciąż jednak stałem na pokładzie, obserwowałem trap. Pojawił się na nim major WOP. Z buteleczką za pazuchą i szerokim uśmiechem na twarzy schodził powoli, majestatycznie na keję. Nawet się nie obrócił w stronę statku. Widać, chciał jak najszybciej upłynnić się przy bramie.
Trap znowu zaczął się podnosić. Trzy głębokie buczki z komina Batorego oznajmiły, że odpływamy.

Cudowna duńska flaga

Kołysanie wyprowadzanego w morze statku było cudowne. Znaczyło, że zmierzam ku wolności, pytanie tylko, jak długo zostanę niezauważony? Żeby wtopić się w załogę, pożyczyłem od Romana apaszkę, która choć trochę upodabniała mnie do marynarza. Aktówkę wyrzuciłem za burtę. Potem zszedłem do sali balowej w poszukiwaniu "moich" Anglików.
Na dole już się dobrze bawiono, chociaż impreza dopiero się rozkręcała. Były tańce i koktajle. Niedaleko baru jakaś grupka radośnie zamachała na mój widok.

- Bill! Tutaj! - wołała Angielka. Nazywała się Suzy i jako jedyna nie miała męskiego towarzystwa. Uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Ale nic to, dałem radę. Przez całą noc tańczyłem z nią, z innymi pasażerkami, aż panowie zaczęli się robić zazdrośni. I tak aż do wpół do piątej rano. Dopiero wtedy zabawa przygasła, ludzie rozeszli się do kajut, a ja wyszedłem na pokład szalupowy. Chłodny wiatr i szum wody o burtę statku przypomniał mi, że to jeszcze nie koniec ucieczki. Kiedy jednak minęliśmy z daleka duński kuter z cudowną flagą, serce nagle zaczęło bić mocniej.
Wraz z pierwszymi promieniami słońca silnik Batorego zaczął zwalniać obroty. Przeszedłem na pokład pasażerski, z którego widać już było Kopenhagę i nabrzeże ze słynną syrenką. Statek podjęły holowniki i zaczęły wprowadzać go do portu. Dania była na wyciągnięcie ręki.

Poczułem mocne klepanie po ramieniu.
- Roman!? - zdziwiłem się na widok marynarza, który przyjął bardzo oficjalną pozę.
- "Stary" [kapitan - przyp. KB]), chce z tobą natychmiast rozmawiać - poinformował.
- Dobra, dobra, nie pali się! Pójdę, jak tylko dobijemy - zagrałem na zwłokę.
- Nie obchodzi mnie, co zrobisz, ale jak nie pójdziesz, to nie dostaniesz przepustki na wyjście - odpowiedział chłodno.

W głowie miałem gonitwę myśli. Zastanawiałem się, czy podejrzewają, że mają do czynienia z uciekinierem? Ale gdyby tak było, to chyba nie wysłaliby po mnie jednego marynarza, tylko od razu zostałbym aresztowany! Mimo to, postanowiłem działać. Zamiast do kapitana, poszedłem do sali balowej, gdzie pasażerom wydawano przepustki. I znów okazało się, że czuwają nade mną dobre anioły! Dowiedziałem się bowiem, że postój Batorego w Kopenhadze został skrócony, dlatego zamiast normalnego sprawdzania paszportów, stewardesy wydawały pasażerom przepustki na podstawie numeru kabiny. Ustawiłem się w kolejce po dokument. Kiedy przyszła moja kolej i stewardesa zapytała, jaki jest numer mojej kabiny, odparłem bez zająknięcia, że 125. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest to za niski numer, jak na kabinę pasażerską, ale o dziwo panienka z uśmiechem wydała mi przepustkę. Pognałem w stronę wyjścia.

Być jak Neil Armstrong

Przy trapie byli już znajomi Anglicy. Wcześniej nie mówiłem im ani słowa o mojej ucieczce, teraz już nie mogłem zwlekać. W wielkim skrócie wyjaśniłem sytuację. Z początku nie mogli uwierzyć, ale szybko zrozumieli powagę sytuacji. Zaczęliśmy planować sposób wydostania się ze statku. Niebawem podeszliśmy do trapu, na który pasażerów wpuszczano czwórkami.

Każdy podchodzący podawał przepustkę i pokazywał paszport. Niesamowitym zbiegiem okoliczności na trapie odbierał przepustki nie kto inny jak… Roman. Nie byłem tylko pewny, czy to dobrze, czy źle. Byłem jednak tak zdesperowany, że nikt już nie był w stanie mnie zatrzymać. Pomyślałem, że jak trzeba będzie, to go popchnę i ucieknę. Tyle tylko że aby to zrobić musiałbym być pierwszy w kolejce. Niestety, przede mną weszła na trap jakaś para. Teraz natychmiast trzeba było działać. Lekko popchnąłem "mojego" Anglika, który zawahał się na sekundę, niemniej szedł dziarsko na trap, podając przepustkę bez okazywania paszportu.

Bardzo to zdziwiło Romana, ale po miłym: Dzień dobry i dziękuję!, nie zażądał paszportu.
Zamieszanie odciągnęło uwagę Romana od tego, co się dzieje z tyłu. W tym momencie wszedłem na trap, dobrze zasłonięty przez dość obfitego Anglika. Roman zaniemówił. Był tak zaskoczony, że nie odpowiedział nawet na moje:
- Cześć! Do zobaczenia później!
A ja, z walącym sercem, poszedłem dalej. Gdybym mógł, to bym sfrunął, tyle że miałem przed sobą niespieszącego się Anglika, który przejął się tą konspiracją i nie czuł się pewnie na kiwającym się trapie.

Hop! - mały skok i już byłem na brzegu. Nie wiem, jak opisać to, co wtedy poczułem. Zapewne była to euforia podobna do tej, jaka ogarnęła Neila Armstronga, gdy stawiał stopę na Księżycu. On też nie wiedział, co zrobić z radości! Zacząłem podskakiwać jak dziewczynka grająca w klasy. Na Batorego nawet nie spojrzałem. Biegiem ruszyłem w stronę kopenhaskiej syrenki. Nie minęło dużo czasu, a już miałem ją w ramionach. Dla japońskich turystów, którzy kręcili się w pobliżu, musiało wyglądać to trochę dziwnie, ale co tam, nareszcie byłem WOLNY! Już nic nie było mnie w stanie zatrzymać. Na wszelki wypadek, żeby być jak najdalej od Batorego, skierowałem się do miasta. I tak się zakończyła moja bezczelna lub - jak kto woli - odważna ucieczka z PRL. Zaczęły się natomiast przygody i tarapaty na Zachodzie.

Oprac. Marek Adamkowicz

Zbierają opowieści emigrantów

Muzeum Emigracji w Gdyni rozpoczęło I etap projektu Archiwum Emigranta, który ma na celu dotarcie do wspomnień emigrantów oraz pracowników gdyńskiej infrastruktury portowej i emigracyjnej.
Archiwum Emigranta to przedsięwzięcie długofalowe i wieloetapowe. W pilotażowej fazie projektu (lata 2010-2011), sfilmowanych zostało kilkadziesiąt wywiadów na trzech kontynentach. W ramach I etapu projektu, rozpoczętego w styczniu br., nagrywane będą na Pomorzu, wspólnie z Gdyńską Szkołą Filmową, wywiady z osobami, które doświadczyły emigracji, oraz tymi, które pracując w gdyńskiej infrastrukturze emigracyjnej były jej świadkami. Drugi etap projektu, organizowany w Warszawie, zakłada zaproszenie do wywiadów wybitne postaci polskiej nauki, kultury, sportu bądź biznesu, w życiorys których wpisane były doświadczenia emigracyjne. W ramach kolejnej odsłony Archiwum Emigranta organizowane będą na skalę ogólnopolską wywiady audio z emigrantami i ich krewnymi. W dalszych etapach projektu zakłada się działania międzynarodowe - wyjazdy w celu rejestracji wywiadów za granicą. Historie emigrantów będą archiwizowane w postaci notacji tekstowych, dźwiękowych i filmowych i wykorzystywane w działaniach wystawienniczych, wydawnictwach multimedialnych i drukowanych, jak i w elektronicznych archiwach udostępnianych w internecie. Osoby, które chciałyby podzielić się swoją historią proszone są o kontakt z Muzeum Emigracji w Gdyni pod nr. tel.+ 48 58 623 31 79, +48 606 166 292 bądź drogą mailową na adres:
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Ucieczki Polaków w okresie PRL: Konstantego Bilewicza ucieczka do wolnego świata - Dziennik Bałtycki

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski