Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W ten weekend obchodzimy Dzień Patrona Lublina. Felieton redaktora naczelnego

Wojciech Pokora
Wojciech Pokora
fot. Łukasz Kaczanowski
26 czerwca 2017 roku Rada Miasta Lublin przyjęła stanowisko w sprawie upoważnienia Prezydenta Miasta do rozpoczęcia działań zmierzających do oficjalnego nadania tytułu Patrona Miasta św. Antoniemu Padewskiemu przez Stolicę Apostolską w Watykanie. Jednak święty, którego wizerunek można oglądać na Bramie Krakowskiej, jest przez mieszkańców uznawany za ich patrona już ponad 400 lat. W niedzielę (13 czerwca) obchodzić będziemy wspomnienie św. Antoniego, a dla Lublina będzie to Dzień Patrona.

Jednak 13 czerwca jest dla mieszkańców naszego miasta ważny z jeszcze jednego powodu. 22 lata temu Jan Paweł II, podczas podróży apostolskiej do Polski, właśnie tego dnia beatyfikował 108 polskich męczenników, zamordowanych w czasie II wojny światowej z nienawiści do wiary. W tym gronie znaleźli się męczennicy związani z Lublinem, a wśród nich szczególnie dla mnie ważny ks. Stanisław Mysakowski. Ten urodzony w Wojsławicach koło Chełma kapłan, swoje życie duszpasterskie związał z naszym miastem, a w latach 1925-32 był wikariuszem w mojej rodzinnej parafii – Nawrócenia św. Pawła w Lublinie. Jako wikariusz śródmiejskiej parafii ks. Mysakowski angażował się w działalność charytatywną. Prowadził kuchnię dla ubogich przy Krakowskim Przedmieściu 5 (budynek widać dziś z okien naszej redakcji), współpracował ze świetlicą dla dzieci ulicy, kierował schroniskiem dla staruszek przy ul. Kalinowszczyzna 59, organizował kolonie dla dzieci z ubogich rodzin. Założył nawet kino przy parafii oraz wydawał pismo „Echo Parafialne”. Był człowiekiem instytucją, szczególnie ważnym dla mieszkańców Lublina i dobrze to rozumiał. Dlatego gdy otrzymał nominację na proboszcza w Łabuniach wystarał się, by pozostać w Kozim Grodzie. I tak się stało. Został wikariuszem w parafii katedralnej, gdzie posługiwał do wybuchu wojny.

Podczas pracy w katedrze los zetknął go z inną ważną dla Lublina postacią – ppor. Janem Bołbottem, który pochodził co prawda z Wilna (tam się także kształcił, a jego gimnazjalnym kolegą był Czesław Miłosz), jednak w 1935 roku przeniósł się do Lublina, w którym podjął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tutaj także poznał swoją przyszłą żonę – Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, właśnie ks. Stanisław Mysakowski.

Student Jan Bołbott nie ukończył jednak studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin, bowiem w sierpniu 1939 roku został zmobilizowany do batalionu fortecznego KOP „Sarny” i wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu „Tynne”. Od 17 września, po agresji Sowietów na Polskę, bohatersko stawiał czoła Armii Czerwonej. Ostatnie chwile lubelskiego Leonidasa opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz:

„Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.

Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę:

„Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o Niej”.

Ks. Stanisław Mysakowski po wejściu Niemców do Lublina jesienią 1939 roku, początkowo uniknął aresztowania. Był jednak poszukiwany i zgłosił się sam do więzienia na Zamku, w obawie przed aresztowaniem starego ojca. Stąd trafił najpierw do KL Sachsenhausen, a następnie do KL Dachau, gdzie był traktowany ze szczególną brutalnością. Mimo to, w obozowych wspomnieniach zachowała się relacja, mówiąca, że „był w obozie koncentracyjnym jednym z nielicznych, którzy swoją siłą duchową ratowali współwięźniów przed całkowitym upodleniem i degradacją człowieczeństwa”.
W oficjalnym zawiadomieniu komendantury obozu śmierć ks. Stanisława Mysakowskiego, więźnia KL Dachau nr 22591, nastąpiła 30 października, a ciało spalono w krematorium 3 listopada 1942 r. Miał 46 lat.

Na rodzinnym grobowcu w Lublinie, na cmentarzu przy ul. Lipowej, pojawił się symboliczny napis mu poświęcony. Obraz z jego wizerunkiem zobaczyć można w kościele pw. Nawrócenia św. Pawła w Lublinie, tym samym, w którym 13 czerwca odbędzie się odpust ku czci św. Antoniego.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski